Joe
Hill, autor między innymi „Pudełka w kształcie serca”,
przeniesionych na ekran przez Alexandre'a Aja „Rogów”, „NOS4A2”
(trwają prace nad serialem na podstawie tej książki) i „Strażaka”
zebrał w jednym tomie cztery nowele (czy jak kto woli minipowieści)
swojego autorstwa, które powstawały z przerwami ponad cztery lata.
Publikacja ta zatytułowana „Strange Weather” miała swoją
premierę w 2017 roku w jego rodzimych Stanach Zjednoczonych, gdzie
została dobrze przyjęta przez czytelników, z krytykami włącznie.
W Polsce „Dziwna pogoda” ukazała się w roku 2018. Joe Hill
bynajmniej nie jest nowicjuszem jeśli chodzi o krótsze formy
literackie. Na swoim koncie ma kilkadziesiąt niedługich utworów,
publikowanych w różnych antologiach, magazynach i w formie
e-booków. Kilkanaście z nich wydano w zbiorze „Upiory XX wieku”,
który był pierwszą książkową publikacją Hilla, ale według
mnie na wyróżnienie zasługuje nowela „W wysokiej trawie”,
którą napisał wspólnie ze swoim ojcem Stephenem Kingiem –
trwają prace nad jej filmową wersją w reżyserii Vincenzo
Nataliego. W „Dziwnej pogodzie” nie znalazłam ani jednego
utworu, który mogłabym postawić w jednym rzędzie z „W wysokiej
trawie”, ale też nie robiłam sobie na to dużej nadziei.
Nowela
otwierająca „Dziwną pogodę” nosi tytuł „Zdjęcie”.
Joe Hill zdradza w posłowiu, że napisał ją w 2013 roku, wówczas
nadając jej nazwę „Zdjęcie, 1988”, i że pierwotnie tekst ów
ukazał się w podwójnym numerze magazynu „Cemetery Dance”.
Rzecz, jak pierwszy tytuł wskazuje, toczy się w 1988 roku. Głównym
bohaterem i zarazem narratorem noweli jest trzynastoletni Michael
Figlione: otyły chłopiec parający się konstruowaniem różnych
przedmiotów i niemający przyjaciół w swoim wieku. Hill już na
początku wprowadza element tajemniczości za sprawą byłej niani
Michaela. Starsza kobieta od jakiegoś czasu ma problemy z pamięcią.
Mogłoby się wydawać, że to zwyczajna demencja, gdyby nie jej
opowieści o człowieku, którego nazywa Panem Polaroidem.
Przestrzega przed nim swojego byłego podopiecznego. Mówi, że
mężczyzna robi jej zdjęcia, które coś jej zabierają i prosi
Michaela by nie dał mu się sfotografować. Czołowy bohater noweli
nie bierze poważnie słów staruszki, ale czytelnik już wówczas
nie powinien mieć żadnych wątpliwości co do tego, że Pan
Polaroid istnieje i tylko kwestią czasu jest aż trzynastolatek się
o tym przekona. Aparat fotograficzny o niezwykłych właściwościach
przypomniał mi „Polaroidowego psa”, minipowieść (czy jak kto
woli nowelę) Stephena Kinga zamieszczoną w zbiorze „4 po
północy”, choć u Hilla aparat ma inne właściwości. Atmosfera
tajemniczości, którą to autor „Zdjęcia” pieczołowicie buduje
niemalże od początku tego utworu, gęstnieje w momencie ujrzenia
przez Michaela pewnego zdjęcia wyplutego przez magiczny aparat.
Wtedy też akcja nabiera tempa, chociaż nie należy przez to
rozumieć, że zostaniemy wrzuceni w wir szaleńczych wydarzeń, w
którym nie ma czegoś takiego jak powolne budowanie aury
nadnaturalnego zagrożenia. „Zdjęcie” to mój numer jeden zbioru
„Dziwna pogoda” przede wszystkim przez ten doskonale wyczuwalny
klimat lat 80-tych XX wieku, przez tę namacalną wręcz tajemniczość
najsilniej bijącą z pierwszej partii rzeczonego utworu i
sukcesywnie zagęszczającą się aurę nadnaturalnego zagrożenia w
postaci enigmatycznego mężczyzny i jego przeklętego aparatu.
„Naładowany”
wykluł się w głowie Joego Hilla pod wpływem masakry w szkole w
Newton, w stanie Connecticut z 2012 roku, ale do przelewania go na
papier przystąpił dopiero jesienią roku 2016. To autor zdradza w
posłowiu „Dziwnej pogody”, dodając, że tekst ten jest próbą
zrozumienia słabości Amerykanów do broni palnej. Dla mnie ta
nowela jest przede wszystkim przestrogą przed stereotypowym
myśleniem, w którym to niemałą rolę odgrywa strach od lat
zasiewany w umysłach obywateli tak zwanego zachodniego świata przez
media i polityków. Zdecydowanie większe żniwo zbiera choroba
nowotworowa, ale od zamachu na World Trade Center to terroryzm jest
kreowany jako największe zagrożenie współczesnego świata, a
przynajmniej takie mam wrażenie. Przekaz, że jakoby każdy
terrorysta jest muzułmaninem dotarł już pewnie do każdego
obywatela tzw. zachodniego świata i jak zauważa Hill w stresujących
sytuacjach może mieć decydujące znaczenie. Wielki miłośnik broni
Randall Kellaway, niegdyś wydalony ze służby wojskowej, obecnie
pracujący w ochronie centrum handlowego na Florydzie, pewnie nie
pozbawiłby życia niewinnych ludzi, gdyby nie strach przed
muzułmanami. Tutaj zadecydował impuls, odruch wywołany
przekonaniem, że ten, kto strzela do ludzi na pewno jest wyznawcą
islamu. Przekonaniem, z którego możemy sobie nawet nie zdawać
sprawy, dopóki nie znajdziemy się w pobliżu strzelaniny. Tak czy
inaczej Kellaway to nie jest przyjemny typ. To przepełniony
nienawiścią mężczyzna, którego żona opuściła zabierając ze
sobą ich synka, ponieważ źle ich traktował. Człowiek, którego
dyscyplinarnie zwolniono z wojska, który ma sądowy zakaz posiadania
broni oraz zbliżania się do małżonki i dziecka. Właśnie ten
mężczyzna nagle zostaje bohaterem, chociaż odbiorca „Naładowanego”
dobrze wie, że absolutnie sobie na to nie zasłużył. Druga nowela
nie jest horrorem jak poprzednie „Zdjęcie” - to raczej dosyć
brutalny, przejmujący thriller o człowieku starającym się nie
dopuścić by jego kłamstwa wyszły na jaw i o kobiecie,
czarnoskórej dziennikarce samotnie wychowującej córkę, badającej
sprawę masakry w centrum handlowym, dzięki której Kellaway został
bohaterem. Opowieść, w którą co prawda nie wciągnęłam się tak
szybko jak w „Zdjęcie” przez dosyć rozproszoną narrację
obraną przez Hilla w jej wstępnej partii, ale gdy już to się
stało, bez przerwy towarzyszyło mi silne napięcie, które w
finale... Cóż, zdradzę tylko tyle, że lepszego zakończenia
wymyślić już chyba nie można było.
„Wniebowzięty”
powstał w 2014 roku z potrzeby... zapełnienia pustych stronic w
notesie pozostałych po „Strażaku” (powieści Joego Hilla). Tak,
autor nienawidzi marnowania papieru – pisze o tym w posłowiu
„Dziwnej pogody” - dlatego tuż po ukończeniu „Strażaka”,
która wypełniła cztery i pół wielkie notesy, resztę tego
ostatniego poświecił niniejszej noweli. Męczącej opowieści o
człowieku, który utknął na chmurze. Chmurze, której niezwykłe
właściwości bynajmniej nie kończą się na zdolności utrzymania
ciężaru tytułowego bohatera „Wniebowziętego”. Gatunkowo
najbliżej temu utworowi do fantasy – przy odrobinie dobrej woli
może nawet dark fantasy, w którym to nurcie według mnie
Hill się specjalizuje. Ale jeśli nawet przyjąć, że utwór ten
przynależy do dark fantasy to na pewno nie jest to szczyt
możliwości tego pisarza. Clive Barker i Joe Hill ze wszystkich
znanych mi pisarzy najlepiej odnajdują się w tej stylistyce (dark
fantasy), ale akurat „Wniebowziętego” uważam za wypadek
przy pracy. Nie twierdzę, że historia Aubreya Griffina nikogo nie
zainteresuje, że jego przeżycia na chmurze starającej się
zapewnić mu wygodne życie kilka kilometrów nad ziemią,
przeplatane retrospekcjami, wyrywkami z jego przeszłości, dla
wszystkich odbiorców „Wniebowziętego” będą taką drogą przez
mękę, jak dla mnie. Lekturę tego tekstu musiałam rozłożyć na
aż trzy wieczory – chwila czytania i przerwa, chociaż wtedy tak
na to nie patrzyłam, bo nie byłam pewna, czy nazajutrz uda mi
zwalczyć pragnienie opuszczenia pozostałych stronic rzeczonej
noweli. Udało się, ale nie mogę powiedzieć, że upór mi się
opłacił. Przyznaję, że retrospekcje dawały mi niejakie
wytchnienie od nieciekawych opisów podniebnej przygody Aubreya
Griffina, ale bynajmniej nie dlatego, że jego przeszłość
obfitowała w trzymające w napięciu, wciągające, barwne sytuacje
tylko dzięki... nieciekawym dialogom. Rozmowy szybciej się czytało,
a o niczym tak nie marzyłam jak o jak najszybszym zakończeniu tej
bajeczki, w której to Hill owszem zawarł ładunek zagrożenia, ale
tak lekki, tak rozproszony tymi wszystkimi rozwlekłymi opisami
niezbyt lotnych przemyśleń głównego bohatera noweli i właściwości
nadzwyczajnej chmury, na której to utknął nasz tchórzliwy Aubrey
Griffin, że o silnych emocjach z tego wynikających mogłam
zapomnieć. Czułam przede wszystkim znużenie i silną potrzebę
zrezygnowania z dalszej lektury, którą na swoje nieszczęście (bo
zmarnowałam czas) i nie bez wysiłku, zwalczyłam.
Horror
apokaliptyczny z elementami komediowymi, „Deszcz”,
został napisany przez Joego Hilla w 2016 roku, jak podejrzewa autor,
z chęci sparodiowania siebie samego, tj. jego „Strażaka”.
Historii o różnego rodzaju katastrofach dziesiątkujących ludzkość
powstała już niezliczona ilość, ale o spadających z nieba
ostrych kryształach dotąd nie słyszałam. Pomysł ten z
powodzeniem mógłby zostać wykorzystany w obszernej powieści, może
nawet tak długiej jak „Bastion” Stephena Kinga – to lepsze,
niż to z czym spotkałam się w „Strażaku”. To znaczy sam
rodzaj apokalipsy, ale nie tekst ogółem. Bo jednak od takiego
pomysłu oczekuję większego skupienia na warstwie gore,
więcej opisów zwłok podziurawionych gwoździami z kryształów,
gnijących na ulicach miast i zdecydowanie gęstszej atmosfery
nieszczęścia i beznadziei. Elementem łagodzącym aurę jest czarny
humor, którym Hill natchnął tę opowieść, ale jakoś nie
potrafię całkowicie potępić tego wyboru. Bo dowcip nie jest
wymuszony, nachalny, infantylny, ani nic w tym rodzaju. Dodaje tej
historii smaczku, urozmaica ją, nawet jeśli osłabia oddziaływanie
klimatu grozy. Główną bohaterką i zarazem narratorką „Deszczu”
jest lesbijka Honeysuckle Speck mieszkająca w Boulder w stanie
Kolorado, która w wyniku pierwszego opadu ostrych kryształów traci
swoją ukochaną (i jej matkę, z którą miała dużo lepsze
stosunki niż ze swoją rodzicielką). Chociaż eksperci
przestrzegają opinię publiczną przed kolejnymi takimi deszczami,
kobieta decyduje się wyruszyć do Denver w celu powiadomienia ojca
swojej dziewczyny o tragedii, jaka dotknęła jego rodzinę. Nie
będzie to nudna podróż, choć ewidentnie można było wycisnąć z
tego więcej grozy i makabry. Trochę krwawych kawałków jest - z
niektórych bije niezły histeryczny humor, jak na przykład z wątku
z ptakiem i ludzkim okiem, inne są nawet wzruszające, ale Hillowi
ani razu nie udało się mnie zniesmaczyć czy zaszokować. Już
bardziej wstrząsnął mną „Naładowany”, historia oparta na
zdecydowanie mniej obiecującym motywie jeśli chodzi o brutalność.
Ale i tak dobrze się to czytało – warto było zapoznać się z tą
historią i nie tylko dlatego, że oto poznałam nową wizję końca
znanego nam świata. Bo czy na kartach „Deszczu” Hill ostatecznie
zmiecie ludzkość z powierzchni ziemi tego nie zdradzę. Wyznam
tylko, że pod koniec udało mu się mnie zaskoczyć.
Dobry
zbiorek. Nie wyśmienity, nie zachwycający, niebędący moim numerem
jeden wśród publikacji Joego Hilla (bo wyłączając „W wysokiej
trawie” wolę go w dłuższych formach), ale według mnie i tak
zasługujący na uwagę miłośników literatury grozy. Trzy z
czterech zmieszczonych w niniejszym tomie nowel spokojnie mogę
polecić fanom horrorów i thrillerów podanych w krótszej formie
literackiej (nowela, minipowieść), przestrzegając jednak przed
wygórowanymi oczekiwaniami. Bo według mnie nie są to teksty
wybitne, Joe Hill zdecydowanie nie pokazuje tutaj pełni swoich
możliwości, obdarowywał nas już bowiem lepszymi publikacjami (o
wydaniu nie mówię – twarda oprawa, czarno-białe grafiki na
kartach tytułowych nowel i na ich końcach – tak, Albatros się
postarał, to bez wątpienia), ale miał też gorsze momenty, więc
summa summarum jest dobrze. Czekam jednak na coś lepszego. Bo wiem,
że Joego Hilla na to stać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz