Stronki na blogu

poniedziałek, 24 września 2018

„Pojedynek na szosie” (1971)

Biznesmen David Mann jedzie samochodem na spotkanie służbowe. Na autostradzie rozciągającej się przez pustynię wymija ciężarówkę, a chwilę potem jej kierowca wyprzedza Manna. Zaskoczony biznesmen ponownie omija nieśpiesznie poruszający się samochód i niedługo potem zatrzymuje się na stacji benzynowej. Kierowca ciężarówki również, ale Mann nie ma okazji mu się przyjrzeć. Podczas gdy pracownik stacji tankuje jego wóz David przeprowadza krótką rozmowę telefoniczną ze swoją żoną, po czym wyrusza w dalszą drogę. Okazuje się jednak, że kierowca znanej mu już ciężarówki uwziął się na niego. Z jakiegoś sobie tylko znanego powodu postanowił zamienić podróż Manna w prawdziwe piekło.

22 listopada 1963 roku, w dniu zamachu na prezydenta Stanów Zjednoczonych Johna Fitzgeralda Kennedy'ego, pisarz i scenarzysta Richard Matheson wracał do domu z meczu golfowego ze swoim przyjacielem, też pisarzem i scenarzystą Jerrym Sohlem, gdy ciężarówka prowadzona przez nieznaną im osobę zaczęła ich ścigać. To wydarzenie zainspirowało Mathesona do stworzenia historii o człowieku dręczonym przez kierowcę ciężarówki, z której to najpierw chciał zrobić odcinek któregoś ze znanych mu seriali. Nie udało mu się jednak przeforsować tego pomysłu, więc ostatecznie napisał opowiadanie w oparciu o incydent, jaki przydarzył mu się w listopadzie 1963 roku. Tekst ten po raz pierwszy ukazał się w magazynie Playboy. Opowiadanie trafiło do rąk Stevena Spielberga wraz z sugestią, by ubiegał się o stanowisko reżysera filmu telewizyjnego, który ma powstać na kanwie tego utworu Mathesona. Spielberg tak zrobił i już wkrótce zasiadł na krześle reżyserskim na planie thrillera, który miał dołączyć do grona filmów kultowych. Z czego oczywiście wtedy nikt nie zdawał sobie sprawy. „Pojedynek na szosie” nakręcono dla kanału ABC za (szacunkowo) czterysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Wersja ta trwała 74 minuty, ale po sukcesie jaki ta pozycja odniosła na małym ekranie w 1971 roku zdecydowano się wpuścić ją także do kin. Zadanie to wzięła na siebie wytwórnia Universal. Ale aby ten plan mógł się ziścić musiano dokręcić kilka scen. Dwa dni trwało wydłużanie „Pojedynku na szosie” do około półtorej godziny, a pierwszy pokaz tego obrazu na wielkim ekranie odbył się w 1972 roku w Wielkiej Brytanii.

„Pojedynek na szosie” uważa się za pierwszy pełnometrażowy film Stevena Spielberga, bo chociaż wcześniej nakręcił tego rodzaju obraz, pt. „Firelight”, to część materiału została bezpowrotnie utracona – w 1964 roku ukazało się coś w formie zlepka jego fragmentów. Scenariusz omawianej produkcji został napisany przez autora literackiego pierwowzoru, nieżyjącego już Richarda Mathesona, autora między innymi powieści „Jestem legendą” i „The Shrinking Man”. Film był nominowany do Złotego Globu, otrzymał nagrodę Emmy za montaż dźwięku (do Emmy był nominowany jeszcze za zdjęcia, ale za nie statuetki nie dostał) i inspirował wielu artystów działających w różnych dziedzinach sztuki (właściwie to ten fenomen chyba jeszcze nie dobiegł końca). „Pojedynek na szosie” jest żywym dowodem na to, że wcale nie potrzeba wyszukanych, skomplikowanych fabuł aby na trwałe zapisać się w historii światowej kinematografii. Bo pomimo upływu lat, mimo niemałych przecież zmian zachodzących w preferencjach widzów, „Pojedynek na szosie” nie osunął się w otchłań zapomnienia. Nadal jest chętnie oglądany, grono jego wielbicieli ciągle rośnie i nic nie wskazuje na to, żeby jego gwiazda mogła kiedykolwiek zgasnąć. Słowem: Steven Spielberg stworzył thriller ponadczasowy, przy wykorzystaniu doprawdy minimalnych środków. Fabułę skonstruowaną przez Richarda Mathesona można opisać jednym zdaniem: opowieść o zwyczajnym mężczyźnie dręczonym przez kierowcę ciężarówki na pustynnym odcinku autostrady w Stanach Zjednoczonych. Można tak zrobić, ale myślę, że płaszczyzna psychologiczna nie powinna być pomijana. Oczywiście, nie pokuszono się tutaj o dogłębną analizę osobowości głównego bohatera i zmian zachodzących w nim pod wpływem działania nieznanego mu mężczyzny prowadzącego brudną, niemiłosiernie zanieczyszczającą powietrze ciężarówkę. Nie, twórcy „Pojedynku na szosie” nie zagłębiali się w szczegóły, nie omawiali w sposób drobiazgowy tego przypadku, bo i wcale nie musieli. Ha, ha niespodzianka – po co wylewać tysiące słów na opisanie czołowej postaci jak można przekazać dokładnie to samo w sposób zwięzły i przejrzysty? Tak, tylko że nie każdy artysta to potrafi. Bywa i to wcale nie rzadko, że takie podejście do pierwszoplanowej postaci wcale nie owocuje mnogością treści tylko denerwującą powierzchownością, praktycznie uniemożliwiającą utożsamienie się z bohaterem filmu. Ale „Pojedynek na szosie” w mojej ocenie nie jest jednym z takich przypadków. Postać Davida Manna, przekonująco wykreowanego przez Dennisa Weavera, jest postacią kompletną, niewymagającą absolutnie żadnych poprawek, co zresztą można powiedzieć również o jego prześladowcy, którego to przecież w ogóle nie znamy. W jednej ze swoich wypowiedzi na temat „Pojedynku na szosie” Steven Spielberg stwierdził, że najsilniejszy jest lęk przed nieznanym i właśnie na takim strachu starał się grać w swoim telewizyjnym filmie. Idąc za wytycznymi Richarda Mathesona zawartymi w scenariuszu, żeby być ścisłym. Czarny charakter jest człowiekiem kompletnie obcym nie tylko dla głównego bohatera filmu, ale także dla widza – zobaczymy jego rękę i stopy w skórzanych butach... i nic ponadto. Ważna jest jednak też jego ciężarówka. Spielberg zauważył, że tak dalece posunięte ukrywanie przed widzami jej kierowcy sprawia, że to na samochód patrzy się jak na czarny charakter, że widz ma wrażenie, że to ciężarówka, a nie osoba, która ją prowadzi jest prawdziwym negatywnym bohaterem filmu. I ma rację – rzeczywiście, łapałam się na tym, że z najczystszą niechęcią, odrazą wręcz patrzę na ten brudny wóz, całkowicie zapominając o tym, że ktoś siedzi za jego kierownicą. Osnucie osobnika prowadzącego ciężarówkę, której to już sam widok z czasem zdejmuje Davida Manna najczystszym przerażeniem, tak gęstą tajemnicą, według mnie było prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Pomysłem genialnym w swojej prostocie. I skuteczności, jeśli chodzi o emocje, jakie koncepcja ta budziła we mnie i innych niezliczonych odbiorcach tego kultowego dreszczowca.

Nie znam ani jednego XXI-wiecznego ani thrillera, ani nawet horroru utrzymanego w tak dusznym pustynnym klimacie. „Pojedynek na szosie” jest filmem drogi – główny bohater i jego prześladowca ciągle są w drodze, tj. przerywanej paroma krótkimi przystankami, ale nawet wtedy twórcy nie dają publiczności czasu na wytchnienie. Akcja nabiera szybkości już we wstępnych scenach filmu i od tego momentu filmowcy tylko zwiększają obroty, nie ograniczając się do zawrotnych pościgów. Tempo równie mocno podkręcają sekwencje, w których David Mann, znajduje się poza swoim samochodem. Poczucie osamotnienia towarzyszy mu nie tylko wówczas gdy przemierza pustynne tereny Stanów Zjednoczonych, gdy pokonuje autostradę po bokach której rozciąga się spalony słońcem, jałowy rejon, pokazany w stosownie przybrudzony i przyblakły sposób przez operatorów i oświetleniowców. To wyobcowanie głównego bohatera udziela nam się także wtedy, gdy akurat przebywa on wśród nienastawionych do niego wrogo ludzi. Nawet wówczas jest sam przeciwko niebezpiecznej jednostce, która z jakiegoś sobie tylko znanego powodu obrała sobie za cel tego niepozornego biznesmena. Człowieka niewyróżniającego się z tłumu, nieszukającego kłopotów, zwykle unikającego konfrontacji, uległego wręcz, który zwraca na siebie uwagę maniaka tylko tym, że ośmiela się dwa razy wyprzedzić go na autostradzie. Taki oto grzech popełnia i już samo to budzi niemały dyskomfort. Bo daje nam jasno do zrozumienia, jak niewiele potrzeba by nasze życie nagle, bez żadnego ostrzeżenia zamieniło się w istny koszmar. A ten koszmar to tak naprawdę chora zabawa kierowcy ciężarówki z mężczyzną jakich wiele, jak to się mówi przeciętnym człowiekiem, który w domyśle nigdy dotąd nie musiał z nikim walczyć. A już na pewno nie chciał. Teraz też wcale nie marzy o konfrontacji, jak zwykle robi wszystko by jej uniknąć, ale jego starania nie mogą przynieść rezultatu skoro druga strona nie chce zostawić go w spokoju. Patrząc na wyczyny kierowcy ciężarówki nie miałam żadnych wątpliwości, że wyśmienicie bawi się kosztem nieszczęsnego Davida Manna, że terror, jaki sieje na tej rzadko uczęszczanej autostradzie daje mu mnóstwo frajdy i choć takie stwierdzenie w scenariuszu nie padło byłam pewna, że główny bohater „Pojedynku na szosie” nie był pierwszą osobą, której ta tajemnicza jednostka postanowiła zgotować prawdziwe piekło. Ale David, czyli ta postać, z którą się identyfikowałam bynajmniej dobrze się nie bawiła. Dla tego mężczyzny to była istna gehenna, koszmar na jawie, z którego zdawało się, że nie sposób się wyrwać. Chyba że poprzez śmierć, bo wszystko wskazywało na to, że enigmatyczny kierowca ciężarówki kiedy już nacieszy się swoją chorą grą, zdecyduje się pozbawić Manna życia. „Pojedynek na szosie” nie jest thrillerem, w którym trup ściele się gęsto, w którym pełno różnego rodzaju efektów specjalnych, czy choćby tylko zaskakujących zwrotów akcji. Nie, to dosyć kameralny obraz ukierunkowany na wywoływanie silnych emocji w widzach za pomocą oszczędnych środków. Mistrzowski montaż, nastrojowa ścieżka dźwiękowa i sceneria budują napięcie, które dla wielu (tak jak dla mnie) może być o niebo silniejsze od tego, jakie są nam w stanie dostarczyć najbardziej wymyślne efekty specjalne pokazywane w najdroższych współczesnych filmach. Oprawca, którego nie widzimy może niepokoić dużo mocniej od wygenerowanych komputerowo maszkar przewijających się w horrorach. A ten nieporadny David Mann wzbudzać sympatię nieporównanie silniejszą od tej zwykle żywionej do wyróżniających się, posiadających ogromne pokłady odwagi, z różnych powodów imponujących nam bohaterów.

„Pojedynek na szosie” w mojej ocenie w zupełności zasłużył sobie na sukces jaki odniósł. Steven Spielberg już tutaj unaocznił światu swój talent, nie dziwi więc, że w kolejnych latach tak dobrze mu się wiodło, że nie mógł narzekać na brak zajęć w branży filmowej. Po takim debiucie (tak, tak nie do końca) obiecujące propozycje powinny wręcz spływać na niego lawinowo, bo stworzył coś wspaniałego mając do dyspozycji doprawdy niewielki budżet. A według mnie prawdziwie utalentowanego reżysera najłatwiej poznać przede wszystkim po tym, co jest w stanie nakręcić niskim kosztem, nie zaś przy wykorzystaniu zawrotnych kwot. A Steven Spielberg już wtedy, w 1971 roku, dał światu dzieło, które pokazało, że potrafi tworzyć coś wspaniałego z prawie niczego. Choć oczywiście ta wspaniałość „Pojedynku na szosie” przez co poniektórych jest kwestionowana, bo i nie ma filmu niemającego swoich przeciwników. Ale nawet oni muszą przyznać, że produkcja ta zajmuje dosyć ważne miejsce w historii światowej kinematografii.

1 komentarz:

  1. Dennis Weaver zagrał mistrzowsko w tym filmie. Poza tym (nie)muzyka Goldenberga jest bardzo nowatorska. Jedno z arcydzieł kina.

    OdpowiedzUsuń