Stronki na blogu

środa, 8 sierpnia 2018

„Wyleczeni” (2017)

W Irlandii udało się w końcu opanować epidemię wirusa Maze, który zamieniał ludzi w żądne ludzkiego mięsa, bezrozumne bestie. Dwadzieścia pięć procent zarażonych odpornych na niedawno stworzony lek odizolowano od reszty obywateli, a wyleczonych waśnie zaczęto przywracać społeczeństwu, co spotyka się ze sprzeciwem wielu Irlandczyków. Dziennikarka Abbie, mieszkająca ze swoim małym synkiem Cillianem przyjmuje pod swój dach Senana, brata jej męża Luke'a, który zginął podczas epidemii. Mężczyzna jest jednym z wyleczonych i tak jak oni wszyscy pamięta, co robił i jak się czuł w okresie choroby. A jego najgorszym wspomnieniem jest moment śmierci jego brata. Decyduje się jednak nie opowiadać o tym Abbie. Tymczasem w mieście formuje się grupa złożona z wyleczonych, którzy mają dość traktowania ich jak obywateli drugiej kategorii, pod przewodnictwem przyjaciela Senana, Conora. Zamierzają oni zmienić ten niekorzystny dla siebie stan rzeczy. Conorowi bardzo zależy na tym, aby jego najbliższy kolega wstąpił w ich szeregi, ale Senan nie jest przekonany do tego pomysłu.

„Wyleczeni” to irlandzki horror w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Davida Freyne'a i na podstawie jego własnego scenariusza. Nominowany do IFTA (Irlandzkiej Nagrody Filmowej i Telewizyjnej) za charakteryzację i wyróżniony nominacją Davida Freyne'a do Nagrody Festiwalowej w sekcji „Prezentacje Specjalne” na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto, gdzie w 2017 roku odbył się jego pierwszy pokaz. Do szerokiego obiegu „Wyleczonych” wpuszczono w roku 2018.

Do pierwszego pełnometrażowego filmu Davida Freyne'a zdążyła już przylgnąć etykietka z napisem zombie movie, ale nie jestem pewna, czy w tym przypadku jest ona właściwa. Reżyser i scenarzysta stwierdził, że to potwory (tylko) podobne do zombie i z takim określeniem mogę się zgodzić. Bo osobnicy zainfekowani wirusem Maze istotnie zachowują się, jak żywe trupy (acz nie wiemy, czy ich serca faktycznie nie biją), choć można mieć zastrzeżenia do ich instynktu stadnego, klasyczne zombie wszak nie czują potrzeby działania w zespole w przeciwieństwie do zarażonych omówionych w „Wyleczonych”. Ale już ich główna potrzeba, najsilniejszy z ich instynktów jest taki sam jak u zombie. Tym czego nade wszystko łakną to ludzkie mięso, którym to się żywią. Innym elementem upodabniającym ich do żywych trupów jest niski iloraz inteligencji – są bezrozumnymi maszynkami do zabijania, wydobywającymi ze swoich gardeł jedynie jakieś nieartykułowane, nieskładające się ze słów dźwięki. I z czego zadowolona nie byłam potrafią biegać – tak, David Freyne wpisał się w tę denerwującą mnie modę na szybko poruszających się zarażonych, tutaj tylko przypominających zombie. To określenie, jeśli nic mi nie umknęło, ani razu w scenariuszu nie pada, ale nie to sprawia, że nie potrafię patrzeć na ofiary wirusa Maze, jak na klasyczne żywe trupy. Po prostu nie mam pewności, czy osobnicy, których dopadła ta choroba (przenoszona poprzez ugryzienie, mamy więc kolejną zbieżność z klasycznymi zombiakami) istotnie są ożywionymi trupami, czy może raczej ich serca cały czas biją. Jeśli nie, to wychodzi na to, że środek, który wyleczył siedemdziesiąt pięć procent zakażonych przywrócił ich do życia. Innymi słowy, że mamy tutaj do czynienia ze zmartwychwstaniem, ale jeśli rzeczywiście tak jest to (o ile niczego nie przegapiłam) twórcy filmu o tym nie wspominają. A w takim przypadku bezpieczniejsze wydaje mi się założenie, że chorzy z biologicznego punktu widzenia nie byli martwi. Dlaczego nie zwlekałam z obejrzeniem „Wyleczonych”? Ja, która nader niechętnie zasiada do seansu współczesnych horrorów o zombie i im podobnych, która jeśli chodzi o tego rodzaju filmy potrzebuje trochę czasu na mobilizację, a i nie zawsze się to udaje (to znaczy nie oglądam każdego takiego horroru, którego mam możliwość obejrzeć)? Odpowiedź jest krótka: Ellen Page. Aktorka, której grę bardzo lubię, która potrafi tworzyć miłe dla mojego oka kreacje, aż tak wiarygodne, że doszłam do wniosku, że umili mi ona przeprawę przez tę niepreferowaną przeze mnie konwencję kina grozy. I miałam rację – Ellen Page mnie nie zawiodła – ale tylko po części, bo historia wymyślona przez Davida Freyne'a nie była dla mnie tak nieodpowiednia, jak się spodziewałam. Przygotowałam się na kolejną opowiastkę o hordach zarażonych polujących na niezainfekowanych osobników, na apokaliptyczną historię o wirusie zamieniającym ludzi w bezrozumne bestie, a spojrzenie Davida Freyne'a okazało się inne. Tchnął w tę konwencję trochę świeżości, miał własny pomysł na horror o zarazie. Pomysł, który przyjęłam z otwartymi ramionami, dzięki któremu nie ogarniało mnie ogromne znużenie, który zaciekawił mnie na tyle, żebym nie musiała walczyć z przemożnym pragnieniem przerwania seansu. Zachwycona nie byłam, David Freyne i jego ekipa nie zdołali mnie olśnić, nie dali mi niczego, co doprowadziłoby mnie do przekonania, że mam do czynienia z dziełem wybitnym, z horrorem, którego żaden miłośnik tego gatunku nie może przegapić. Ale w kategoriach zwykłej rozrywki „Wyleczeni” w moim odczuciu spisali się całkiem nieźle.

Największa siła tej historii według mnie nie wynika z warstwy stricte horrorowej tylko z płaszczyzny obyczajowej/dramatycznej. Owszem, charakteryzacje zarażonych w miarę mnie usatysfakcjonowały – w miarę, bo mogłyby być bardziej makabryczne, ale z drugiej strony to minimalistyczne podejście twórców efektów specjalnych dodawało tym postaciom wiarygodności. Owszem, ujęcia gore nie miały w sobie ani grama sztuczności, ale było ich stanowczo za mało i pojawiały się w tak szybkich migawkach, że podejrzewam, iż nawet osoby nieprzyzwyczajone do krwawych horrorów nie zdążą poczuć nawet niewielkich mdłości. Jump scenki z kolei (bo przecież bez nich nie mogło się obyć...) na mnie nie wywarły pożądanego rezultatu. Nie wiem dlaczego nie podskakiwałam w fotelu, bo pojawiały się one w niespodziewanych momentach i akompaniowały im odpowiednio głośne, upiorne dźwięki. Wiem tylko, że moje ciało w ogóle na nie nie reagowało. Podsumowując: nie uważam, żeby wszystkie elementy charakterystyczne dla horroru w całości sfuszerowano. Miały swoje plusy i minusy, ale te pierwsze moim zdaniem były mniejsze od tych, jakich dostarczyła mi warstwa obyczajowa/dramatyczna. Scenariusz „Wyleczonych” najmocniej koncentruje się na Senanie, w którego w całkiem dobrym stylu wcielił się Sam Keeley. Na mężczyźnie, który jako jeden z tytułowych wyleczonych wraca do swojego rodzinnego miasta. W domu, w którym się wychował mieszka Abbie, żona jego zmarłego podczas epidemii wirusa Maze brata, wraz ze swoim kilkuletnim synkiem, która decyduje się przyjąć go pod ten dach. Kobieta w przeciwieństwie do dużej części Irlandczyków, którym udało się uniknąć tej okropnej choroby, uważa, że nie można winić wyleczonych za straszne czyny, których dopuszczali się przedtem. W „Wyleczonych” ten wyraźnie nakreślony konflikt jest jednym z głównych nośników aury niebezpieczeństwa, obok kilku tysięcy odpornych na leczenie a la zombie przetrzymywanych w celach. Irlandzki rząd właśnie decyduje się kolejno wyeliminować tych osobników – rozpoczyna proces eutanazji odpornych na leczenie, co budzi sprzeciw części społeczeństwa, innych natomiast takie rozwiązanie problemu w pełni satysfakcjonuje. Nie wiem, czy aby nie nadinterpretuję, ale odbierałam to wszystko jako komentarz do jednego ze znanych mi z rzeczywistości zjawisk. Bo w końcu nie brakuje ludzi, którzy wychodzą z założenia, że choroba nie usprawiedliwia zbrodniczych czynów, którzy domagają się karania tych osób, którzy podczas popełniania ciężkiego przestępstwa nie byli w pełni władz umysłowych. Zestawianie ludzi chorych psychicznie z a la zombie może i jest trochę nie na miejscu, ale wydaje mi się (zakładając, że rzeczywiście taka była intencja scenarzysty, bo jak już zaznaczyłam niewykluczone, że to nadinerpretacja, choć nie wydaje mi się, żeby tak było), że celem Davida Freyne'a nie było uwłaczanie ludziom chorym, że już prędzej się za nimi wstawiał. Oczywiście, Conor i jego trzódka, stwarzają zagrożenie dla społeczeństwa, ale ich agresja jest odpowiedzią na zachowania ich przeciwników. Wyleczeni są dyskryminowani, atakowani, spychani poza margines społeczeństwa, wykorzystywani, nie mają takich praw, jak ludzie, którzy uniknęli zarażenia wirusem Maze. Nie dziwi więc, że w końcu tracą cierpliwość, że postanawiają stawić opór. Pytanie tylko, czy sposoby jakie wybierają są aby właściwe? Przemoc rodzi przemoc. Takie przesłanie między innymi zawarto w tym filmie, a jego głównego bohatera Senana, postawiono w pozycji człowieka niejako rozdartego. Jest jednym z wyleczonych i tak jak pozostali członkowie tej grupy sprzeciwia się działaniom rządu (i wielu innych) względem nich i jednostek odpornych na leczenie, ale nie sądzi, by działalność nielegalnego stowarzyszenia Conora przyniosła dobre rezultaty. I wielu odbiorców „Wyleczonych” (jeśli nie wszyscy) będzie podzielać pogląd Senana na tę sprawę, sympatyzować właśnie z nim, pomimo wiedzy o strasznych czynach, jakich wcześniej się dopuszczał. Z Abbie oczywiście też łatwo nawiązać nić sympatii, ale to Senan stoi na pierwszym planie i to jego rozterki, jego trauma, jego ogromne cierpienie oddziaływało na mnie najsilniej. Acz i tak nie tak mocno, jakbym chciała, bo narracja mogłaby być dużo bardziej intensywna. Zagubienie, rozpacz, niemożność dostosowania się do społeczeństwa, przystosowania do obecnej rzeczywistości, wyrzuty sumienia i oczywiście nieuchronnie zbliżające się niebezpieczeństwo, to wszystko można było uwypuklić dalece mocniej, odmalowywać dużo bardziej sugestywnymi obrazami. Bardziej mrocznymi i przygnębiającymi. Innymi słowy, wolałabym, żeby David Freyne i jego ekipa poszli w stronę kina niszowego, a nie mainstreamowego, bo nie mogłam oprzeć się poczuciu działania tych filmowców pod dyktando tego drugiego. Ale na szczęście bez przesady. Zakończenie też bym poprawiła – rozczarowało mnie to zamknięcie, tym bardziej, że było tak blisko, że już, już myślałam, iż scenarzysta podąży w najlepszym z możliwych kierunków. To znaczy z tych, które zdołałam wymyślić.

Na tle znanych mi XXI-wiecznych horrorów o różnego rodzaju zarazach zamieniających ludzi w bezrozumne bestie, w zestawieniu z innymi tego typu apokaliptycznymi i postapokaliptycznymi współczesnymi obrazami, z którymi dotychczas się zetknęłam, „Wyleczeni” w mojej ocenie lekko wybijają się ponad średnią. Ale wziąwszy pod uwagę fakt, że nie jestem zapaloną miłośniczką takich klimatów, bardzo możliwe, że fani tychże wprost rozsmakują się w tej pozycji. Choć może nie wszyscy, bo nie jestem pewna, czy to trochę inne spojrzenie na horror o zarazie przekona tradycjonalistów, ludzi rozmiłowanych w konwencjonalnych historiach o zombie i im podobnych. Niemniej myślę, że nawet oni powinni dać szansę temu pełnometrażowemu debiutowi Davida Freyne'a, bo przynajmniej niektórym z nich może się to opłacić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz