Stronki na blogu

środa, 9 stycznia 2019

„Tajemnice Silver Lake” (2018)

Sam jest niezadowolonym z życia, bezrobotnym młodym człowiekiem, wynajmującym mieszkanie w Los Angeles, z którego zostanie eksmitowany, jeśli w ciągu najbliższych paru dni nie zapłaci zaległego czynszu. Mężczyzna niezbyt przejmuje się perspektywą bezdomności. Nie jest zainteresowany szukaniem pracy, spędza czas tak jak zwykle: czyta komiksy, ogląda telewizję i spotyka się ze znajomymi. Najbardziej absorbuje go jednak jego sąsiadka, młoda kobieta imieniem Sarah. Sam spędza z nią wieczór, a nazajutrz dowiaduje się, że kobieta się wyprowadziła. Podejrzane wydaje mu się to, że nie wspominała, że ma takie plany i że opróżniła mieszkanie w nocy. Postanawia więc przyjrzeć się tej sprawie. Rozpoczyna poszukiwania Sarah, podczas których coraz bardziej utwierdza się w przekonaniu, że ma do czynienia z szeroko zakrojonym spiskiem. Zniknięcie Sarah to tylko czubek góry lodowej, mały fragment intrygi, w którą prawdopodobnie zamieszani są niedawno zmarły bogacz, zabójca psów i tajemnicza postać ukrywająca swoją twarz pod maską sowy.

Swoim poprzednim filmem, horrorem „Coś za mną chodzi”, David Robert Mitchell tak wysoko zawiesił sobie poprzeczkę, że przeskoczenie jej graniczyłoby z cudem. Osobiście, bardzo wątpiłam w to, że Mitchellowi kiedykolwiek uda się nakręcić coś, co choćby dorównywałoby tamtemu osiągnięciu w dziedzinie kinematografii, ale i tak nie miałam wątpliwości, że warto śledzić jego karierę. Jak to się mówi: miał z czego schodzić. I według mnie faktycznie zszedł – to było nieuniknione – ale tak jak podejrzewałam, i tak dał mi powody do radości. „Tajemnice Silver Lake”, tak samo jak to miało miejsce w przypadku poprzednich filmów Davida Roberta Mitchella, zostały nakręcone w oparciu o jego własny scenariusz, który to, delikatnie mówiąc, okazał się mocno problematyczny dla niemałej części widzów. Reżyser za ten film był nominowany do Złotej Palmy na Festiwalu Filmowym w Cannes, ale wyróżnienie to nie pomogło produkcji w osiągnięciu finansowego sukcesu. Budżet „Tajemnic Silver Lake” oszacowano na osiem i pół miliona dolarów, a wpływy z biletów na milion siedemset tysięcy dolarów. A więc pieniądze wyłożone na tę produkcję nawet się nie zwróciły, co było do przewidzenia. Bo „Tajemnice Silver Lake” są tak odmienne od tego, do czego przyzwyczaiło nas kino, tak osobliwe, że już choćby recenzje tego filmu mogły zniechęcić część opinii publicznej. Nie wspominając już o nazwisku reżysera, bo „Coś za mną chodzi”, przynajmniej w Polsce, ma prawie tyle samo zwolenników co przeciwników. Chociaż z drugiej strony w kilku krajach film dopiero ma wejść na wielkie ekrany i dotyczy to także Stanów Zjednoczonych, gdzie szeroka dystrybucja kinowa ma rozpocząć się dopiero w kwietniu 2019 roku. 
 
„Tajemnic Silver Lake” nie sposób wtłoczyć w jakieś gatunkowe ramy, przypisać ich do jednego, czy nawet dwóch gatunków. Neo-noir, dramat, komedia, horror, thriller psychologiczny i szpiegowski - echa wszystkich tych gatunków wyraźnie wybrzmiewają w omawianym dziełku Davida Roberta Mitchella. Granice pomiędzy nimi zacierają się w tym filmie. Jeden gatunek splata się z drugim, trzecim, czwartym i tak dalej, co każe sądzić, że Mitchell jest tego rodzaju twórcą, który pragnie udowodnić, że w ostatecznym rozrachunku takie podziały nie są ważne, że wszelkie etykietki nie służą sztuce, bo często nastawiają one odbiorców na coś, czego w niej nie znajdują. „Tajemnice Silver Lake” to obraz, do którego należy zasiadać bez żadnych założeń, nie nastawiać się ani na czarny kryminał, ani na dramat, ani na thriller, ani żaden inny znany rodzaj kina, bo choć spotyka się tutaj wiele z nich, to jednocześnie nie można oprzeć się wrażeniu, że to nie to, że dany element nie do końca spełnia wymogi gatunkowe. To frustrujące, ale wydaje mi się, że właśnie takie miało być, że Mitchellowi zależało na tym, żeby widz przez cały czas był niezaspokojony, chciał, by był zdezorientowany, zagubiony, ale i zaciekawiony. Patrząc na to nie miałam absolutnie żadnych wątpliwości, że reżyser chciał bym nieustannie zastanawiała się, na co tak naprawdę patrzę, z jakiego rodzaju historią mam tutaj do czynienia, czego powinnam się spodziewać, na co się przygotować, jeśli w ogóle na coś... Czy powinnam szukać jakiejś wiarygodnej interpretacji, wypatrywać symboli, zwracać baczniejszą uwagę na jakże liczne nawiązania do kultowych filmów z różnych gatunków, wyjść z założenia, że odgrywają one jakaś istotną rolę w „Tajemnicach Silver Lake”, że nie jest to tylko swoisty hołd dla tych produkcji i oczywiście gwiazd kina (dotyczy to zresztą także muzyki), czy po prostu brać wszystko, jak leci, w nadziei, że z czasem twórcy to objaśnią? Za tym drugim podejściem do „Tajemnic Silver Lake” przemawiało podejrzenie graniczące z pewnością, że Mitchell kpi z maniakalnego wręcz doszukiwania się przez niektórych widzów drugiego dna w filmach, które go nie mają. Śmieje się z uporczywego wypatrywania symboli, wymyślania przeróżnych, nawet najbardziej cudacznych interpretacji rzeczy i zjawisk, które należy czytać dosłownie, brać je takimi jakie są, a nie takimi, jakie chciałoby się by były. Tak, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że reżyser i scenarzysta „Tajemnic Silver Lake” nabija się ze mnie, że praktycznie nieustannie kpi sobie z widzów starających się przecież tylko odgadnąć, o co w tym wszystkim chodzi. A żeby było jeszcze zabawniej, śmiałam się razem z nim – śmiałam się z siebie do wtóru z Davidem Robertem Mitchellem, bo tak naprawdę wbrew sobie szukałam rozwiązań. Starałam się wyprzedzić głównego bohater filmu, przeniknąć tę sprawę przed nim, próbując również zinterpretować symbole, które jak wiedziałam wcale symbolami być nie muszą. A właściwie to byłam pewna, że nie są. Dlaczego w takim razie w tak wielu obrazach doszukiwałam się drugiego dna, jakieś głębszego znaczenia? Odpowiedź jest prosta: wpadłam w pułapkę zastawioną przez reżysera i scenarzystę omawianego filmu. I to było w tym najlepsze: robić coś ze świadomością, że nie powinno się tego robić. Ciężko pracować, pomimo że tak wiele wskazywało na to, że takim zachowaniem udowadnia się tylko to, że Mitchell ma rację. Nie, nie. Inaczej: jeśli rzeczywiście chciał nam powiedzieć, że kieruje nami potrzeba interpretowania dosłownie wszystkiego na przeróżne sposoby, to przynajmniej ja łapałam się na postawie, która mówiła tylko i aż tyle, że ma zupełną rację, że jego kpiny bynajmniej nie są nieuzasadnione. Bo nawet mając tak dużą pewność, że nie powinnam iść tą drogą, przez większość czasu podążałam właśnie nią – powiedzieć, że byłam niczym owieczka idąca na rzeź, to za mało, ponieważ ja w przeciwieństwie do niej wiedziałam czemu służy ta podróż. Byłam praktycznie pewna, że zmierzam donikąd, ale z jakiegoś, nawet dla mnie niezrozumiałego powodu, nieśpieszno było mi do odwrotu. W pewnym momencie znajomy głównego bohatera stwierdza, że tak naprawdę każdy z nas jest paranoikiem. W tych skomputeryzowanych czasach wręcz nie sposób nie nabawić się przynajmniej lekkiej paranoi. „Tajemnice Silver Lake” starają się zintensyfikować to poczucie w doprawdy przewrotny sposób. Tak jak w przypadku, według mnie, rzekomej symboliki niby zawartej w tym filmie, ma się świadomość, że teoria spiskowa wysnuta przez Mitchella na użytek tej produkcji jest skrajnie nieprawdopodobna, przypomina wręcz majaki jakiejś chorej psychicznie jednostki, to przyznaję, że uwierzyłam, iż coś takiego mogłoby zaistnieć w rzeczywistości. To znaczy wierzyłam w to w czasie trwania filmu. Zawieszenie niewiary w moim przypadku twórcom „Tajemnic Silver Lake” się udało. Zadziwiające, jeśli weźmie się pod uwagę to, jak bardzo wydumana, przekombinowana jest to intryga...

Głównym bohaterem omawianego filmu (chociaż może powinnam nazwać go antybohaterem) jest trzydziestotrzyletni leser imieniem Sam, w którego według mnie w bardzo dobrym stylu wcielił się Andrew Garfield. Mężczyzna wynajmuje przytulne mieszkanie w Los Angeles, którego ściany ozdobił plakatami kultowych filmów (m.in. „Psychozy” i „Okna na podwórze” Alfreda Hitchcocka), o czym wspominam dlatego, że to przede wszystkim one rzucają się w oczy w większości sekwencji nakręconych w tym miejscu. Od początku wiemy, że kącik ten Sam straci jeśli w przeciągu paru dni nie uiści zaległego czynszu. Ale chociaż człowiek ów nienawidzi ludzi bezdomnych, nieszczególnie martwi go to, że wkrótce może stać się jednym z nich. Wielu ludzi na jego miejscu czym prędzej rozpoczęłoby poszukiwania jakiejś pracy, choćby tylko dorywczej, ale Sam się do tego nie garnie. Zresztą, nie wiedzieć skąd, jakieś pieniądze ma – stać go na życie w tak drogim mieście jak Los Angeles, na pożywienie, opłaty wszystkiego poza czynszem, drinki w klubach i oczywiście komiksy. Najbardziej fascynują go historyjki obrazkowe o dzielnicy Silver Lake. Chciałby spotkać się z ich autorem, z rysownikiem także mieszkającym w Los Angeles. Od czasu do czasu spotyka się z kobietą, z którą łączy go głównie seks, ogląda filmy, wiadomości i widuje się ze swoim przyjacielem. Lubi też słodkie chwile nicnierobienia – odpoczywa (jakby miał po czym...) w swoim mieszkaniu albo obserwuje sąsiadów z balkonu. Żyć nie umierać, prawda? Ale Sam nie jest zadowolony ze swojego życia, czegoś mu brak. Wie, że powinien wreszcie dorosnąć – znaleźć pracę, stać się bardziej odpowiedzialnym, po prostu ustatkować się. Ale tak trudno rozstać się z okresem nastoletnim, tak ciężko zrezygnować z młodzieńczej beztroski, robienia tego co się chce i kiedy chce... A więc mamy nastolatka w ciele trzydziestoparolatka. Towarzyszymy postaci, którą trudno darzyć sympatią, niekoniecznie dlatego, że uchyla się od obowiązków osób dorosłych. Sam wydaje się być człowiekiem bardzo płytkim, nieprzywiązującym się zanadto do nikogo poza sobą (oraz Sarah) i co gorsza skłonnym do agresji. Nawet w stosunku do dzieci. W „Tajemnicach Silver Lake”, aż roi się od postaci, które mogą, ale wcale nie muszą być femme fatales. Niemal każdą kobietę przewijającą się przez życie Sama można podejrzewać o jakieś niecne zamiary, również, ale nie tylko względem Sama. Dotyczy to też Sarah – kobiety, której główny (anty)bohater filmu nie zdążył dobrze poznać, ale to nie powstrzymuje go przed uporczywym dążeniem do rozwikłania zagadki jej zniknięcia. Zarys tej historii jest prosty, prawda? Nic nadzwyczajnego, nic szczególnie skomplikowanego. Ot, kolejna opowieść o jednym człowieku szukającym drugiego; następna kryminalna intryga, która nie wydaje się być bardzo złożona, co nie? No nie, ponieważ to jedynie szczątkowe ujęcie fabuły „Tajemnic Silver Lake”. Pewnie zwróciliście uwagę na to, że w polskim tytule mamy liczbę mnogą – mówi on o więcej niż jednej tajemnicy i słusznie, bo tutaj sekret goni sekret. A odpowiedzi? Hmm, powiedzmy, że nie każdego one usatysfakcjonują, choć jeszcze bliższe prawdy UWAGA SPOILER prawdopodobnie jest stwierdzenie, że niektórych wcale nie ma. Nie każda tajemnica zostaje przez twórców wyjaśniona, a przynajmniej nie wprost KONIEC SPOILERA. Domniemane przekazy podprogowe (to autentycznie mnie przeraża), symbole zostawiane przez bezdomnych, tajemnicza kobieta, zjawa (?) mordująca wybranych mężczyzn, zabójca psów (ulotki ze zwierzakami domowymi przypomniały mi „Małych ludzi w żółtych płaszczach” Stephena Kinga), tajemnice zmarłego bogacza, potencjalny spisek zawiązany przez ludzi z branży rozrywkowej, uzbrojeni prześladowcy, niegdysiejsze gwiazdki teraz świadczące usługi seksualne oraz pewien zespół muzyczny i parę innych osób podejrzanie często wkraczających w życie Sama, tak zwany król bezdomnych, zaopatrzone bunkry – to wszystko wprowadza takie zamieszanie, że czasami ma się wrażenie, jakby film ów nie miał wątku przewodniego. Miejscami traci się go z pola widzenia, a żeby było jeszcze trudniej wszystko to podlano sporą porcją surrealizmu.

(źródło: https://posterspy.com/)
David Robert Mitchell według mnie celował tutaj w logikę snu – jedno osobliwe wydarzenie przechodzi w następne, a Sam zdaje się nie reagować należycie na te wszystkie cuda. Czasami wygląda to wręcz tak jakby przechodził nad tym do porządku dziennego albo po prostu zapominał, nawet o czymś tak ważkim, jak morderstwo kogoś znajomego, zupełnie jak w jakimś czasami zabawnym, miejscami niepokojącym, kuriozalnym śnie. A właściwie to w wielu snach powiązanych ze sobą, choć może nie zawsze w całkowicie zrozumiały sposób. W „Tajemnicach Silver Lake” widać jak bardzo Davida Roberta Mitchella ciągnie do horroru, widać, że nie chce rozstać się z tym gatunkiem. Scena z jakąś widmową postacią ścigającą Sama zmierzającego wieczorem do swojego mieszkania z zakupami, z tajemniczą Sową i nietypowy dla tego reżysera, ale bardzo udany krótki pokaz gore (kanibalizm) dla mnie były największymi ozdobnikami tego obrazu (plus zbliżenie na stolec, który wydaje się być kolejną, jakże zabawną, formą zakpienia ze skłonności widzów do szukania symboli. Mitchell mówi zinterpretuj to... i wypełnia ekran ludzkimi odchodami). Istna kwintesencja filmowego horroru: mocno trzymające w napięciu, mroczne, gwałtowne wstawki, które chyba każdemu uświadomią, że właśnie tam jest najlepsze miejsce dla tego reżysera. W horrorze, nie w neo-noir, dramacie, komedii i thrillerze, bez względu na to, jak dobrze „Tajemnice Silver Lake” mu wyszły (według, mnie rzecz jasna). Nie jest to wszak arcydzieło na miarę „Coś za mną chodzi”, pomimo tych wszystkich, jakże licznych smaczków zaserwowanych przez twórców (doskonałą oprawę muzyczną skomponował Rich Vreeland, ten sam, który stworzył muzykę do „Coś za mną chodzi”). Seans bowiem miejscami się dłuży. Trochę mnie zmęczył, były chwile, w których ogarniała mnie nuda – jestem przekonana, że „Tajemnicom Silver Lake” przysłużyłoby się skrócenie tej historii, bo w tym przeszło dwugodzinnym filmie nie brakowało niestety scenek, które wydawały się kompletnie niepotrzebne, które przynajmniej dla mnie nie wnosiłyby do tej historii nic, na czym można by zawiesić oko. Dobrze, prawie nic, bo klimat niezmiennie zwracał moją uwagę – żywe kolory przeplatane z gęstymi ciemnościami, parę czarno-białych, komiksowych wstawek, trochę szarości, a miejscami wręcz „przybrudzenie ekranu”. To wszystko naprawdę smacznie się ze sobą przeplatało, każda z zaprezentowanych otoczek miała swoje walory, każda dosłownie pieściła moje oczy z takim samym zapamiętaniem, z jakim ścieżka dźwiękowa (zaryzykuję twierdzenie, że inspirowana filmami z lat 40-tych, 50-tych i 60-tych) łechtała moje uszy.

„Tajemnice Silver Lake” to specyficzny, kuriozalny, wymykający się ścisłej klasyfikacji gatunkowej obraz stworzony przez człowieka, któremu z pewnością nie brakuje talentu, przy czym wydaje się, że owym talentem może obdarowywać jedynie dosyć wąską część opinii publicznej. To znaczy nie sądzę, żeby David Robert Mitchell stanowił dobry materiał na twórcę tak zwanego mainstreamu. A sądząc po tym, jak wyraża się o popkulturze w omawianym obrazie, wnoszę, że nie jest zainteresowany tworzeniem komercyjnej papki albo jak kto woli superhitów królujących na wielkich ekranach i przynoszących wielomilionowe zyski. „Tajemnice Silver Lake” zdecydowanie nie są dla każdego miłośnika kina i wcale nie dlatego, że można się trochę pogubić w tej historii (ja nie wszystko zrozumiałam, a mimo to dobrze się bawiłam), że antypatię do tego filmu może rodzić wyłącznie jego niezrozumienie, bo założę się, że istnieją osoby, które wszystko ogarnęły, a mimo to nie dały się porwać tej opowieści. To prostu dziwny film jest, coś tak bardzo osobliwego, że prawdopodobieństwo zawodu wydaje mi się bardzo duże. Mnie ta pozycja przekonała, choć przyznaję, że nie w pełni, ale obawiam się, że jeszcze wiele osób głęboko „Tajemnicami Silver Lake” się rozczaruje, że zapała do nich nie tyle niechęcią, ile czystą nienawiścią. Jednakże nie mam też wątpliwości, że rzeczony film znajdzie jeszcze sporo sympatyków. Może nie tylu, co przeciwników... ale kto wie?
 
Za seans bardzo dziękuję

Na Cineman VOD film będzie dostępny od 18 stycznia 2019 roku

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz