Stronki na blogu

niedziela, 25 listopada 2018

Dan Simmons „Letnia noc”

Recenzja przedpremierowa

Lato 1960 roku, w małym miasteczku Elm Haven w stanie Illinois miało być jednym z najlepszych okresów w życiu sześciu zaprzyjaźnionych chłopców. Old Central School, gdzie od lat uczęszczali na zajęcia zostaje przeznaczona do rozbiórki, ale wbrew ich oczekiwaniom ostatni dzień szkoły bynajmniej nie kończy ich kontaktów z tym wiekowym gmaszyskiem. Jedenastoletni Dale Stewart, jego młodszy brat Lawrence i koledzy ze szkoły, Michael O’Rourke, Jim Harlen, Kevin Grumbacher oraz Duane McBride odkrywają mroczną tajemnicę tego miejsca, w którą zamieszanych jest kilkoro dorosłych mieszkańców Elm Haven. Dociekliwość chłopców wkrótce sprowadza na nich niebezpieczeństwo w postaci nadnaturalnych sił, zdolnych ożywiać zmarłych, z którymi dzieci stają do nierównej walki. Nie tylko po to, żeby ocalić własne życie, ale również celem powstrzymania mrocznych sił przed opanowaniem całego miasteczka.

Nominowana do British Fantasy Award, „Letnia noc” Dana Simmonsa po raz pierwszy ukazała się w 1991 roku i jak się z czasem okazało była pierwszą odsłoną czterotomowej serii. W jej skład wchodzą jeszcze laureaci Locus Award „Children of the Night” (1992) i „Fires of Eden” (1994) oraz nominowany do Locus Award „A Winter Haunting” (2002). Choć cały cykl cieszy się poczytnością Amerykanów, w Polsce jak dotąd ukazała się jedynie jego pierwsza odsłona, która rozbudziła mój apetyt na kolejne tomy do tego stopnia, że zaczęłam żałować, iż w ogóle się z nią zapoznałam. Rekomendacje literackich krytyków i pisarzy w tym Stephena Kinga nie były nawet w najmniejszym stopniu przesadzone. „Letnia noc” rzeczywiście jest jedną z ciekawszych powieści grozy, jakie kiedykolwiek napisano, najprawdziwszą podróżą w świat dzieciństwa, w którym dosłownie wszystko może się wydarzyć. Dan Simmons zdradził, że spisując „Letnią noc” wzorował się na własnej przeszłości. Prekursorem Dale’a Stewarta był on sam, a Lawrence’a jego młodszy brat Wayne. Pozostałych chłopców natomiast zainspirowali jego ówcześni koledzy. Miasteczko Elm Haven zastąpiło Briemfield w stanie Illinois, w którym spędził część dzieciństwa, a Old Central School jest literacką odpowiedniczką Briemfield School zburzonej w 1960 roku, w którym to rozgrywa się akcja „Letniej nocy”. Niektóre wydarzenia przedstawione w książce miały miejsce naprawdę, w dzieciństwie Simmonsa. Atmosfera spowijająca Elm Haven również odpowiada odczuciom pisarza, z nostalgią spoglądającego wstecz, wspominającego swoje niegdysiejsze miejsce zamieszkania. To są te oczywiste, ujawnione przez pisarza inspiracje, ale obok nich uważny czytelnik dostrzeże tutaj echa takich powieści, jak „To” i „Christine” (wóz terroryzujący chłopców) Stephena Kinga, czy „Jakiś potwór tu nadchodzi” Raya Bradbury’ego, a nawet nieco estetyki H.P. Lovecrafta. Nie wiem, czy Simmons spisując „Letnią noc” na pewno miał za sobą lektury owych książek, czy rzeczywiście pozostawał pod ich wpływem, ale wcale nie zdziwiłabym się, gdyby tak było, bo podobieństwa są bardzo wyraźne.

Obcując z prozą Dana Simmonsa nauczyłam się już nie ugruntowywać w sobie przekonania, że jego pisarstwo niczym nie jest w stanie mnie już zaskoczyć, że dane arcydzieło wyczerpuje już zdolności tego autora i dalej może być tylko gorzej. Takie przekonanie od jakiegoś czasu towarzyszy mi podczas każdorazowego zasiadania do najnowszego dzieła Stephena Kinga, ale sceptycyzm nie rozciąga się na twórczość Simmonsa, bo jego warsztat niezmiennie wielce mnie zaskakuje, dostarczając coraz to innych emocji. Właściwie to nawet chciałabym wreszcie trafić na coś jego autorstwa, co w całości przyjęłabym negatywnie, bo raz, że te peany pod jego adresem stają się już nudne, a dwa, że z czysto poznawczych pobudek zawsze dobrze spotkać się również ze spadkiem formy uwielbianego autora, choćby po to, żeby wypracować sobie kompleksowy pogląd na jego warsztat. Problem tylko w tym, że polscy wydawcy dosyć niechętnie wypuszczają na nasz rynek powieści Dana Simmonsa, a jak już raczą się zlitować to celują głównie w bardziej doceniane przez opinię publiczną dzieła. „Letnia noc” wpisuje się w tę kategorię, co zaskakuje, bo z całą pewnością nie jest pozycją pisaną z myślą o masowych czytelnikach. Głównie dlatego, że autor w bardzo nietypowy sposób podchodzi do horroru, przez długi czas dosłownie kpiąc z oczekiwań odbiorców, przy wyborze lektur kierujących się etykietkami gatunkowymi. Simmons niczym Stephen King w swoim „To” bardziej koncentruje się na miejscu akcji, aniżeli samej akcji oraz uczuciach towarzyszących, do pewnego momentu beztroskim, młodym ludziom, zachłystującym się perspektywą trzech miesięcy wolności od szkoły. Bohaterom, których Simmons portretuje z właściwą sobie wnikliwością i drobiazgowością, sprawiając, że nie jawią nam się niczym „papierowe” postaci, wrzucone w fabułę tylko po to, aby we właściwych momentach popychać akcję do przodu. Sprawiają raczej wrażenie (i wiemy dlaczego), jakby istnieli naprawdę, a nawet miejscami byli odbiciem nas samych z dawnych, lepszych czasów. Dobrze, w 1960 roku XX wieku, w którym to Simmons osadził fabułę „Letniej nocy” jeszcze nie było mnie na tym świecie, ale w losach szóstki chłopców i tak udało mi się odnaleźć podobieństwa do własnych, szczenięcych lat, i to tak silne, że czasem musiałam sobie przypominać, że nie mamy lat 90-tych, a ja niestety jestem już pełnoletnia.

Nostalgiczny nastrój w trakcie lektury „Letniej nocy” potęguje dbałość Simmonsa o jak najbardziej realistyczne zobrazowanie świata przedstawionego. Jak autor „To”, pisarz poświęca ogromne kawały książki przekazywaniu jak największej liczby detali, składających się na realia, w których miał przyjemność egzystować. Z nutką dojmującej tęsknoty Simmons pokazuje nam świat, który już przeminął i nigdy nie powróci, w którym wielu ludziom w małych miasteczkach Stanów Zjednoczonych z finansowego punktu widzenia żyło się ciężko, ale mieli coś, co obecnie szybko odchodzi w zapomnienie. Mieli poczucie wspólnoty, koegzystowania ze społeczeństwem, któremu mogą i chcą się przysłużyć niekoniecznie pieniężnie, bardziej w czysto humanistycznych kategoriach. Elm Haven w stanie Illinois to niewielkie, praktycznie wymierające rolnicze miasteczko, zamieszkałe przez prostych ludzi, egzystujących w taki sposób, że aż się chce przenieść na karty powieści i dokonać żywota w ich świecie. W realiach niezdominowanych przez elektronikę, współcześnie tak izolującą od prawdziwego świata. W realiach, w których człowiek potrafił czerpać przyjemność z przebywania pod gołym niebem, koegzystując z naturą, zamiast zabetonowywać wszystko, co tylko się da. I wreszcie w realiach niezawłaszczonych przez jedną z największych chorób toczących XXI wiek: okrutny materializm, który dosłownie zniewolił wiele współczesnych społeczeństw, zabierając im człowieczeństwo. Brzmi brutalnie, wiem, ale jeśli skonfrontuje się obecne czasy z latami 60-tymi poprzedniego wieku w wydaniu Simmonsa, do których podszedł z dużą prawdziwością nie można opędzić się od takiego skrajnego myślenia. Towarzysząc bohaterom książki podczas wspólnych darmowych seansów w parku, kiedy to zbierali się wszyscy razem nie tylko po to, aby obejrzeć film, ale również z pragnienia bliskości drugiego człowieka, w poczuciu wspólnoty, aż człowieka ogarnia przygnębienie na myśl, że przyszło mu żyć w tych szarych, dekadenckich czasach. W Elm Haven nikt nie zamyka drzwi na klucz (chyba, że wyjeżdża na dłużej), nikt nie patrzy na sąsiada z podejrzliwością, knując co zrobić, żeby uprzykrzyć mu życie, za to każdy wie, że jeśli dotknie go jakaś krzywda współmieszkańcy pośpieszą z pomocą. W Elm Haven dzieci spędzają czas wolny na beztroskich zabawach pod gołym niebem zamiast w domu, przed komputerem i ochoczo pomagają swoim rodzicom w pracach domowych. Oczywiście, mieszkańcy borykają się też z różnego rodzaju problemami, ale one w najmniejszym stopniu nie rzutują na ducha wspólnoty, nawet w sezonach nasilenia plotek, lotem błyskawicy przemykających po mieście.

Właśnie w takich realiach przyszło żyć sześciu chłopcom, którzy w lecie 1960 roku stają się celem mrocznych sił próbujących zawładnąć Elm Haven. Młodzi przyjaciele przez długi czas starają się ignorować subtelne oznaki nieznanego, zrzucając je na karb swojej wybujałej wyobraźni. Simmons podobnie, jak Stephen King w „To” co jakiś czas manifestując obecność nadprzyrodzonego ucieka się do odwiecznych dziecięcych lęków. Przed ręką wyłaniającą się spod łóżka, przed ciemną piwnicą i szafą, samym tylko klimatem dosłownie przygniatając czytelnika. Pomimo, że przez długi czas chłopcom jedynie roi się, że coś w każdej chwili może ich zaatakować, skrupulatnie potęgowana przez autora aura niezdefiniowanego zagrożenia w połączeniu z doskonale oddaną gonitwą niepokojących myśli młodocianych bohaterów udziela się czytelnikowi, tak dalece, że aż zaczyna się zastanawiać, czy tak na wszelki wypadek nie skontrolować własnej szafy… Po każdorazowym tego rodzaju ustępie, mniej lub bardziej dosłownie konfrontującym nas z mrocznymi mocami zalegającymi nad Elm Haven, Simmons błyskawicznie wraca do twardej rzeczywistości, w ramy literackiego dramatu. Z tym że zwyczajne, często monotonne życie chłopców elektryzuje równie silnie, co makabryczne wydarzenia z ich udziałem. Simmons w mistrzowski sposób żongluje emocjami, wzruszając niedolą inteligentnego chłopca poświęcającego się pracy na farmie u boku ojca alkoholika, przygnębiając wizją z poświęceniem opiekującego się chorą babcią jedenastolatka i wzburzając postawą matki potrzebującego jej bliskości chłopca, która woli szukać coraz to nowych partnerów, niż poświęcać czas synowi. Obserwujemy zaprzyjaźnionych chłopców w trakcie ich zabaw na podwórku, podczas bójek z kolegami, gry w baseball i w momentach wkraczania w dorosłość, które jawią im się, jako początek końca czegoś wspaniałego, czego nigdy już nie odzyskają. Zderzając te zwyczajne, beztroskie chwile z czystą grozą nieznanego, fantastycznego świata, Simmons ociera się o czysty geniusz. Kontrast dwóch różnych uniwersów jest tak wspaniale poprowadzony, przenikają się one w tak zaskakujący sposób, że chwilami wręcz traci się rozeznanie, kiedy mamy do czynienia z horrorem, a kiedy tylko z dramatem. W dodatku autor nie boi się długich, plastycznych opisów (co jest typowe dla niego) nieznanego. Zjawy w „Letniej nocy” mają konkretną formę – zmarli straszą gąbczastymi, rozmazanymi, często okaleczonymi twarzami i robakami wijącymi się w ich ciałach. A najbardziej widowiskowe maszkary, pozostawione na koniec, nasuwają przyjemne skojarzenia z prozą H.P. Lovecrafta. Złożoność niechlubnej historii Elm Haven i tajemniczego dzwonu Borgiów, będącego źródłem klątwy zagrażającej miasteczku oraz różnorodność monstrów dybiących na życie chłopców nie jawią się, jako pokaz przesadnego nagromadzenia nadprzyrodzonego. Wręcz przeciwnie: zebrane razem dają nam zajmujące dzieje czystego zła, którym czoło stawią dzieci… I ten fakt, po bliższym poznaniu protagonistów, nie okaże się nawet w najmniejszym stopniu naciągany, nierealistyczny, już prędzej będzie stanowić naturalne, przekonujące następstwo wszystkich wcześniejszych wydarzeń, w trakcie których odkryjemy, że w gruncie rzeczy dzieci mają w sobie większą siłę niż dorośli, bo z łatwością akceptują takie dziwy, na widok których osoby starsze zapewne postradałyby zmysły.

Choć odebrałam „Letnią noc” w samych superlatywach to książka z pewnością nie błyszczy najjaśniej w pisarskim dorobku Dana Simmonsa. Zdarzało mu się pisać jeszcze lepsze powieści, pomimo, że nie jestem w stanie przytoczyć żadnych konkretnych niedostatków „Letniej nocy”. Dla wielu czytelników zapewne będzie to zbyt duże stonowanie, długie odżegnywanie się od dosłownego straszenia na rzecz wtrąceń stricte dramatycznych, ale akurat dla mnie to jedna z licznych jasnych stron tego dzieła. Jeśli ktoś szuka niekrótkiej, nostalgicznej podróży w świat dzieciństwa, urozmaicanej elementami charakterystycznymi dla literackiego horroru w stylu „To” Stephena Kinga, to „Letnia noc” powinna być dla niego idealną propozycją.

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz