Stronki na blogu

piątek, 26 października 2018

„Knuckleball” (2018)

Mary i Paul przywożą swojego dwunastoletniego syna Henry'ego na farmę jego dziadka Jacoba, pod wyłączną opieką którego chłopiec ma pozostawać przez kilka najbliższych dni. Konflikt pomiędzy jego matką i Jacobem, jej ojcem, sprawił, że Henry praktycznie nie zna swojego dziadka, ale szybko nawiązuje z nim dobrą relację. Jednak już nazajutrz Henry zastaje Jacoba martwego. Pozostaje sam na pokrytym grubą warstwą śniegu terenie oddalonym od skupisk ludzkich. Nie, nie do końca sam, bo w sąsiedztwie mieszka znajomy jego dziadka Dixon, do którego Henry zwraca się z prośbą o pomoc. Mężczyzna obiecuje, że się nim zaopiekuje, ale Henry szybko dochodzi do wniosku, że nie może mu ufać.

Kanadyjski thriller w reżyserii Michaela Petersona zatytułowany „Knuckleball” powstał w oparciu o scenariusz, który napisał wespół z Kevinem Cockle'em. Ten drugi wcześniej nie pracował przy żadnym filmie pełnometrażowym, ale i Peterson nie może pochwalić się dużym doświadczeniem w tej materii, czego nie można powiedzieć o shortach, bo w tej dziedzinie działa dosyć prężnie. Pierwszy pokaz „Knuckleball” odbył się w marcu 2018 roku na Cinequest Film & VR Festival, później zaliczając jeszcze inne festiwale filmowe. Obecnie jest już łatwiej dostępny, ale i tak nie może się jeszcze poszczycić taką dystrybucją, na jaką moim zdaniem zasługuje.

Mocno mnie ten obraz zaskoczył. Pozytywnie, rzecz jasna. Tak, „Knuckleball” to zdecydowanie jeden z lepszych XXI-wiecznych thrillerów, wśród tych, które dane mi było obejrzeć. Nakręcony tak jak lubię i opowiadający historię z rodzaju tych, których w tym gatunku filmowym obecnie jest boleśnie mało. Mowa o opowieściach prostych, nieprzekombinowanych, nierozmywanych licznymi wątkami pobocznymi i przede wszystkim niezaniedbującymi czołowych postaci. Chociaż „Knuckleball” nie jest znany szerokiej publiczności to i tak zdążyła już przylgnąć do niego etykietka pochodnego filmu „Kevin sam w domu” Chrisa Columbusa. Tak, tak, tej kultowej komedii, bez której w wielu polskich domach nie byłoby Świąt Bożego Narodzenia... I faktycznie trudno nie przyznać racji tym osobom, którzy dopatrzyli się w omawianej produkcji podobieństw do tej popularnej komedii, ale nie należy przez to rozumieć, że dominuje pogląd, iż Michael Peterson stworzył zabawne widowisko o przebiegłym chłopcu rozprawiającym się z oprychami. W „Knuckleball” nie ma miejsca na zabawne sytuacje, a przynajmniej nie widać, żeby twórcom zależało na rozweseleniu publiczności, bo nie mogę być pewna, że nie znajdzie się ani jeden odbiorca tego obrazu, którego ten obraz rozbawi. To już zależy od poczucia humoru odbiorcy. Jeśli o mnie chodzi to mogę zapewnić, że przyjmowałam tę opowieść tak jak chcieli tego jej twórcy, a więc nie na wesoło. Elementy, które nasuwały skojarzenia ze wspomnianą produkcją Chrisa Columbusa przedstawiano na poważnie, jakkolwiek niewiarygodnie to brzmi. Akcję „Knuckleball” umieszczono w odludnej okolicy – na niewielkiej farmie należącej do Jacoba, w którego w doskonałym stylu wcielił się Michael Ironside. Starszego człowieka, który najbliższe dni ma spędzić w towarzystwie swojego dwunastoletniego wnuka Henry'ego (w tej roli bardzo uzdolniony Luca Villacis). Zasypana śniegiem farma, nieopodal której leży mały lasek i dom zajmowany przez znajomego Jacoba, budzącego podejrzliwość widza już podczas swojego pierwszego występu na ekranie Dixona, bezbłędnie kreowanego przez Munro Chambersa. Odtwórcy pozostałych ról nie wypadają już tak wiarygodnie jak ta trójka, ale dzięki temu, że nie pojawiali się często, szczególnie mi to nie przeszkadzało. Ale wracając do miejsca akcji. Już sama pora roku i znaczne oddalenie od większych skupisk ludzkich zapewniają poczucie izolacji, ale realizatorzy „Knuckleball” bynajmniej na tym nie poprzestali. Gdyby to ode mnie zależało to odpowiadający za zdjęcia Jon Thomas otrzymałby wiele prestiżowych nagród, bo na moje oko przysłużył się klimatowi bardziej niż zima i odizolowany teren, na którym Michaela Petersona osadził swój film. Intymny, intensywny sposób filmowania (doskonałe kąty nachylenia kamer, mnóstwo dłuższych zbliżeń na postacie i ich otoczenie), dużo szarości, wprost emanująca z kadrów ponurość, posępność i oczywiście mrok, który zagęszcza się z biegiem trwania akcji – to wszystko sprawiło, że dosłownie nie mogłam oderwać wzroku od ekranu. Weszłam w tę opowieść całą sobą, w sposób bardzo emocjonalny, co gwoli ścisłości zawdzięczałam też fabule. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie do każdego odbiorcy trafi ta historia, bo jednak istnieje sporo sympatyków dreszczowców, których prostota nie zadowala, którzy szukają wielowątkowych, skomplikowanych opowieści, w których aż roi się od zaskakujących, oryginalnych zwrotów akcji. Są też i tacy, którzy celują w dynamiczne narracje, a w każdym razie szybsze od tej obranej w „Knuckleball”, bo kłamstwem byłoby stwierdzenie, że twórcy utrzymują tutaj tak powolne tempo, jak tylko się da. Ospałość, ociężałość, ślamazarność – to nie są słowa, którymi opisałabym sposób snucia tej opowieści. Akcja może i rozwija się nieśpiesznie, ale konsekwentnie jest pchana naprzód, nie ma tutaj nudnawych, męczących przestojów, a przynajmniej nie dla osoby, która nie wymaga od tego typu kina drogich efektów specjalnych i gwałtownie zmieniających się sytuacji. Tak akcja się rozwija. Tak jest przez pewien czas, bo potem robi się całkiem dynamicznie i, na szczęście dla mnie, nie odbiło się to negatywnie na postaciach i atmosferze tego, nie boję się tego napisać, znakomitego thrillera.

Dla kogoś, kto tego filmu jeszcze nie oglądał sam pomysł na oparcie fabuły dreszczowca (nie komedii) na pojedynku dwunastoletniego chłopca z dorosłym mężczyzną może się wydać groteskowy. Bo od thrillera wymaga się nieporównanie większej wiarygodności niż od komedii, a już samo założenie, że tak młody człowiek ma jakieś szanse w starciu z mężczyzną w sile wieku może wydawać się mocno naciągane. Ja w każdym razie podchodziłam do tego bardzo sceptycznie – obawiałam się tego, co nastąpi po tym jakże klimatycznym, wciągającym wprowadzeniu, drżałam na myśl o tym do jakiego absurdu już wkrótce może zostać sprowadzone to widowisko. A naprawdę szkoda byłoby zmarnować ten klimat wyalienowania, zaszczucia, pozostawania w śnieżnej pułapce, na której żeruje śmiertelnie niebezpieczny osobnik. Gdyby głównym bohaterem filmu była osoba dorosła, gdyby protagonistą uczyniono jakiegoś mężczyznę zbliżonego wiekiem do oprawcy, albo nawet pełnoletnią kobietę, to pewnie byłabym dużo bardziej spokojna. Ale dwunastolatek? Nie, to nie jest dobry pomysł. Tak myślałam, ale ku mojemu niezmiernemu zadowoleniu te czarne myśli się nie ziściły. Henry nie jest kopią Kevina McCallistera, a i jego przeciwnik nie jest tak ciapowaty jak włamywacze z tamtej kultowej komedii, chociaż orłem intelektu też nazwać go nie można. Michael Peterson i Kevin Cockle w bardzo prosty sposób zwiększyli szanse dwunastolatka. W sposób prosty i przekonujący, choć na pewno nie oryginalny, ale akurat na tym mi nie zależało. Mężczyzna, który poluje na Henry'ego na tym zasypanym śniegiem, odizolowanym terenie, nie jest okazem zdrowia psychicznego. Eufemistycznie rzecz ujmując, a dosadnie: jest kompletnym świrem, człowiekiem doznającym halucynacji, przepełnionym agresją, dla której wreszcie może znaleźć ujście. Jego celem staje się więc chłopiec, do którego chowa urazę, którego zdążył już znienawidzić, chociaż wcześniej nie miał okazji się z nim spotkać. Ma jednak powody, by go nie lubić, a że jest człowiekiem niezrównoważonym nie zamierza pozwolić żyć osobie, która doprowadza go do takiej wściekłości. Tym bardziej, że los zaczyna mu sprzyjać – dostaje szansę, którą zamierza wykorzystać. Zwłaszcza, że jego wróg na pierwszy rzut oka nie przedstawia sobą żadnego zagrożenia. Ale to tylko pozory, bo Henry nie jest typem dzieciaka, który szybko się poddaje. Boi się, a i owszem, ale nie pozwala by strach go obezwładnił. Nie poddaje się panice, nie zalewa się łzami gdzieś w kącie tylko przystępuje do realizacji szybko ułożonego w głowie planu. W przeciwieństwie do szaleńca, który chce go zabić dzieciak myśli i na szczęście nie wybiega w tym tak daleko, żeby podkopywało to wiarygodność tej postaci. Jego pomysły były tak proste, również w kwestii ich realizacji (nie wymagało to siły przerastającej pierwszego z brzegu dwunastolatka), że spokojnie mogłam w to uwierzyć. Psychiczna siła Henry'ego, tak duża odporność na stres, też nie wydawała mi się nierealistyczna, bo nie od dziś mi wiadomo, że dzieci często lepiej od dorosłych reagują na stresujące sytuacje. A więc tak w dalszej partii dostałam przekonującą, mocno trzymającą w napięciu, osnutą całkiem mrocznych klimatem rozgrywkę dwóch wspaniale odegranych postaci i chociaż więcej mi nie potrzeba było, to twórcy dali mi jeszcze dwie niespodzianki – dwa zaskakujące, choć oczywiście niezbyt wyszukane momenty, niedosyt pozostawiając jedynie w jednej kwestii. UWAGA SPOILER Wypadałoby lepiej objaśnić konflikt pomiędzy Jacobem i Mary. Ile tak naprawdę kobieta o nim wiedziała łatwo się domyślić, ale nie zaszkodziłoby więcej zwierzeń o tej relacji na linii ojciec-córka, wyartykułowanych przez obie strony. Bo tak, ten ważny przecież wątek (to nie jest tylko zapychacz czasu) wydaje się nieco zaniedbany KONIEC SPOILERA.

„Knuckleball” polecam każdemu miłośnikowi filmowych thrillerów, dla których klimat i opowiadanie jakiejś historii są ważniejsze od popisywania się efektami specjalnymi, którzy szukają minimalistycznych, kameralnych obrazów silnie skoncentrowanych na budowaniu tak poszukiwanych w dreszczowcach emocji w sposób niezbyt pośpieszny, ale i nie tak znowu powolny, żebym mogła posądzić ten obraz o obecność jakichś męczących przestojów. Michael Peterson stworzył oto thriller, który oglądało mi się wprost wybornie, aczkolwiek podejrzewam, że nie znajdzie on wielu fanów. Nie tylko przez tę dosyć lichą dystrybucję, ale też dlatego, że takie proste opowieści do wielu osób zwyczajnie nie trafiają. A i zaznaczyć należy, że część odbiorców filmowych thrillerów wymaga od akcji dużo szybszego tempa, a są i tacy, którzy nie potrafią przekonać się do filmów pozbawionych drogich efektów specjalnych i tej plastikowej otoczki zwłaszcza hollywoodzkiego kina. Oni wszyscy chyba najlepiej zrobią trzymając się z dala od „Knuckleball”. Natomiast fanów zgoła innego podejścia do filmowego thrillera bardzo proszę o zwrócenie uwagi na tę pozycję, bo wydaje mi się, że niewielu członków rzeczonej grupy widzów pożałuje tego wyboru.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz