Stronki na blogu

wtorek, 16 października 2018

Michelle Adams „Moja siostra”

Irini Harringford od trzeciego roku życia była wychowywana przez ciotkę i wuja, bo rodzice z jakiegoś nieznanego jej powodu zdecydowali się im ją oddać. Teraz Irini jest anestezjologiem i mieszka w Londynie wraz ze swoim chłopakiem, Włochem Antoniem Molinaro. Przed laty często spotykała się ze swoją starszą siostrą Elle, którą wychowali ich rodzice i która wbrew ich woli zawsze dążyła do utrzymywania kontaktów z Irini. Ta ostatnia po jakimś czasie zaczęła jej jednak unikać, ukrywać się przed nią, w przekonaniu, że z Elle coś jest nie w porządku. Starsza siostra dzwoni do niej jednak pewnej nocy z informacją o śmierci ich matki. Irini postanawia polecieć do Szkocji na pogrzeb rodzicielki, mając nadzieję, że uda jej się dowiedzieć dlaczego rodzice ją oddali. Z Elle spotyka się w Edynburgu i chociaż wolałaby zatrzymać się w hotelu, podporządkowuje się decyzji starszej siostry o ulokowaniu jej w rodzinnej posiadłości Harringfordów leżącej w wiosce Horton. Tam Irini spotyka ojca, który sprawia wrażenie niezadowolonego z jej pobytu w tym miejscu. Kobieta nie czuje się dobrze w tym domostwie, ale nie traci nadziei, że uda jej się dowiedzieć dlaczego to właśnie ona była niechcianym dzieckiem Harringfordów.
 
Urodzona w Anglii w 1981 roku, obecnie mieszkająca na Cyprze, Michelle Adams, od dzieciństwa marzyła o zostaniu pisarką. Na swojej oficjalnej stronie internetowej wyznała, że pragnienie to roznieciła w niej „Gra Geralda”, powieść Stephena Kinga, którą przeczytała mniej więcej w dziewiątym roku życia. Gdy postanowiła w końcu zrealizować to marzenie, pięć lat zajęło jej samo planowanie i gromadzenie notatek. „Moją siostrę”, swoją debiutancką powieść, skończyła pisać w 2015 roku, a w 2017 roku w Wielkiej Brytanii pojawiło się pierwsze wydanie książki. Thrillera psychologicznego dotąd wypuszczonego w kilkunastu krajach świata. W Polsce w roku 2018.

Literackie i filmowe historie o mrocznych tajemnicach rodzinnych zawsze leżały w kręgu moich zainteresowań, a że już sam skrótowy opis fabuły „Mojej siostry” nie pozostawił mi wątpliwości, że właśnie tego rodzaju opowieść Michelle Adams zdecydowała się tutaj rozsnuć, uznałam, że warto dać jej szansę. Nie spodziewałam się perły thrillera (z elementami horroru) na miarę choćby „Nocnego filmu” Marishy Pessl, czy tak dobrego dreszczowca, jak na przykład „Obserwując Edie” Camilly Way, mimo że ta ostatnia pisarka nie ukrywa swojego zachwytu nad „Moją siostrą”. Wolałam nie obiecywać sobie zbyt wiele, ażeby się nie rozczarować, ale dopuściłam do siebie nadzieję na w miarę przyjemną lekturę. I rzeczywiście historia ta bywała umiarkowanie zajmująca, ale zdarzało się też tak, że z niemałym trudem przedzierałam się przez jej stronice. Największy problem miałam z główną bohaterką i zarazem narratorką „Mojej siostry”, bo chociaż jej współczułam to były momenty, w których ogarniała mnie pewność, że jest osobą skłonną do wyolbrzymień, że zanadto się nad sobą użala i co gorsza nie do końca wie, czego tak naprawdę chce. Niby nade wszystko pragnie dowiedzieć się dlaczego gdy miała trzy latka rodzice porzucili ją, a zatrzymali jej starszą siostrę Elle, ale czasami sprawia wrażenie jakby robiła wszystko, żeby tego celu nie osiągnąć. Elle zawsze sprawiała większe problemy wychowawcze niż jej młodsza siostra. Irini urodziła się z dysplazją stawu biodrowego, ale Adams szybko daje odbiorcom swojej debiutanckiej książki do zrozumienia, że to Elle, a nie Irini potrzebowała więcej uwagi rodziców. Wygląda więc na to, że w decyzji państwa Harringfordów o oddaniu młodszej córki jej ciotce i wujowi, wada wrodzona Irini nie grała decydującej roli. To znaczy nie mogli uczynić tego dlatego, że nabrali pewności, iż nie będą w stanie poradzić sobie z opieką nad niepełnosprawną córką, bo ta druga wymagała dużo większej uwagi. Adams od początku buduje w nas pewność, że to Elle jest czarnym charakterem „Mojej siostry”, niebezpiecznym pierwiastkiem, do którego to Irini ma ambiwalentne odczucia. Starsza siostra ją przeraża, główna bohaterka ma pewności, że boryka się ona z poważnymi problemami psychicznymi, ale choć od lat jej unika w głębi serca chce zostać przez nią odnaleziona. Irini kocha siostrę pomimo tych wszystkich złych wspomnień z nią związanych, które Adams będzie odkrywać stopniowo i w porównaniu do umownej teraźniejszości bardzo ogólnikowo. Nie należy jednak przez to rozumieć, że aktualne wydarzenia z życia Irini początkująca pisarka przedstawia w sposób barwny, dojrzały, maksymalnie pobudzający wyobraźnię i dostarczający szczególnie silnych emocji, bo w jej warsztacie ujawnia się ten brak doświadczenia, a pragnę zauważyć, że nie o każdym literackim debiucie można to samo powiedzieć. Mocno uproszczony język mogłabym jeszcze znieść, ale w połączeniu z tak nierówną narracją i z tendencją autorki do przedwczesnego zdradzania czytelnikom (bo jakimś cudem Irini te oczywistości umykały) ważnych faktów w rozmowach poszczególnych postaci wykreowanych w „Mojej siostrze”. Bo z tychże faktów łatwo przedwcześnie sklecić przynajmniej ogólny obraz tego, co w zamyśle autorki miało wkrótce nas zaskoczyć. Przyznaję, że wszystkich przygotowanych przez Adams niespodzianek nie udało mi się przewidzieć, ale większość bez trudu rozszyfrowałam. Z winy autorki. Przez to, że tak uparcie podrzucała mi właściwe tropy i nie potrafiła odciągnąć mojej uwagi od nich jakimiś mylącymi śladami.

Tacy jesteśmy, my, ludzie. Czekamy, aż w życiu innych stanie się coś złego, a potem siadamy wygodnie i przyglądamy się temu, jakby to był serial telewizyjny.”

Akcja „Mojej siostry” długo się rozkręca, w czym według mnie nie byłoby niczego złego, gdyby Michelle Adams wykrzesała z tego zdecydowanie więcej napięcia i osnuła to dużo gęstszą atmosferą tajemniczości. Wydaje mi się, że celowała w stylistykę gotycką, że dążyła do stworzenia takiej aury, z jaką możemy się spotkać w wielu utworach literackich tego typu. Wiekowe, wiejskie domostwo; mroczna rodzinna tajemnica; jakieś zagrożenie czyhające na dosyć naiwną, bardzo wrażliwą kobietę, która wreszcie dostaje szansę poznania sekretu, do którego zawsze chciała zostać dopuszczona. Chce wiedzieć, dlaczego rodzice ją oddali, a zatrzymali jej starszą siostrę, ale ilekroć stoi u progu prawdy czym prędzej się wycofuje. Wygląda to mniej więcej tak: Irini zaczyna podejrzewać, że rodzice też mogli być ofiarami, ale jakoś szczególnie nie stara się nawiązać kontaktu z jedynym wciąż żyjącym członkiem tego małżeństwa, a gdy ten znajduje wreszcie okazję by z nią porozmawiać ona akurat znów ma pewność, że odpowiedzialność za jej krzywdę ponosi tylko on, ewentualnie on i jej matka, nikt inny. Nie pozawala więc ojcu niczego sobie wytłumaczyć, a jednak zostaje żeby odkryć prawdę, z poznania której właśnie zrezygnowała... Bo potem znowu zaczyna podejrzewać, że za odrzuceniem jej przez rodziców kryje się coś więcej niż niechęć Harringfordów do ich własnego dziecka, przelanie całej rodzicielskiej miłości na ich pierworodne dziecko. Niekonsekwentne zachowanie czołowej bohaterki trochę mnie wymęczyło, tak samo zresztą jak jej samoumartwianie. Owszem, łatwo jej współczuć, bo nie dość, że rodzice ją oddali to jeszcze wybrali rodzinę, która zawsze traktowała ją jak „piąte koło u wozu”, podczas gdy jej sprawiająca o wiele większe problemy wychowawcze starsza siostra mogła żyć sobie spokojnie w kokonie bezgranicznej rodzicielskiej miłości. Ale współczułabym Irini bardziej, gdyby nie jej ciągłe użalanie się nad sobą, to trwanie w przeświadczeniu, że nigdy nie będzie szczęśliwa, bo nosi piętno dziecka niechcianego. Jej się wydaje, że bardzo się stara wyjść z tej matni, jakoś ułożyć sobie życie bez korzeni, ale z punktu widzenia odbiorcy tej powieści może to wyglądać zupełnie inaczej. Mnie w każdym razie jawiło się to tak, jakby Irini zadawała sobie dodatkowe, zupełnie niepotrzebne ciosy, jakby uciekała od szczęścia, z otwartymi ramionami przyjmując od życia tylko to, co ją rani, co utwierdza ją w przekonaniu, że jest skazana na nieszczęście. Nieporównanie bardziej zadowoliła mnie charakterystyka Elle, starszej siostry głównej bohaterki. Nie, żebym z nią sympatyzowała, bo i nie taką rolę miała tutaj pełnić – po prostu według mnie Michelle Adams była skuteczniejsza w kreśleniu postaci, co do której miało się żywić największe podejrzenia, która była niczym tykająca bomba, w każdej chwili mogąca doszczętnie zniszczyć główną bohaterkę i najprawdopodobniej nie tylko ją. Gdyby nie ta postać mogłabym mieć spore problemy z przebrnięciem przez pierwszą partię „Mojej siostry”. Przez ten kilkudniowy pobyt Irini w domostwie Harringfordów, u boku, jak wiele na to wskazuje, niebezpiecznej siostry, przestraszonego ojca i miłej gosposi. Bo choć Michelle Adams zawarła tutaj parę składników kojarzących się z tak uwielbianą przeze mnie literaturą gotycką, to nie potrafiła stworzyć odpowiednio mrocznej, tajemniczej atmosfery, o dawkowaniu napięcia już nie wspominając. Zamiast narastającego napięcia czułam coraz większe znudzenie, na szczęście co jakiś czas rozpraszane niektórymi wystąpieniami Elle. Akcja w końcu ruszy z kopyta, ale nie wiem, czy znajdzie się wielu odbiorców „Mojej siostry” którym starczy cierpliwości, którzy dotrwają do tego momentu. Czy warto czekać? Cóż, mnie te dalsze partie nie zachwyciły. Daleko było mi do tego, ale oceniam je dużo lepiej niż przydługi wstęp. Wreszcie zaangażowałam się w tę opowieść na tyle, żeby nie dopadało mnie poczucie kompletnego marnotrawienia czasu, bo wcześniej faktycznie czasami mnie ono ogarniało. Wciągnęłam się w to pomimo dużej przewidywalności i niezmiennie uproszczonego języka, bo narracja była już bardziej wyrównania, wydarzenia dużo bardziej dramatyczne, a i napięcia troszkę udało się Adams z tego wykrzesać.

Nie mogę powiedzieć, że lektura „Mojej siostry” była dla mnie jakimś tragicznym przeżyciem, że czytając to nic tylko cierpiałam, tocząc niemal heroiczny bój z pragnieniem zrezygnowania z poznania dalszych losów Irini Harringford i pozostałych postaci przewijających się w jej życiu. Nie, aż tak źle nie było – książka ta w mojej ocenie ma sporo niedociągnięć, ale nie składa się wyłącznie z wad. Plusy też posiada. Nieszczególnie duże, ale wystarczy żebym mogła uznać debiutancką powieść Michelle Adams za taką średniawkę, za taki sobie thriller psychologiczny, po który z braku lepiej zapowiadających się pozycji można sięgnąć. Ale myślę, że nie należy podchodzić do tego utworu jak do lektury obowiązkowej, nawet gdy jest się namiętnym czytelnikiem dreszczowców.
 
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz