Stronki na blogu

sobota, 3 listopada 2018

„Hallows Eve” (2016)

W The Hallows Estate pojawiają się napisy i rysunki zaadresowane do mieszkańców dzielnicy. Wiadomości dają do zrozumienia, że jakiś gang planuje przejąć to miejsce w najbliższe Halloween. Banda złożona z młodych ludzi mieszkających w The Hallows Estate, której przewodniczy czarnoskóry Roman nie zamierza oddać tej dzielnicy bez walki. Do jego gangu należy między innymi Darren, nastolatek mieszkający z matką, z którą nie utrzymuje dobrych stosunków. Tuż przed Halloween przyjeżdża do nich jego przyrodnia siostra, studentka Cassie, która w przeciwieństwie do ich rodzicielki wierzy, że Darrena można jeszcze wyrwać ze złego środowiska, w którym się obraca. Próbuje się do niego zbliżyć, ale chłopak ją odtrąca. Cassie mimo wszystko ma jednak nadzieję, że brat spędzi z nią halloweenowy wieczór, ale Darren woli być wtedy poza domem. Wszystko wskazuje na to, że szykuje się wojna gangów, w której stawką jest The Hallows Estate.

„Hallows Eve” to brytyjski thriller Brada Watsona, twórcy mało znanych „Asylum Night” (2004) i „Beacon77” (2009). Scenariuszy tamtych filmów Watson nie pisał sam, ale w tym przypadku to zadanie w całości wziął na siebie. Dużego budżetu na realizację rzeczonego projektu nie pozyskał – to aż nadto rzuca się w oczy podczas oglądania „Hallows Eve”. Ekipa techniczna nie potrafiła przysłonić tego faktu, a wręcz odnosiłam wrażenie, że tylko podkreślano taniość tego obrazu. Ale nie to było w tym najgorsze. Omawiane przedsięwzięcie moim zdaniem na porażkę skazał już scenariusz, najwidoczniej naprędce sklecony przez Brada Watsona.

Szukając informacji na temat brytyjskiego „Hallows Eve” najprawdopodobniej natkniecie się na wyznanie niejednego recenzenta, że gorszego filmu w życiu nie obejrzał. Ja miałam już nieprzyjemność zobaczyć słabsze obrazy – za przykład niech posłuży tutaj „Szkoła przetrwania” Ryana Hylanda, o tych współczesnych animal attackach pełnych badziewnych CGI, których nie zdołałam obejrzeć w całości, już nie wspominając. Ale to, że mam za sobą seanse gorszych produkcji wcale nie umniejsza niesmaku, jaki wzbudził we mnie „Hallows Eve” Brada Watsona. I nie chodzi mi tutaj o odrazę, której poszukuje każdy fan krwawych horrorów, abominację w reakcji na widok realistycznych scen tortur i mordów (takowych tutaj nie ma), tylko o wrażenia niepożądane. Skrótowy opis fabuły może sugerować silną koncentrację na wątku gangsterskim, ale na moje oko „Hallows Eve” ma więcej wspólnego z home invasion niż z typową opowieścią o zorganizowanej grupie przestępczej (bądź grupach). Owszem, obraz ten mówi o gangu, który to w Halloween będzie musiał zmierzyć się z bandą zamierzającą przejąć ich dzielnicę. Ale cała akcja nie sprowadza się do wymiany ognia i innych zwyczajowych form porachunków mafijnych. Watson zamiast tego wprowadza motyw, który nie może nie kojarzyć się z home invasion. Nie zamyka akcji na posesji należącej do protagonistów, chociaż zamaskowani osobnicy istotnie wdzierają się do jednego domu. Ale to nie tam rozegra się to starcie. Napastnicy porywają przebywające w nim dwie osoby, wywożąc je do ogromnego, opuszczonego budynku, w którym to nie tylko one będą musiały walczyć o życie. Mamy więc osobników z jutowymi workami na głowach i ich ofiary, młodych ludzi, których w większości przywieźli do przepastnego budynku, po to, aby ich tam pozabijać. Niektórych najpierw torturują, ale radzę nie spodziewać się stylistyki torture porn. Kilka nieobfitujących w szczegóły ujęć okładania pięściami związanego nieszczęśnika to stanowczo za mało, żeby sklasyfikować „Hallows Eve” jako horror z nurtu torture porn. Nawet jeśli dostajemy zbliżenia na okaleczone twarze, bo to nie są odrażające widoki. Efekty specjalne nie przekonują, zresztą posoka nie leje się obficie, z czego wnoszę, że twórcom nie zależało na stworzeniu krwawego horroru. „Hallows Eve” przez część jego odbiorców jest nazywany horrorem, a oficjalnie klasyfikuje się go jako horror/thriller, ale według mnie to thriller jest. Dreszczowiec niskich lotów przeznaczony dla... właśnie ciężko mi powiedzieć dla kogo. Początkowe sceny nie zwiastowały tej amatorszczyzny, która unaoczniła się potem, bo chociaż montaż i kadrowanie nie były najlepsze, a ściślej to znacznie utrudniały odbiór „Hallows Eve” to już kolorystyka zdjęć, jesienny klimat dawały nadzieję na nie tak trudne do strawienia widowisko. Ta z lekka posępna, ponura atmosfera, te przygaszone barwy w większej mierze chyba zawdzięczamy porze roku, w której osadzono akcję filmu, niż realizatorom, bo w dalszych partiach „Hallows Eve” doskonale widać, że operowanie światłem i cieniem sprawia im ogromne trudności.  

Chciałabym przybliżyć ważniejsze postacie występujące w „Hallows Eve”, ale Brad Watson uznał, że najlepiej będzie jak widz nie zaznajomi się z nimi choćby na tyle, żeby nie miał poczucia zderzenia z papierowymi sylwetkami. Sympatyzować z nimi trudno i nie tylko dlatego, że prawie wszystkie porwane przez tajemniczą bandę osoby to członkowie młodocianego gangu, który trzęsie całą dzielnicą The Hallows Estate. Nie wiemy o nich prawie nic więcej, a przecież trudno kogoś polubić gdy się nawet nie wie z jaką osobą ma się do czynienia. O Darrenie i Cassie, jego przyrodniej starszej siostrze, która nie należy do żadnego gangu dowiadujemy się tylko tyle, że ona chce wyrwać go ze złego środowiska, w którym od jakiegoś czasu chłopak się obraca, a on woli trzymać się od niej jak najdalej. Od matki też – Darren mieszka z nią, ale ich relacje są dosyć napięte. Wydaje się, że z winy chłopaka, że powodem jest jego przynależność do gangu, którego aktualnym liderem jest czarnoskóry Roman. Gang ten składa się z małolatów, którzy kreują się na niezwyciężonych oprychów. Lubią mówić o tym, jacy to są twardzi, jaka to odwaga ich rozpiera, ale już wtedy można odnieść wrażenie, że to tylko pozory, fałszywy wizerunek, który sobie stworzyli. Święcie w niego wierząc, do czasu natrafiania na przeciwników silniejszych, ale na pewno nie mądrzejszych od siebie. W niszczejącym budynku, do którego trafiają członkowie gangu Romana (z nim samym włącznie) i Cassie ich porywacze porozstawiali halloweenowe dynie. Tak, wyobraźcie to sobie – przed Halloween ci złowrogo prezentujący się w tych jutowych workach na głowach osobnicy siedzieli sobie i wycinali dynie... Potem może wzięli się za haftowanie, albo robienie szalików na drutach, bo w końcu zima się zbliża. Kpię, ale jak tu nie kpić, gdy twórcy aż nadto wyraźnie dają nam do zrozumienia, że przyszli mordercy poświęcili mnóstwo czasu na wycinanie dyń. I nie wiadomo nawet po co, bo istnieją przecież prostsze sposoby (nie tak czasochłonne) na wewnętrzne oświetlenie opuszczonego budynku, w którym to postanowili urządzić sobie rzeź. W pomieszczeniu, w którym zamknęli Cassie też zostawili dynię z zapaloną świeczką w środku, tym samym niejako w prezencie dając jej jakże przydatne narzędzie. Tylko dlaczego Cassie uznała, że najlepiej będzie przepalić więzy akurat w miejscu, w którym ściśle przylegały one do jej ciała, chociaż skierowanie płomienia kawałeczek dalej oszczędziłoby jej bólu? Równie dobrze można zapytać dlaczego starała się dosięgnąć świeczkę zamiast po prostu przysunąć do siebie kawałek kartonu, na którym ta spoczywała... Gdy Cassie opuści wreszcie to niewielkie pomieszczenie, zacznie krążyć po korytarzach popadającego w ruinę budynku, w którym pełno zamaskowanych oprawców, którzy to zdążyli już zabić parę osób. Scenka z wymiotowaniem była jedyną, która wzbudziła we mnie jakąś emocję w tej kiepsko zmontowanej, topornej, wyjałowionej z napięcia, strasznie męczącej partii „Hallows Eve”. Twórcom udało się mnie zniesmaczyć, ale jakoś szczególnie wdzięczna za to nie byłam, bo nie przepadam za budzeniem we mnie wstrętu takimi tanimi chwytami, idąc po linii najmniejszego oporu. Ale nie, chwila. Cofam to, co wcześniej powiedziałam. Sekwencja z wymiotowaniem to nie jedyny moment, którego nie przyjęłam beznamiętnie. Bo co jakiś czas parskałam śmiechem – cudowna świeczka, którą przez jakiś czas niosła Cassie nie wiedzieć czemu mnie rozbawiła. Cudowna, bo płomień nie gasł nawet wtedy, gdy kobieta mocno tą świeczką machała. Roman też mnie bawił – gadał jaki to jest twardy, jak to się nie boi, jak chce pozabijać tych zamaskowanych oprychów, a gdy wreszcie miał taką możliwość wolał skupić się na szukaniu wyjścia. Potem trochę się zrehabilitował. Trochę. I wreszcie, po tej całej bezładnej, nudnej, miejscami zabawnej bieganinie przychodzi pora na odkrycie kart. I przyznam, że twórcom „Hallows Eve” udało się mnie zaskoczyć. Może i jest to trochę naciągane, ale co tam, liczy się tylko nieprzewidywalność... Ironizuję, żeby nie było.

Komu by tu ten film polecić? Hmm, niech pomyślę... Dobra, poddaję się. Nie potrafię wskazać najbardziej odpowiedniej grupy docelowej „Hallows Eve” Brada Watsona. Nikogo, kto według mnie miałby dużą szansę pozytywnie zareagować na tę produkcję. Tak, nawet miłośnicy thrillerów home invasion, z którego to nurtu moim zdaniem trochę wyrwano, nawet oni prawdopodobnie przejdą przez istną mękę. Jeśli w ogóle, bo podejrzewam, że znajdą się i tacy, którzy nie dotrwają do napisów końcowych. I dobrze zrobią. To znaczy moim zdaniem, bo faktem jest, że „Hallows Eve” swoich sympatyków ma – niewielu, ale jednak istnieją osoby, dla których ten film był odpowiednim wyborem. Nie potrafię tylko zdefiniować tej grupy, określić ich filmowych preferencji, a w przypadku tak kiepskiego z mojego punku widzenia filmu wolę darować sobie luźne zgadywanki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz