Stronki na blogu

piątek, 14 września 2018

„The Most Assassinated Woman in the World” (2018)

Rok 1932, Paryż. Marie-Therese Beau jest popularną aktorką noszącą pseudonim sceniczny Paula Maxa i występującą w teatrze Grand Guignol specjalizującym się w krwawych horrorach. Najczęściej wciela się w role ofiar bardzo brutalnie traktowanych przez scenicznych oprawców. To te kreacje przyniosły jej sławę i to przede wszystkim dla scen śmierci jej bohaterek tłumy ludzi ściągają do Grand Guignol. Mało kto jednak wie, że Paula od lat zmaga się z potężnymi wyrzutami sumienia, które najpewniej są przyczyną halucynacji jakich często doznaje. Ponadto od jakiegoś czasu odbiera pogróżki od tajemniczego człowieka, który ma obsesję na jej punkcie. Pewnego wieczora do Grand Guignol przybywa dziennikarz Jean Charpentier, który ma napisać artykuł o tym kontrowersyjnym teatrze. Udaje mu się spotkać z Paulą, której wydaje się zależeć na podtrzymaniu tej znajomości. Już podczas tego pierwszego spotkania mężczyzna dowiaduje się, że Paula jest obiektem gróźb jakiegoś pseudofana, a jakiś czas później poznaje jej tragiczną przeszłość.

Le Theatre du Grand-Guignol został otwarty w 1897 roku w paryskiej dzielnicy Pigalle i istniał aż do roku 1962. Specjalizował się w krwawych horrorach, choć wystawiano w nim też innego rodzaju spektakle. Na jego deskach występowała między innymi Marie-Therese Beau, bardziej znana pod pseudonimem Paula Maxa, do której przylgnął tytuł najczęściej mordowanej kobiety na świecie, zazwyczaj bowiem wcielała się w role ofiar. Belgijsko-brytyjsko-amerykański thriller „The Most Assassinated Woman in the World” (inny tytuł: „La femme la plus assassinee du monde”) w reżyserii debiutującego w filmie fabularnym Francka Ribiere to swego rodzaju miks historii i fikcji. Scenariusz Ribiere opracował wespół z Jamesem Charkowem, Verane Frediani i Davidem Murdochem, a budżet filmu oszacowano na cztery i pół miliona euro.

Specyficzny to obraz. Odbiegający od tego, do czego przyzwyczaił nas filmowy thriller, chociaż na jego fabułę składają się też elementy, które z całą pewnością nie są obce fanom kina grozy. Inna sprawa jak się do nich podeszło... Ma się wrażenie, że głównym zamiarem twórców „The Most Assassinated Woman in the World” było wystawienie czegoś na kształt pomnika nieistniejącemu już oryginalnemu (bo w niektórych innych miastach świata pootwierano przybytki nim inspirowane) teatrowi Grand Guignol. Wydaje mi się, że chciano tutaj przedstawić fenomen tego kontrowersyjnego teatru, przywołać panującą w nim atmosferę, pokazać jakiego rodzaju spektakle wystawiał i jak oddziaływał na ówczesne społeczeństwo. Nie da się też nie wysnuć z tego wniosku (absolutnie nie błędnego), że Le Theatre du Grand-Guignol odegrał ważną rolę w historii kinematografii (zwłaszcza krwawego horroru), bo pokazywał ludziom brutalne scenki zanim te pojawiły się na ekranach kin, a gdy już to nastąpiło zdarzało się, że filmowcy inspirowali się przedstawieniami Grand Guignol (np. „Nietolerancja” D.W. Griffitha z 1916 roku). „The Most Assassinated Woman in the World” nie przedstawia jednak całkowicie bezkrytycznego obrazu tego paryskiego teatru – jego twórcy nie ograniczyli się do peanów pod jego adresem, bo chociaż ewidentnie bije z tego miłość do Grand Guignol to nie nazwałabym tego miłością ślepą. W filmie powiedziano też o hipotetycznych ciemnych stronach tego typu rozrywki, o szkodach, jakie mogły przynosić co poniektórym jednostkom, tak widzom, jak pracownikom tego teatru. A ściślej największej gwieździe Grand Guignol, Królowej Strachu, Marie-Therese Beau, aktorce posługującej się pseudonimem Paula Maxa oraz jej prześladowcy, człowiekowi, który bezsprzecznie przedawkował spektakle z jej udziałem. Paula Maxa to postać autentyczna – taka osoba rzeczywiście występowała w Grand Guignol i faktycznie została ona okrzyknięta najczęściej mordowaną kobietą na świecie – podobnie jak chociażby często partnerujący jej na scenie Georges, czy główny dramaturg Andre. Ale choć scenariusz zaludniają historyczne postacie (acz nie tylko takie) to „The Most Assassinated Woman in the World” nie jest obrazem stricte biograficznym – nie rekonstruuje wyłącznie tych wydarzeń, które zaistniały w rzeczywistości. Rozsnuwa przed publiką także wątki fikcyjne, zręcznie przeplatając je z faktami historycznymi, które powinny interesować przede wszystkim miłośników krwawych horrorów. O Grand Guignol coś tam już wcześniej czytałam, nie mogę więc powiedzieć, że omawiana produkcja dostarczyła mi nowej wiedzy w dziedzinie, którą się interesuję, ale kopalnią niezapomnianych doznań mogę spokojnie ją nazwać. Wspaniale było patrzeć na te spektakle z Paulą Maxą, doskonale odegraną przez Annę Mouglalis, na przedstawienia smacznie stylizowane na te wystawiane w pierwszej połowie XX wieku na deskach paryskiego Grand Guignol. Nie sądzę, żeby poziom ich brutalności był tak wysoki, jak w niniejszym obrazie (mogę się jednak mylić), że posoka lała się w nich tak obficie, a widowni pokazywano tak realistycznie się prezentujące rany odnoszone przez Paulę Maxę, ale takie śmiałe podejście do tematu w żadnym razie nie osłabiało ducha tych przedstawień. Przejaskrawionych, egzaltowanych, miejscami patetycznych, poniekąd dowcipnych (przebłyski czarnego humoru), ale przede wszystkim obrzydliwych. Omdleń i wymiotów na widowni nie brakowało. Czemu trudno się dziwić, gdy się patrzy na publikę obryzganą sztuczną krwią tryskającą ze sceny, gdy widzi się tak realistyczne obrażenia wykwitające na ciele Pauli (i nie tylko jej) po każdym ciosie i cięciu zadawanym przez dane narzędzie zbrodni. Na ekranie widziałam już bardziej odrażające fikcyjne zbrodnie, ale nie jestem przekonana, czy gdybym wybrała się na takie przedstawienie jak to o szpitalu psychiatrycznym, czy to o pikniku, gdybym zobaczyła coś takiego na żywo (tj. grane na deskach teatru) to czy udałoby mi się nie zasłabnąć. Bo jest różnica pomiędzy oglądaniem udawanych morderstw na ekranie a patrzeniem na coś takiego w teatrze. Och, co ja bym dała za możliwość wybrania się na taki spektakl...

(źródło: https://de.flixable.com/)

Krwawe przedstawienia to jedno, ale innym, być może nawet jeszcze większym superlatywem thrillera „The Most Assassinated Woman in the World” jest klimat, w jakim został utrzymany. Większość znanych mi współczesnych horrorów filmowych nie jest tak mroczna, tak druzgocąco ponura i tak... ciasna. Tak, to chyba dobre słowo na opisanie znakomitych zdjęć powstałych pod kierownictwem Laurenta Baresa. Nie wiem, czy tak wąska perspektywa była od początku zaplanowana, czy filmowcom zwyczajnie brakowało pieniędzy na rozbudowanie scenerii. Bo w końcu cała sceneria miała upodabniać się do tej istniejącej w latach 30-tych XX wieku w Paryżu. Członkowie obsady, wnętrza i zewnętrza poszczególnych budynków, ulice, place, parki etc. to wszystko trzeba by przedstawiać w taki sposób, aby widz miał poczucie przeniesienia się w te odległe czasy, a to przecież też kosztuje. Bardziej skłaniam się jednak ku temu, że zamknięcie akcji „The Most Assassinated Woman in the World” na tak niewielkiej przestrzeni nie było podyktowane cięciem kosztów tylko z góry zaplanowane, a to dlatego, że wszystkie miejsca, nie tylko filmowy Grand Guignol (co naturalne) przypominają teatr. Mieszkanie głównej bohaterki, wąskie, ciemne uliczki Paryża, bar, w którym Paula Maxa często przesiaduje i redakcja gazety, w której pracuje Jean Charpentier, dziennikarz wchodzący w bliższą relację z czołową postacią produkcji Francka Ribiere – wszystkie te i inne miejsca tak bardzo przypominają teatr, że aż do zakończenia niektórych wydarzeń, jakie się na nich rozgrywały nie miałam pewności, czy właśnie patrzę na umowną rzeczywistość, czy na kolejne przedstawienie w Grand Guignol. Ale w „The Most Assassinated Woman in the World” według mnie jest też coś, co aż prosiło się o dopracowanie. Problem ten dotyczy fabuły – nie tyle wyboru wątków, ile sposobu ich prowadzenia. Motyw tajemniczego prześladowcy sławnej aktorki był równie złowrogi co halucynacje doznawane przez Paulę Maxę, wizje, które to kazały brać pod uwagę możliwość rychłego wpadnięcia protagonistki w destrukcyjne albo autodestrukcyjne szaleństwo. Do tego dochodziła jeszcze ciekawość jaką rozbudziły we mnie początkowo enigmatyczne doniesienia o krzywdzie, jaka spotkała główną bohaterkę filmu w przeszłości, a która pozostawała w bezpośrednim związku z jej obecnym, w domyśle ciągle pogarszającym się stanem. Najmniej interesujący, żeby nie rzec nudny był wątek poświęcony pracy Jeana Charpentiera i uczuciu, jakie powoli rodziło się pomiędzy nim i gwiazdą Grand Guignol. Ale to nie obecność tychże motywów była dla mnie największą niedogodnością. Główną bolączką było rozmycie tych wszystkich wątków – brakowało mi wyrazistego zarysowania chociaż jednego z nich. Wyglądało to tak jakby film składał się wyłącznie z wątków pobocznych, jakby nie miał motywu przewodniego. Albo jakby wszystkie z zaprezentowanych pretendowały do tego miana – nieustannie, acz bezskutecznie walczyły o dominację. Efektem tego starcia nie jest kompletny chaos, takiego określenia bym nie użyła, ono zupełnie nie pasuje mi do tej opowieści. A w każdym razie nie tak jak słowo „rozmycie”, zacieranie się konturów tej bądź co bądź intrygującej historii, pozbawienie jej twardych ram obejmujących wizję twórców. Korzyść była dla mnie taka, że przez cały czas czułam się prawie jak we śnie. Przy czym ten oniryzm wynikał nie tylko z rozrzedzonej warstwy fabularnej, ale również z wybornych zdjęć i nastrojowej muzyki skomponowanej przez Karen Ann, dlatego zakładam, że wyraźniejsze zarysowanie przynajmniej jednego wątku, z tych według mnie lepszych pojawiających się w „The Most Assassinated Woman in the World”, nie zabiłoby tej zachwycającej atmosfery koszmarnego snu.

Franck Ribiere stworzył film, który moim zdaniem nie ma szans podbić serc milionów widzów na całym świecie. „The Most Assassinated Woman in the World” to obraz, który prawdopodobnie spodoba się nielicznym, zaspokoi apetyty wąskiej niszy o określonej, ktoś może wręcz rzec, że nietypowej, wrażliwości artystycznej i niekoniecznie będą to wyłącznie fani krwawego kina grozy. Właściwie to wcale nie zdziwiłabym się, gdyby część miłośników takich brutalnych historii nie potrafiła odnaleźć się w tej dosyć specyficznej wizji Francka Ribiere, gdyby rozsmakowało się w niej więcej fanów nastrojowych horrorów i thrillerów. Albo prawie nikt. Tak, mnie ten obraz niemalże całkowicie usatysfakcjonował, naprawdę niewiele brakowało mi do czystego zachwytu nad całością (bo niektórymi składnikami się pozachwycałam), ale mogę dać sobie rękę uciąć, że w tej kwestii uplasuję się w zdecydowanej mniejszości. Cóż, żadna nowość:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz