W
The Hallows Estate pojawiają się napisy i rysunki zaadresowane do
mieszkańców dzielnicy. Wiadomości dają do zrozumienia, że jakiś
gang planuje przejąć to miejsce w najbliższe Halloween. Banda
złożona z młodych ludzi mieszkających w The Hallows Estate,
której przewodniczy czarnoskóry Roman nie zamierza oddać tej
dzielnicy bez walki. Do jego gangu należy między innymi Darren,
nastolatek mieszkający z matką, z którą nie utrzymuje dobrych
stosunków. Tuż przed Halloween przyjeżdża do nich jego przyrodnia
siostra, studentka Cassie, która w przeciwieństwie do ich
rodzicielki wierzy, że Darrena można jeszcze wyrwać ze złego
środowiska, w którym się obraca. Próbuje się do niego zbliżyć,
ale chłopak ją odtrąca. Cassie mimo wszystko ma jednak nadzieję,
że brat spędzi z nią halloweenowy wieczór, ale Darren woli być
wtedy poza domem. Wszystko wskazuje na to, że szykuje się wojna
gangów, w której stawką jest The Hallows Estate.
Chciałabym przybliżyć ważniejsze postacie występujące w „Hallows Eve”, ale Brad Watson uznał, że najlepiej będzie jak widz nie zaznajomi się z nimi choćby na tyle, żeby nie miał poczucia zderzenia z papierowymi sylwetkami. Sympatyzować z nimi trudno i nie tylko dlatego, że prawie wszystkie porwane przez tajemniczą bandę osoby to członkowie młodocianego gangu, który trzęsie całą dzielnicą The Hallows Estate. Nie wiemy o nich prawie nic więcej, a przecież trudno kogoś polubić gdy się nawet nie wie z jaką osobą ma się do czynienia. O Darrenie i Cassie, jego przyrodniej starszej siostrze, która nie należy do żadnego gangu dowiadujemy się tylko tyle, że ona chce wyrwać go ze złego środowiska, w którym od jakiegoś czasu chłopak się obraca, a on woli trzymać się od niej jak najdalej. Od matki też – Darren mieszka z nią, ale ich relacje są dosyć napięte. Wydaje się, że z winy chłopaka, że powodem jest jego przynależność do gangu, którego aktualnym liderem jest czarnoskóry Roman. Gang ten składa się z małolatów, którzy kreują się na niezwyciężonych oprychów. Lubią mówić o tym, jacy to są twardzi, jaka to odwaga ich rozpiera, ale już wtedy można odnieść wrażenie, że to tylko pozory, fałszywy wizerunek, który sobie stworzyli. Święcie w niego wierząc, do czasu natrafiania na przeciwników silniejszych, ale na pewno nie mądrzejszych od siebie. W niszczejącym budynku, do którego trafiają członkowie gangu Romana (z nim samym włącznie) i Cassie ich porywacze porozstawiali halloweenowe dynie. Tak, wyobraźcie to sobie – przed Halloween ci złowrogo prezentujący się w tych jutowych workach na głowach osobnicy siedzieli sobie i wycinali dynie... Potem może wzięli się za haftowanie, albo robienie szalików na drutach, bo w końcu zima się zbliża. Kpię, ale jak tu nie kpić, gdy twórcy aż nadto wyraźnie dają nam do zrozumienia, że przyszli mordercy poświęcili mnóstwo czasu na wycinanie dyń. I nie wiadomo nawet po co, bo istnieją przecież prostsze sposoby (nie tak czasochłonne) na wewnętrzne oświetlenie opuszczonego budynku, w którym to postanowili urządzić sobie rzeź. W pomieszczeniu, w którym zamknęli Cassie też zostawili dynię z zapaloną świeczką w środku, tym samym niejako w prezencie dając jej jakże przydatne narzędzie. Tylko dlaczego Cassie uznała, że najlepiej będzie przepalić więzy akurat w miejscu, w którym ściśle przylegały one do jej ciała, chociaż skierowanie płomienia kawałeczek dalej oszczędziłoby jej bólu? Równie dobrze można zapytać dlaczego starała się dosięgnąć świeczkę zamiast po prostu przysunąć do siebie kawałek kartonu, na którym ta spoczywała... Gdy Cassie opuści wreszcie to niewielkie pomieszczenie, zacznie krążyć po korytarzach popadającego w ruinę budynku, w którym pełno zamaskowanych oprawców, którzy to zdążyli już zabić parę osób. Scenka z wymiotowaniem była jedyną, która wzbudziła we mnie jakąś emocję w tej kiepsko zmontowanej, topornej, wyjałowionej z napięcia, strasznie męczącej partii „Hallows Eve”. Twórcom udało się mnie zniesmaczyć, ale jakoś szczególnie wdzięczna za to nie byłam, bo nie przepadam za budzeniem we mnie wstrętu takimi tanimi chwytami, idąc po linii najmniejszego oporu. Ale nie, chwila. Cofam to, co wcześniej powiedziałam. Sekwencja z wymiotowaniem to nie jedyny moment, którego nie przyjęłam beznamiętnie. Bo co jakiś czas parskałam śmiechem – cudowna świeczka, którą przez jakiś czas niosła Cassie nie wiedzieć czemu mnie rozbawiła. Cudowna, bo płomień nie gasł nawet wtedy, gdy kobieta mocno tą świeczką machała. Roman też mnie bawił – gadał jaki to jest twardy, jak to się nie boi, jak chce pozabijać tych zamaskowanych oprychów, a gdy wreszcie miał taką możliwość wolał skupić się na szukaniu wyjścia. Potem trochę się zrehabilitował. Trochę. I wreszcie, po tej całej bezładnej, nudnej, miejscami zabawnej bieganinie przychodzi pora na odkrycie kart. I przyznam, że twórcom „Hallows Eve” udało się mnie zaskoczyć. Może i jest to trochę naciągane, ale co tam, liczy się tylko nieprzewidywalność... Ironizuję, żeby nie było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz