Sam
jest niezadowolonym z życia, bezrobotnym młodym człowiekiem,
wynajmującym mieszkanie w Los Angeles, z którego zostanie
eksmitowany, jeśli w ciągu najbliższych paru dni nie zapłaci
zaległego czynszu. Mężczyzna niezbyt przejmuje się perspektywą
bezdomności. Nie jest zainteresowany szukaniem pracy, spędza czas
tak jak zwykle: czyta komiksy, ogląda telewizję i spotyka się ze
znajomymi. Najbardziej absorbuje go jednak jego sąsiadka, młoda
kobieta imieniem Sarah. Sam spędza z nią wieczór, a nazajutrz
dowiaduje się, że kobieta się wyprowadziła. Podejrzane wydaje mu
się to, że nie wspominała, że ma takie plany i że opróżniła
mieszkanie w nocy. Postanawia więc przyjrzeć się tej sprawie.
Rozpoczyna poszukiwania Sarah, podczas których coraz bardziej
utwierdza się w przekonaniu, że ma do czynienia z szeroko
zakrojonym spiskiem. Zniknięcie Sarah to tylko czubek góry lodowej,
mały fragment intrygi, w którą prawdopodobnie zamieszani są
niedawno zmarły bogacz, zabójca psów i tajemnicza postać
ukrywająca swoją twarz pod maską sowy.
Swoim
poprzednim filmem, horrorem „Coś za mną chodzi”, David Robert
Mitchell tak wysoko zawiesił sobie poprzeczkę, że przeskoczenie
jej graniczyłoby z cudem. Osobiście, bardzo wątpiłam w to, że
Mitchellowi kiedykolwiek uda się nakręcić coś, co choćby
dorównywałoby tamtemu osiągnięciu w dziedzinie kinematografii,
ale i tak nie miałam wątpliwości, że warto śledzić jego
karierę. Jak to się mówi: miał z czego schodzić. I według mnie
faktycznie zszedł – to było nieuniknione – ale tak jak
podejrzewałam, i tak dał mi powody do radości. „Tajemnice Silver
Lake”, tak samo jak to miało miejsce w przypadku poprzednich
filmów Davida Roberta Mitchella, zostały nakręcone w oparciu o
jego własny scenariusz, który to, delikatnie mówiąc, okazał się
mocno problematyczny dla niemałej części widzów. Reżyser za ten
film był nominowany do Złotej Palmy na Festiwalu Filmowym w Cannes,
ale wyróżnienie to nie pomogło produkcji w osiągnięciu
finansowego sukcesu. Budżet „Tajemnic Silver Lake” oszacowano na
osiem i pół miliona dolarów, a wpływy z biletów na milion
siedemset tysięcy dolarów. A więc pieniądze wyłożone na tę
produkcję nawet się nie zwróciły, co było do przewidzenia. Bo
„Tajemnice Silver Lake” są tak odmienne od tego, do czego
przyzwyczaiło nas kino, tak osobliwe, że już choćby recenzje tego
filmu mogły zniechęcić część opinii publicznej. Nie wspominając
już o nazwisku reżysera, bo „Coś za mną chodzi”, przynajmniej
w Polsce, ma prawie tyle samo zwolenników co przeciwników. Chociaż
z drugiej strony w kilku krajach film dopiero ma wejść na wielkie
ekrany i dotyczy to także Stanów Zjednoczonych, gdzie szeroka
dystrybucja kinowa ma rozpocząć się dopiero w kwietniu 2019 roku.
„Tajemnic
Silver Lake” nie sposób wtłoczyć w jakieś gatunkowe ramy,
przypisać ich do jednego, czy nawet dwóch gatunków. Neo-noir,
dramat, komedia, horror, thriller psychologiczny i szpiegowski - echa
wszystkich tych gatunków wyraźnie wybrzmiewają w omawianym dziełku
Davida Roberta Mitchella. Granice pomiędzy nimi zacierają się w
tym filmie. Jeden gatunek splata się z drugim, trzecim, czwartym i
tak dalej, co każe sądzić, że Mitchell jest tego rodzaju twórcą,
który pragnie udowodnić, że w ostatecznym rozrachunku takie
podziały nie są ważne, że wszelkie etykietki nie służą sztuce,
bo często nastawiają one odbiorców na coś, czego w niej nie
znajdują. „Tajemnice Silver Lake” to obraz, do którego należy
zasiadać bez żadnych założeń, nie nastawiać się ani na czarny
kryminał, ani na dramat, ani na thriller, ani żaden inny znany
rodzaj kina, bo choć spotyka się tutaj wiele z nich, to
jednocześnie nie można oprzeć się wrażeniu, że to nie to, że
dany element nie do końca spełnia wymogi gatunkowe. To frustrujące,
ale wydaje mi się, że właśnie takie miało być, że Mitchellowi
zależało na tym, żeby widz przez cały czas był niezaspokojony,
chciał, by był zdezorientowany, zagubiony, ale i zaciekawiony.
Patrząc na to nie miałam absolutnie żadnych wątpliwości, że
reżyser chciał bym nieustannie zastanawiała się, na co tak
naprawdę patrzę, z jakiego rodzaju historią mam tutaj do
czynienia, czego powinnam się spodziewać, na co się przygotować,
jeśli w ogóle na coś... Czy powinnam szukać jakiejś wiarygodnej
interpretacji, wypatrywać symboli, zwracać baczniejszą uwagę na
jakże liczne nawiązania do kultowych filmów z różnych gatunków,
wyjść z założenia, że odgrywają one jakaś istotną rolę w
„Tajemnicach Silver Lake”, że nie jest to tylko swoisty hołd
dla tych produkcji i oczywiście gwiazd kina (dotyczy to zresztą
także muzyki), czy po prostu brać wszystko, jak leci, w nadziei, że
z czasem twórcy to objaśnią? Za tym drugim podejściem do
„Tajemnic Silver Lake” przemawiało podejrzenie graniczące z
pewnością, że Mitchell kpi z maniakalnego wręcz doszukiwania się
przez niektórych widzów drugiego dna w filmach, które go nie mają.
Śmieje się z uporczywego wypatrywania symboli, wymyślania
przeróżnych, nawet najbardziej cudacznych interpretacji rzeczy i
zjawisk, które należy czytać dosłownie, brać je takimi jakie są,
a nie takimi, jakie chciałoby się by były. Tak, nie mogłam oprzeć
się wrażeniu, że reżyser i scenarzysta „Tajemnic Silver Lake”
nabija się ze mnie, że praktycznie nieustannie kpi sobie z widzów
starających się przecież tylko odgadnąć, o co w tym wszystkim
chodzi. A żeby było jeszcze zabawniej, śmiałam się razem z nim –
śmiałam się z siebie do wtóru z Davidem Robertem Mitchellem, bo
tak naprawdę wbrew sobie szukałam rozwiązań. Starałam się
wyprzedzić głównego bohater filmu, przeniknąć tę sprawę przed
nim, próbując również zinterpretować symbole, które jak
wiedziałam wcale symbolami być nie muszą. A właściwie to byłam
pewna, że nie są. Dlaczego w takim razie w tak wielu obrazach
doszukiwałam się drugiego dna, jakieś głębszego znaczenia?
Odpowiedź jest prosta: wpadłam w pułapkę zastawioną przez
reżysera i scenarzystę omawianego filmu. I to było w tym
najlepsze: robić coś ze świadomością, że nie powinno się tego
robić. Ciężko pracować, pomimo że tak wiele wskazywało na to,
że takim zachowaniem udowadnia się tylko to, że Mitchell ma rację.
Nie, nie. Inaczej: jeśli rzeczywiście chciał nam powiedzieć, że
kieruje nami potrzeba interpretowania dosłownie wszystkiego na
przeróżne sposoby, to przynajmniej ja łapałam się na postawie,
która mówiła tylko i aż tyle, że ma zupełną rację, że jego
kpiny bynajmniej nie są nieuzasadnione. Bo nawet mając tak dużą
pewność, że nie powinnam iść tą drogą, przez większość
czasu podążałam właśnie nią – powiedzieć, że byłam niczym
owieczka idąca na rzeź, to za mało, ponieważ ja w przeciwieństwie
do niej wiedziałam czemu służy ta podróż. Byłam praktycznie
pewna, że zmierzam donikąd, ale z jakiegoś, nawet dla mnie
niezrozumiałego powodu, nieśpieszno było mi do odwrotu. W pewnym
momencie znajomy głównego bohatera stwierdza, że tak naprawdę
każdy z nas jest paranoikiem. W tych skomputeryzowanych czasach
wręcz nie sposób nie nabawić się przynajmniej lekkiej paranoi.
„Tajemnice Silver Lake” starają się zintensyfikować to
poczucie w doprawdy przewrotny sposób. Tak jak w przypadku, według
mnie, rzekomej symboliki niby zawartej w tym filmie, ma się
świadomość, że teoria spiskowa wysnuta przez Mitchella na użytek
tej produkcji jest skrajnie nieprawdopodobna, przypomina wręcz
majaki jakiejś chorej psychicznie jednostki, to przyznaję, że
uwierzyłam, iż coś takiego mogłoby zaistnieć w rzeczywistości.
To znaczy wierzyłam w to w czasie trwania filmu. Zawieszenie
niewiary w moim przypadku twórcom „Tajemnic Silver Lake” się
udało. Zadziwiające, jeśli weźmie się pod uwagę to, jak bardzo
wydumana, przekombinowana jest to intryga...
Głównym
bohaterem omawianego filmu (chociaż może powinnam nazwać go
antybohaterem) jest trzydziestotrzyletni leser imieniem Sam, w
którego według mnie w bardzo dobrym stylu wcielił się Andrew
Garfield. Mężczyzna wynajmuje przytulne mieszkanie w Los Angeles,
którego ściany ozdobił plakatami kultowych filmów (m.in.
„Psychozy” i „Okna na podwórze” Alfreda Hitchcocka), o czym
wspominam dlatego, że to przede wszystkim one rzucają się w oczy w
większości sekwencji nakręconych w tym miejscu. Od początku
wiemy, że kącik ten Sam straci jeśli w przeciągu paru dni nie
uiści zaległego czynszu. Ale chociaż człowiek ów nienawidzi
ludzi bezdomnych, nieszczególnie martwi go to, że wkrótce może
stać się jednym z nich. Wielu ludzi na jego miejscu czym prędzej
rozpoczęłoby poszukiwania jakiejś pracy, choćby tylko dorywczej,
ale Sam się do tego nie garnie. Zresztą, nie wiedzieć skąd,
jakieś pieniądze ma – stać go na życie w tak drogim mieście
jak Los Angeles, na pożywienie, opłaty wszystkiego poza czynszem,
drinki w klubach i oczywiście komiksy. Najbardziej fascynują go
historyjki obrazkowe o dzielnicy Silver Lake. Chciałby spotkać się
z ich autorem, z rysownikiem także mieszkającym w Los Angeles. Od
czasu do czasu spotyka się z kobietą, z którą łączy go głównie
seks, ogląda filmy, wiadomości i widuje się ze swoim przyjacielem.
Lubi też słodkie chwile nicnierobienia – odpoczywa (jakby miał
po czym...) w swoim mieszkaniu albo obserwuje sąsiadów z balkonu.
Żyć nie umierać, prawda? Ale Sam nie jest zadowolony ze swojego
życia, czegoś mu brak. Wie, że powinien wreszcie dorosnąć –
znaleźć pracę, stać się bardziej odpowiedzialnym, po prostu
ustatkować się. Ale tak trudno rozstać się z okresem nastoletnim,
tak ciężko zrezygnować z młodzieńczej beztroski, robienia tego
co się chce i kiedy chce... A więc mamy nastolatka w ciele
trzydziestoparolatka. Towarzyszymy postaci, którą trudno darzyć
sympatią, niekoniecznie dlatego, że uchyla się od obowiązków
osób dorosłych. Sam wydaje się być człowiekiem bardzo płytkim,
nieprzywiązującym się zanadto do nikogo poza sobą (oraz Sarah) i
co gorsza skłonnym do agresji. Nawet w stosunku do dzieci. W
„Tajemnicach Silver Lake”, aż roi się od postaci, które mogą,
ale wcale nie muszą być femme fatales. Niemal każdą kobietę
przewijającą się przez życie Sama można podejrzewać o jakieś
niecne zamiary, również, ale nie tylko względem Sama. Dotyczy to
też Sarah – kobiety, której główny (anty)bohater filmu nie
zdążył dobrze poznać, ale to nie powstrzymuje go przed uporczywym
dążeniem do rozwikłania zagadki jej zniknięcia. Zarys tej
historii jest prosty, prawda? Nic nadzwyczajnego, nic szczególnie
skomplikowanego. Ot, kolejna opowieść o jednym człowieku
szukającym drugiego; następna kryminalna intryga, która nie wydaje
się być bardzo złożona, co nie? No nie, ponieważ to jedynie
szczątkowe ujęcie fabuły „Tajemnic Silver Lake”. Pewnie
zwróciliście uwagę na to, że w polskim tytule mamy liczbę mnogą
– mówi on o więcej niż jednej tajemnicy i słusznie, bo tutaj
sekret goni sekret. A odpowiedzi? Hmm, powiedzmy, że nie każdego
one usatysfakcjonują, choć jeszcze bliższe prawdy UWAGA SPOILER
prawdopodobnie jest stwierdzenie, że niektórych wcale nie ma. Nie
każda tajemnica zostaje przez twórców wyjaśniona, a przynajmniej
nie wprost KONIEC SPOILERA. Domniemane przekazy podprogowe (to
autentycznie mnie przeraża), symbole zostawiane przez bezdomnych,
tajemnicza kobieta, zjawa (?) mordująca wybranych mężczyzn,
zabójca psów (ulotki ze zwierzakami domowymi przypomniały mi
„Małych ludzi w żółtych płaszczach” Stephena Kinga),
tajemnice zmarłego bogacza, potencjalny spisek zawiązany przez
ludzi z branży rozrywkowej, uzbrojeni prześladowcy, niegdysiejsze
gwiazdki teraz świadczące usługi seksualne oraz pewien zespół
muzyczny i parę innych osób podejrzanie często wkraczających w
życie Sama, tak zwany król bezdomnych, zaopatrzone bunkry – to
wszystko wprowadza takie zamieszanie, że czasami ma się wrażenie,
jakby film ów nie miał wątku przewodniego. Miejscami traci się go
z pola widzenia, a żeby było jeszcze trudniej wszystko to podlano
sporą porcją surrealizmu.
(źródło: https://posterspy.com/) |
David
Robert Mitchell według mnie celował tutaj w logikę snu – jedno
osobliwe wydarzenie przechodzi w następne, a Sam zdaje się nie
reagować należycie na te wszystkie cuda. Czasami wygląda to wręcz
tak jakby przechodził nad tym do porządku dziennego albo po prostu
zapominał, nawet o czymś tak ważkim, jak morderstwo kogoś
znajomego, zupełnie jak w jakimś czasami zabawnym, miejscami
niepokojącym, kuriozalnym śnie. A właściwie to w wielu snach
powiązanych ze sobą, choć może nie zawsze w całkowicie
zrozumiały sposób. W „Tajemnicach Silver Lake” widać jak
bardzo Davida Roberta Mitchella ciągnie do horroru, widać, że nie
chce rozstać się z tym gatunkiem. Scena z jakąś widmową postacią
ścigającą Sama zmierzającego wieczorem do swojego mieszkania z
zakupami, z tajemniczą Sową i nietypowy dla tego reżysera, ale
bardzo udany krótki pokaz gore (kanibalizm) dla mnie były
największymi ozdobnikami tego obrazu (plus zbliżenie na stolec,
który wydaje się być kolejną, jakże zabawną, formą zakpienia
ze skłonności widzów do szukania symboli. Mitchell mówi
zinterpretuj to... i wypełnia ekran ludzkimi odchodami). Istna
kwintesencja filmowego horroru: mocno trzymające w napięciu,
mroczne, gwałtowne wstawki, które chyba każdemu uświadomią, że
właśnie tam jest najlepsze miejsce dla tego reżysera. W horrorze,
nie w neo-noir, dramacie, komedii i thrillerze, bez względu na to,
jak dobrze „Tajemnice Silver Lake” mu wyszły (według, mnie
rzecz jasna). Nie jest to wszak arcydzieło na miarę „Coś za mną
chodzi”, pomimo tych wszystkich, jakże licznych smaczków
zaserwowanych przez twórców (doskonałą oprawę muzyczną
skomponował Rich Vreeland, ten sam, który stworzył muzykę do „Coś
za mną chodzi”). Seans bowiem miejscami się dłuży. Trochę mnie
zmęczył, były chwile, w których ogarniała mnie nuda – jestem
przekonana, że „Tajemnicom Silver Lake” przysłużyłoby się
skrócenie tej historii, bo w tym przeszło dwugodzinnym filmie nie
brakowało niestety scenek, które wydawały się kompletnie
niepotrzebne, które przynajmniej dla mnie nie wnosiłyby do tej
historii nic, na czym można by zawiesić oko. Dobrze, prawie nic, bo
klimat niezmiennie zwracał moją uwagę – żywe kolory przeplatane
z gęstymi ciemnościami, parę czarno-białych, komiksowych wstawek,
trochę szarości, a miejscami wręcz „przybrudzenie ekranu”. To
wszystko naprawdę smacznie się ze sobą przeplatało, każda z
zaprezentowanych otoczek miała swoje walory, każda dosłownie
pieściła moje oczy z takim samym zapamiętaniem, z jakim ścieżka
dźwiękowa (zaryzykuję twierdzenie, że inspirowana filmami z lat
40-tych, 50-tych i 60-tych) łechtała moje uszy.
„Tajemnice
Silver Lake” to specyficzny, kuriozalny, wymykający się ścisłej
klasyfikacji gatunkowej obraz stworzony przez człowieka, któremu z
pewnością nie brakuje talentu, przy czym wydaje się, że owym
talentem może obdarowywać jedynie dosyć wąską część opinii
publicznej. To znaczy nie sądzę, żeby David Robert Mitchell
stanowił dobry materiał na twórcę tak zwanego mainstreamu. A
sądząc po tym, jak wyraża się o popkulturze w omawianym obrazie,
wnoszę, że nie jest zainteresowany tworzeniem komercyjnej papki
albo jak kto woli superhitów królujących na wielkich ekranach i
przynoszących wielomilionowe zyski. „Tajemnice Silver Lake”
zdecydowanie nie są dla każdego miłośnika kina i wcale nie
dlatego, że można się trochę pogubić w tej historii (ja nie
wszystko zrozumiałam, a mimo to dobrze się bawiłam), że antypatię
do tego filmu może rodzić wyłącznie jego niezrozumienie, bo
założę się, że istnieją osoby, które wszystko ogarnęły, a
mimo to nie dały się porwać tej opowieści. To prostu dziwny film
jest, coś tak bardzo osobliwego, że prawdopodobieństwo zawodu
wydaje mi się bardzo duże. Mnie ta pozycja przekonała, choć
przyznaję, że nie w pełni, ale obawiam się, że jeszcze wiele
osób głęboko „Tajemnicami Silver Lake” się rozczaruje, że
zapała do nich nie tyle niechęcią, ile czystą nienawiścią.
Jednakże nie mam też wątpliwości, że rzeczony film znajdzie
jeszcze sporo sympatyków. Może nie tylu, co przeciwników... ale
kto wie?
Za
seans bardzo dziękuję
Na
Cineman VOD film będzie dostępny od 18 stycznia 2019 roku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz