Profesor
Phillip Goodman zajmuje się racjonalizowaniem zjawisk przez wielu
uznawanych za nadprzyrodzone i demaskowaniem szarlatanów. Pewnego
dnia dostaje wiadomość od niegdysiejszego badacza zjawisk
paranormalnych Charlesa Camerona, który przed laty został uznany za
zaginionego. To jego praca natchnęła w dzieciństwie Goodmana do
przyjęcia sceptycznej postawy wobec sfery duchowej, dlatego profesor
chętnie przystaje na jego prośbę o spotkanie. Udaje się we
wskazane przez Camerona miejsce, gdzie ten przekazuje mu akta trzech
spraw, których nigdy nie udało mu się racjonalnie wyjaśnić z
prośbą o podjęcie próby zrobienia tego, czego jemu się nie
udało. Profesor Goodman przyjmuje wyzwanie i w kolejnych dniach
spotyka się z osobami, które są przekonane, że zetknęły się ze
sferą nadprzyrodzoną. Dawnym stróżem, rozchwianym psychicznie
młodym mężczyzną i majętnym finansistą. Każdy z nich dzieli
się z Goodmanem wydarzeniem ze swojego życia, które może, ale nie
musi świadczyć o istnieniu istot nadprzyrodzonych.
Jeśli
kierować się reakcjami krytyków to „Przebudzenie dusz”,
brytyjski horror nastrojowy w reżyserii Jeremy'ego Dysona i Andy'ego
Nymana, jest jedną z tych pozycji, których żaden szanujący się
miłośnik kina grozy przegapić nie może. Na tę produkcję spadła
istna lawina pozytywnych recenzji od tak zwanych znawców
kinematografii, ale nie tylko. Bo jak się okazało zachwyt objął
też niemałą część pozostałych odbiorców „Przebudzenia
dusz”. Scenariusz Dyson i Nyman napisali sami w oparciu o ich
własną sztukę teatralną pod tym samym tytułem („Ghost
Stories”), która swoją premierę miała w lutym 2010 roku w
Liverpool Playhouse. Natomiast pierwszy pokaz filmu odbył się w
roku 2017 na Festiwalu Filmowym w Londynie, a do szerokiego obiegu
trafił w roku 2018.
Na
początek skojarzenie z „Red Lights” Rodrigo Cortesa. Ubrane w
formę dokumentu (w istocie będące zdjęciami do telewizyjnego
programu profesora Phillipa Goodmana, głównego bohatera filmu)
wstawki z demaskacji człowieka podającego się za medium. Jeremy
Dyson i Andy Nyman jednak szybko finalizują ten wątek, po drodze
oczywiście dając widzom jasno do zrozumienia, że czołowy bohater
ich produkcji jest zatwardziałym sceptykiem, którego życiową
misją jest udowadnianie ludzkości, że życie pozagrobowe nie
istnieje. Ktoś powie, że obrał sobie za cel obdzieranie ludzi z
nadziei. Inni natomiast uznają, że stara się otworzyć im oczy,
zmusić ich do zaprzestania życia w kłamstwie. Jakkolwiek
oceniałoby się pracę profesora Phillipa Goodmana (dobra kreacja
samego Andy'ego Nymana), każdy kto w swoim życiu trochę horrorów
nastrojowych/religijnych obejrzał już podczas tego wstępu
najpewniej nie będzie miał żadnych wątpliwości, że to właśnie
on okaże się osobą o wąskich horyzontach. Niedowiarki w tym
gatunku nie mają lekko – patrząc na nich, wsłuchując się w ich
pyszne przemówienia nawet ateista zazwyczaj nie ma żadnych
wątpliwości, że to oni, nie osoby ślepo wierzące w zjawiska
nadprzyrodzone, są ludźmi godnymi politowania. W horrorach tak. Ten
gatunek przyzwyczaił nas już do takiego przedstawiania sceptyków i
nie inaczej wydaje się być w przypadku profesora Phillipa Goodmana.
Wydaje się, bo choć pomny zwyczajowej konstrukcji postaci
niedowiarka w kinie grozy, widz, już od pierwszych scen
„Przebudzenia dusz” będzie przygotowany na finalne uświadomienie
sobie przez Goodmana, że to on, a nie ludzie, których uważał za
naiwnych, rozchwianych emocjonalnie, zdesperowanych, żył w błędzie,
to nie będzie mógł całkowicie odrzucić racjonalnych wyjaśnień
zjawisk, jakie w przeszłości zaszły w otoczeniu trzech osób,
które teraz dzielą się tymi wspomnieniami z głównym bohaterem
filmu. Co sprawia, że świadomy zwyczajowego podejścia twórców
horrorów do ateistów, odbiorca filmu Jeremy'ego Dysona i Andy'ego
Nymana bierze w ogóle pod uwagę tę drugą ewentualność? Cóż
takiego zmusza go do rozważenia racjonalnych tłumaczeń tych
incydentów? Otóż, każda z tych osób - dawny stróż, młody
mężczyzna i finansista - zetknęła się z domniemaną sferą
nadprzyrodzoną w pojedynkę, a więc nikt nie może zaświadczyć o
prawdziwości ich słów. Ponadto trudno uznać ich za najbardziej
wiarygodnych świadków. Niegdysiejszy stróż Tony Matthews,
przyzwoicie kreowany przez Paula Whitehouse'a, boleśnie (co
zrozumiałe) przeżywa chorobę swojej córki, a taki stan ducha może
wpływać na jego zmysły (w przypadku Simona pojawia się
podejrzenie o chorobie psychicznej, a finansisty pewna niepowetowana
strata, która wciąż może go mocno ranić). Podczas jednej ze
swoich nocnych zmian w opuszczonym budynku mógł doznać
halucynacji, zjawa mogła być jedynie projekcją jego umęczonego
umysłu, ale równie dobrze Tony rzeczywiście mógł spotkać istotę
z tamtego świata. Upiorną istotę, przez spotkanie z którą twórcy
„Przebudzenia dusz” przeprowadzają nas dosyć nierówno, bo o
ile w końcowych partiach tej historii osiągają wyżyny napięcia,
o tyle sekwencje je poprzedzające nie podnosiły mi poziomu
adrenaliny. Szybko zaczęła ogarniać mnie obojętność, którą
jednak twórcy raptownie ode mnie odsunęli w końcówce, pokazując
doskonałe wyczucie klimatu rozszalałej grozy i co równie ważne
swoją świadomość, że minimalizm może zdziałać dużo więcej
niźli najdroższe efekty specjalne.
W
drugiej opowieści, w której to pojawia się wyraźny ukłon w
stronę „Martwego zła” Sama Raimiego, twórcy „Przebudzenia
dusz” moim zdaniem spisali się nieporównanie lepiej. Właściwie
to sceny z udziałem Simona Rifkinda (doskonała kreacja Alexa
Lawthera) młodego człowieka, który jak zauważa profesor Phillip
Goodman prawdopodobnie boryka się z jakąś chorobą psychiczną,
podobały mi się najbardziej. Już od pierwszych ujęć czułam się,
jakbym właśnie wkroczyła do strefy mroku. Widok nieruchomo
stojących rodziców Simona i równie zagadkowy dowód przebywania
kogoś na piętrze - kogoś, kogo według młodego Rifkinda wcale tam
nie ma - sprawiły, że poczułam się, jak oderwana od
rzeczywistości. Innymi słowy Jeremy Dyson i Andy Nyman na moment
wepchnęli mnie w prawdziwe szaleństwo, zamazali granicę
przebiegającą pomiędzy tym, co realne a tym, co fikcyjne. A gdy
już wprawili mnie w ten jakże wyborny dyskomfort emocjonalny
przeszli do mocno klimatycznej opowieści o młodym człowieku, który
pewnej nocy potrącił kogoś samochodem na leśnej drodze, po czym
starał się uciec z miejsca wypadku. Po takim zagęszczeniu mroku i
po takim nagromadzeniu napięcia trudno szybko się otrząsnąć,
dlatego w opowieść Mike'a Priddle'a (w tej roli przekonujący
Martin Freeman) weszłam jakby z rozpędu, tym większego, że
poprzedziły ją upiorne wstawki z teraźniejszości, z otoczenia
głównego bohatera filmu prowadzącego swoje amatorskie śledztwo.
Jest to historia poltergeista, który pewnego dnia ujawnia swoją
obecność w domu bogatego finansisty i jego ciężarnej żony, w
tamtym momencie przebywającej w szpitalu. Jego manifestacje są
dosyć prymitywne, w żadnym razie niewyszukane, ale widok samoistnie
poruszających się przedmiotów w zupełności wystarczył do
przyprawienia mnie o lekki dreszczyk, który w najmniejszym nawet
stopniu nie przygotował mnie na idealnie zmontowaną końcówkę, w
której ponadto zobaczyłam taką charakteryzację, że przysięgam,
iż zdjął mnie najczystszy lęk. Tak, nareszcie poczułam prawdziwy
strach oglądając współczesny horror. Tylko przez chwilę, bo
podczas wszystkiego innego w „Przebudzeniu dusz” towarzyszył mi
co najwyżej lekki niepokój, a w każdym razie uczucie dużo słabsze
od przerażenia. I to wystarczyłoby mi do uznania tego obrazu za
jeden z najlepszych XXI-wiecznych horrorów, jakie dotychczas dane mi
było obejrzeć, gdyby nie groteskowa forma, w jaką ubrano
późniejsze partie tego obrazu. Dla mnie dosyć ciężkostrawny
surrealizm i przede wszystkim banalny, wyświechtany finał, który
może co poniektórych zaskoczy (ja spodziewałam się czegoś
takiego od pewnej scenki z samochodem), ale nie sądzę, żeby wielu
długoletnich fanów horrorów oddało mu oryginalność i (co uważam
za dużo gorsze) nie zdziwiłabym się, gdyby znaleźli się i tacy,
którzy tak jak ja dojdą do wniosku, że Jeremy Dyson i Andy Nyman
poszli tutaj po linii najmniejszego oporu.
Tylko
dobry. Nie mogę niestety przyznać „Przebudzeniu dusz”
Jeremy'ego Dysona i Andy'ego Nymana wyższej noty, choć aż do
ostatnich partii byłam przekonana (pomijając część pierwszej
historii snutej na użytek głównego bohatera filmu), że ten oto
minimalistyczny, iście klimatyczny, mocno trzymający w napięciu,
przywołujący ducha kina grozy z dawnych lat w sposób, który wręcz
mnie rozczulił, obraz, w moim osobistym rankingu XXI-wiecznych
horrorów zajmie jedno z czołowych miejsc. I nisko się nie plasuje,
to na pewno, ale mój entuzjazm został na tyle ostudzony końcowymi
partiami, że mogę jedynie uznać tę produkcję za jeden z lepszych
(nie najlepszych) horrorów bieżącego wieku, jakie dotąd miałam
przyjemność obejrzeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz