Stronki na blogu

wtorek, 22 stycznia 2019

Joe Hill „Dziwna pogoda”

Joe Hill, autor między innymi „Pudełka w kształcie serca”, przeniesionych na ekran przez Alexandre'a AjaRogów”, „NOS4A2” (trwają prace nad serialem na podstawie tej książki) i „Strażaka” zebrał w jednym tomie cztery nowele (czy jak kto woli minipowieści) swojego autorstwa, które powstawały z przerwami ponad cztery lata. Publikacja ta zatytułowana „Strange Weather” miała swoją premierę w 2017 roku w jego rodzimych Stanach Zjednoczonych, gdzie została dobrze przyjęta przez czytelników, z krytykami włącznie. W Polsce „Dziwna pogoda” ukazała się w roku 2018. Joe Hill bynajmniej nie jest nowicjuszem jeśli chodzi o krótsze formy literackie. Na swoim koncie ma kilkadziesiąt niedługich utworów, publikowanych w różnych antologiach, magazynach i w formie e-booków. Kilkanaście z nich wydano w zbiorze „Upiory XX wieku”, który był pierwszą książkową publikacją Hilla, ale według mnie na wyróżnienie zasługuje nowela „W wysokiej trawie”, którą napisał wspólnie ze swoim ojcem Stephenem Kingiem – trwają prace nad jej filmową wersją w reżyserii Vincenzo Nataliego. W „Dziwnej pogodzie” nie znalazłam ani jednego utworu, który mogłabym postawić w jednym rzędzie z „W wysokiej trawie”, ale też nie robiłam sobie na to dużej nadziei.

Nowela otwierająca „Dziwną pogodę” nosi tytuł „Zdjęcie”. Joe Hill zdradza w posłowiu, że napisał ją w 2013 roku, wówczas nadając jej nazwę „Zdjęcie, 1988”, i że pierwotnie tekst ów ukazał się w podwójnym numerze magazynu „Cemetery Dance”. Rzecz, jak pierwszy tytuł wskazuje, toczy się w 1988 roku. Głównym bohaterem i zarazem narratorem noweli jest trzynastoletni Michael Figlione: otyły chłopiec parający się konstruowaniem różnych przedmiotów i niemający przyjaciół w swoim wieku. Hill już na początku wprowadza element tajemniczości za sprawą byłej niani Michaela. Starsza kobieta od jakiegoś czasu ma problemy z pamięcią. Mogłoby się wydawać, że to zwyczajna demencja, gdyby nie jej opowieści o człowieku, którego nazywa Panem Polaroidem. Przestrzega przed nim swojego byłego podopiecznego. Mówi, że mężczyzna robi jej zdjęcia, które coś jej zabierają i prosi Michaela by nie dał mu się sfotografować. Czołowy bohater noweli nie bierze poważnie słów staruszki, ale czytelnik już wówczas nie powinien mieć żadnych wątpliwości co do tego, że Pan Polaroid istnieje i tylko kwestią czasu jest aż trzynastolatek się o tym przekona. Aparat fotograficzny o niezwykłych właściwościach przypomniał mi „Polaroidowego psa”, minipowieść (czy jak kto woli nowelę) Stephena Kinga zamieszczoną w zbiorze „4 po północy”, choć u Hilla aparat ma inne właściwości. Atmosfera tajemniczości, którą to autor „Zdjęcia” pieczołowicie buduje niemalże od początku tego utworu, gęstnieje w momencie ujrzenia przez Michaela pewnego zdjęcia wyplutego przez magiczny aparat. Wtedy też akcja nabiera tempa, chociaż nie należy przez to rozumieć, że zostaniemy wrzuceni w wir szaleńczych wydarzeń, w którym nie ma czegoś takiego jak powolne budowanie aury nadnaturalnego zagrożenia. „Zdjęcie” to mój numer jeden zbioru „Dziwna pogoda” przede wszystkim przez ten doskonale wyczuwalny klimat lat 80-tych XX wieku, przez tę namacalną wręcz tajemniczość najsilniej bijącą z pierwszej partii rzeczonego utworu i sukcesywnie zagęszczającą się aurę nadnaturalnego zagrożenia w postaci enigmatycznego mężczyzny i jego przeklętego aparatu.

Naładowany” wykluł się w głowie Joego Hilla pod wpływem masakry w szkole w Newton, w stanie Connecticut z 2012 roku, ale do przelewania go na papier przystąpił dopiero jesienią roku 2016. To autor zdradza w posłowiu „Dziwnej pogody”, dodając, że tekst ten jest próbą zrozumienia słabości Amerykanów do broni palnej. Dla mnie ta nowela jest przede wszystkim przestrogą przed stereotypowym myśleniem, w którym to niemałą rolę odgrywa strach od lat zasiewany w umysłach obywateli tak zwanego zachodniego świata przez media i polityków. Zdecydowanie większe żniwo zbiera choroba nowotworowa, ale od zamachu na World Trade Center to terroryzm jest kreowany jako największe zagrożenie współczesnego świata, a przynajmniej takie mam wrażenie. Przekaz, że jakoby każdy terrorysta jest muzułmaninem dotarł już pewnie do każdego obywatela tzw. zachodniego świata i jak zauważa Hill w stresujących sytuacjach może mieć decydujące znaczenie. Wielki miłośnik broni Randall Kellaway, niegdyś wydalony ze służby wojskowej, obecnie pracujący w ochronie centrum handlowego na Florydzie, pewnie nie pozbawiłby życia niewinnych ludzi, gdyby nie strach przed muzułmanami. Tutaj zadecydował impuls, odruch wywołany przekonaniem, że ten, kto strzela do ludzi na pewno jest wyznawcą islamu. Przekonaniem, z którego możemy sobie nawet nie zdawać sprawy, dopóki nie znajdziemy się w pobliżu strzelaniny. Tak czy inaczej Kellaway to nie jest przyjemny typ. To przepełniony nienawiścią mężczyzna, którego żona opuściła zabierając ze sobą ich synka, ponieważ źle ich traktował. Człowiek, którego dyscyplinarnie zwolniono z wojska, który ma sądowy zakaz posiadania broni oraz zbliżania się do małżonki i dziecka. Właśnie ten mężczyzna nagle zostaje bohaterem, chociaż odbiorca „Naładowanego” dobrze wie, że absolutnie sobie na to nie zasłużył. Druga nowela nie jest horrorem jak poprzednie „Zdjęcie” - to raczej dosyć brutalny, przejmujący thriller o człowieku starającym się nie dopuścić by jego kłamstwa wyszły na jaw i o kobiecie, czarnoskórej dziennikarce samotnie wychowującej córkę, badającej sprawę masakry w centrum handlowym, dzięki której Kellaway został bohaterem. Opowieść, w którą co prawda nie wciągnęłam się tak szybko jak w „Zdjęcie” przez dosyć rozproszoną narrację obraną przez Hilla w jej wstępnej partii, ale gdy już to się stało, bez przerwy towarzyszyło mi silne napięcie, które w finale... Cóż, zdradzę tylko tyle, że lepszego zakończenia wymyślić już chyba nie można było.

Wniebowzięty” powstał w 2014 roku z potrzeby... zapełnienia pustych stronic w notesie pozostałych po „Strażaku” (powieści Joego Hilla). Tak, autor nienawidzi marnowania papieru – pisze o tym w posłowiu „Dziwnej pogody” - dlatego tuż po ukończeniu „Strażaka”, która wypełniła cztery i pół wielkie notesy, resztę tego ostatniego poświecił niniejszej noweli. Męczącej opowieści o człowieku, który utknął na chmurze. Chmurze, której niezwykłe właściwości bynajmniej nie kończą się na zdolności utrzymania ciężaru tytułowego bohatera „Wniebowziętego”. Gatunkowo najbliżej temu utworowi do fantasy – przy odrobinie dobrej woli może nawet dark fantasy, w którym to nurcie według mnie Hill się specjalizuje. Ale jeśli nawet przyjąć, że utwór ten przynależy do dark fantasy to na pewno nie jest to szczyt możliwości tego pisarza. Clive Barker i Joe Hill ze wszystkich znanych mi pisarzy najlepiej odnajdują się w tej stylistyce (dark fantasy), ale akurat „Wniebowziętego” uważam za wypadek przy pracy. Nie twierdzę, że historia Aubreya Griffina nikogo nie zainteresuje, że jego przeżycia na chmurze starającej się zapewnić mu wygodne życie kilka kilometrów nad ziemią, przeplatane retrospekcjami, wyrywkami z jego przeszłości, dla wszystkich odbiorców „Wniebowziętego” będą taką drogą przez mękę, jak dla mnie. Lekturę tego tekstu musiałam rozłożyć na aż trzy wieczory – chwila czytania i przerwa, chociaż wtedy tak na to nie patrzyłam, bo nie byłam pewna, czy nazajutrz uda mi zwalczyć pragnienie opuszczenia pozostałych stronic rzeczonej noweli. Udało się, ale nie mogę powiedzieć, że upór mi się opłacił. Przyznaję, że retrospekcje dawały mi niejakie wytchnienie od nieciekawych opisów podniebnej przygody Aubreya Griffina, ale bynajmniej nie dlatego, że jego przeszłość obfitowała w trzymające w napięciu, wciągające, barwne sytuacje tylko dzięki... nieciekawym dialogom. Rozmowy szybciej się czytało, a o niczym tak nie marzyłam jak o jak najszybszym zakończeniu tej bajeczki, w której to Hill owszem zawarł ładunek zagrożenia, ale tak lekki, tak rozproszony tymi wszystkimi rozwlekłymi opisami niezbyt lotnych przemyśleń głównego bohatera noweli i właściwości nadzwyczajnej chmury, na której to utknął nasz tchórzliwy Aubrey Griffin, że o silnych emocjach z tego wynikających mogłam zapomnieć. Czułam przede wszystkim znużenie i silną potrzebę zrezygnowania z dalszej lektury, którą na swoje nieszczęście (bo zmarnowałam czas) i nie bez wysiłku, zwalczyłam.

Horror apokaliptyczny z elementami komediowymi, „Deszcz”, został napisany przez Joego Hilla w 2016 roku, jak podejrzewa autor, z chęci sparodiowania siebie samego, tj. jego „Strażaka”. Historii o różnego rodzaju katastrofach dziesiątkujących ludzkość powstała już niezliczona ilość, ale o spadających z nieba ostrych kryształach dotąd nie słyszałam. Pomysł ten z powodzeniem mógłby zostać wykorzystany w obszernej powieści, może nawet tak długiej jak „Bastion” Stephena Kinga – to lepsze, niż to z czym spotkałam się w „Strażaku”. To znaczy sam rodzaj apokalipsy, ale nie tekst ogółem. Bo jednak od takiego pomysłu oczekuję większego skupienia na warstwie gore, więcej opisów zwłok podziurawionych gwoździami z kryształów, gnijących na ulicach miast i zdecydowanie gęstszej atmosfery nieszczęścia i beznadziei. Elementem łagodzącym aurę jest czarny humor, którym Hill natchnął tę opowieść, ale jakoś nie potrafię całkowicie potępić tego wyboru. Bo dowcip nie jest wymuszony, nachalny, infantylny, ani nic w tym rodzaju. Dodaje tej historii smaczku, urozmaica ją, nawet jeśli osłabia oddziaływanie klimatu grozy. Główną bohaterką i zarazem narratorką „Deszczu” jest lesbijka Honeysuckle Speck mieszkająca w Boulder w stanie Kolorado, która w wyniku pierwszego opadu ostrych kryształów traci swoją ukochaną (i jej matkę, z którą miała dużo lepsze stosunki niż ze swoją rodzicielką). Chociaż eksperci przestrzegają opinię publiczną przed kolejnymi takimi deszczami, kobieta decyduje się wyruszyć do Denver w celu powiadomienia ojca swojej dziewczyny o tragedii, jaka dotknęła jego rodzinę. Nie będzie to nudna podróż, choć ewidentnie można było wycisnąć z tego więcej grozy i makabry. Trochę krwawych kawałków jest - z niektórych bije niezły histeryczny humor, jak na przykład z wątku z ptakiem i ludzkim okiem, inne są nawet wzruszające, ale Hillowi ani razu nie udało się mnie zniesmaczyć czy zaszokować. Już bardziej wstrząsnął mną „Naładowany”, historia oparta na zdecydowanie mniej obiecującym motywie jeśli chodzi o brutalność. Ale i tak dobrze się to czytało – warto było zapoznać się z tą historią i nie tylko dlatego, że oto poznałam nową wizję końca znanego nam świata. Bo czy na kartach „Deszczu” Hill ostatecznie zmiecie ludzkość z powierzchni ziemi tego nie zdradzę. Wyznam tylko, że pod koniec udało mu się mnie zaskoczyć.

Dobry zbiorek. Nie wyśmienity, nie zachwycający, niebędący moim numerem jeden wśród publikacji Joego Hilla (bo wyłączając „W wysokiej trawie” wolę go w dłuższych formach), ale według mnie i tak zasługujący na uwagę miłośników literatury grozy. Trzy z czterech zmieszczonych w niniejszym tomie nowel spokojnie mogę polecić fanom horrorów i thrillerów podanych w krótszej formie literackiej (nowela, minipowieść), przestrzegając jednak przed wygórowanymi oczekiwaniami. Bo według mnie nie są to teksty wybitne, Joe Hill zdecydowanie nie pokazuje tutaj pełni swoich możliwości, obdarowywał nas już bowiem lepszymi publikacjami (o wydaniu nie mówię – twarda oprawa, czarno-białe grafiki na kartach tytułowych nowel i na ich końcach – tak, Albatros się postarał, to bez wątpienia), ale miał też gorsze momenty, więc summa summarum jest dobrze. Czekam jednak na coś lepszego. Bo wiem, że Joego Hilla na to stać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz