Rok
1989. Dwunastoletni Nico Lasarte podczas spędzanego samotnie
burzliwego wieczoru znajduje zwłoki swojej sąsiadki. Uciekając
przed jej mężem, który to najprawdopodobniej ją zabił, chłopiec
wpada pod samochód i umiera.
Rok
2014. Vera Roy, jej mąż David i ich córeczka Gloria właśnie
przeprowadzili się do nowego domu, tego samego w którym przed
ćwierć wieku mieszkał Nico ze swoją matką. Z jego historią
zapoznaje ich przyjaciel, którego zaprosili na kolację. Wcześniej
Vera i David znaleźli w domu telewizor, kamerę i kasety, które
niegdyś należały do Nico. Podczas burzy telewizor zaczął
odbierać wiadomości z 1989 roku, a w nocy po kolacji z przyjaciółmi
Vera odkrywa, że przez ów telewizor może porozumieć się z
dwunastoletnim Nico. Kobieta ratuje mu życie, a nazajutrz budzi się
w szpitalu, w którym pracuje. Szybko odkrywa, że jej życie bardzo
się zmieniło. Nie jest żoną Davida i nigdy nie miała dziecka.
Szukając pomocy na komisariacie policji Vera poznaje inspektora
Leyrę, który pomimo tego, że nie potrafi uwierzyć w jej
fantastycznie brzmiącą historię, postanawia zająć się tą
sprawą. Towarzyszy Verze, gdy ta stara się znaleźć sposób na
odzyskanie swojego dawnego życia.
Reżyser
i scenarzysta/współscenarzysta między innymi „Trupa” (2012) i
„Contratiempo” (2016) oraz scenarzysta/współscenarzysta między
innymi „Oczu Julii” (2010) i „Secuestro” (2016), Hiszpan
Oriol Paulo, tym razem pochylił się nad klasycznym motywem (w
pewnym sensie) podróży w czasie. Scenarzystami thrillera science
fiction zmieszanego z dramatem pt. „Durante la tormenta”
(„Fatamorgana”) są Oriol Paulo i Lara Sendim, ale na krześle
reżyserskim ten pierwszy zasiadł sam. W swojej rodzimej Hiszpanii
film ukazał się już w listopadzie 2018 roku, ale szersza
dystrybucja (Netflix) rozpoczęła się dopiero w marcu 2019 roku.
Adriana
Ugarte wciela się w „Fatamorganie” w pierwszoplanową postać
Very Roy, która to podobnie jak Evan z „Efektu motyla” Erica
Bressa i J. Mackye'a Grubera poprzez ingerencję w przeszłość
zmienia swoje życie. W filmie Oriola Paulo to fantastyczne zjawisko
miało być jednak bardziej zastanawiające, bo w przeciwieństwie do
Evana Vera nie zmieniła losu swojego czy ludzi ze swojego otoczenia.
Ocaliła życie chłopca, z którym absolutnie nic ją nie łączyło.
Dowiedziała się o nim dopiero po przeprowadzce do nowego domu,
która miała miejsce dwadzieścia pięć lat po jego tragicznej
śmierci. Scenarzyści bez wątpienia chcieli, by odbiorcy
„Fatamorgany” uporczywie szukali odpowiedzi na pytanie, dlaczego
ocalenie nieznajomego dziecka tak drastycznie odmieniło życie Very.
Ale jeśli o mnie chodzi to te ich starania nie przyniosły
rezultatu. Naprawdę bez trudu rozwiązałam tę zagadkę niedługo
po jej wprowadzeniu, a jako że to jeden z tych filmów, który miał
opierać się przede wszystkim na tajemnicy, to mocno wpłynęło na
moją ocenę „Fatamorgany”. Inaczej bym się na to zapatrywała,
gdyby odkrywanie całej prawdy stanowiło jakieś większe wyzwanie,
gdybym na tej drodze natykała się na liczne przeszkody i gdyby
oczywiście była ona znacznie dłuższa. Ale niestety to bardzo
szybko i bez żadnego wysiłku z mojej strony nabrało klarowności –
było to tak zawstydzająco łatwe zadanie, że musiałam się
zastanowić, czy to aby nie jakiś podstęp. Ale nie. Po przemyśleniu
doszłam do wniosku, że nie wpadłam w pułapkę przygotowaną przez
twórców, że myśli, które w pewnym momencie bezwiednie mi się
nasunęły są jak najbardziej właściwe. Potem już twardo
trzymałam się tej jednej wersji wydarzeń, którą to wzbogacałam
jedynie o szczegóły (mniej istotne fakty), podrzucane przez samych
twórców filmu. A więc tak przewidywalność utrudniała mi seans
„Fatamorgany” - dosyć długi seans, bo trwający trochę ponad
dwie godziny. Z tym też miałam problem, bo ta koncepcja moim
zdaniem nie wymagała takiego rozciągnięcia w czasie. W filmie tym
nie brakuje scen, które powinny zostać skrócone. A przynajmniej w
mojej ocenie niektóre sekwencje zanadto się ciągnęły i
bynajmniej nie chodzi mi tutaj o powolne tempo akcji, ponieważ
bardziej cenię sobie wolniejsze budowanie filmowych historii, tylko
o szczegółowe (ale niezbyt emocjonalne) obrazowanie akurat tego, co
detali nie wymagało. Natomiast te momenty, które najbardziej
przyciągały moją uwagę potraktowano po macoszemu. A najbardziej
interesowały mnie wydarzenia rozgrywające się w 1989 roku, w
centrum których stał dwunastoletni Nico Lasarte (dobra kreacja
Julia Bohigasa-Couto, zresztą według mnie cała obsada się
spisała). W „Fatamorganie” przeplatają się dwa okresy, które
to są reprezentowane przez różne postacie. W roku 1989, jak już
wspomniałam, na pierwszym planie stoi Nico, a w 2014 Vera. Obie te
postacie połączyło dziwne zjawisko, które zaistniało w czasie
niezwykłej burzy. A właściwie to burz, bo chodzi o dwie takie same
burze, które przetoczyły się przez małe hiszpańskie miasteczko w
odstępie dwudziestu pięciu lat. Vera nie tyle przeniosła się w
czasie, ile nawiązała kontakt z chłopcem żyjącym w 1989 roku,
który to jak wiedziała, tego samego wieczora miał zostać
śmiertelnie potrącony przez samochód. Wcześniej jednak Nico miał
znaleźć zwłoki swojej sąsiadki najprawdopodobniej zadźganej
przez jej męża. A potem poćwiartowanej, którego to widoku twórcy
„Fatamorgany” nam oszczędzą, tak samo jak dalszych kontaktów
Nico z sąsiadem, którego ma za zabójcę. W tym ostatnim przypadku
coś tam pokazują, ale jest tego zdecydowanie za mało –
wolałabym, żeby zahaczono tutaj o coś w stylu „Niepokoju” D.J.
Caruso, żeby rozbudowano motyw chłopca starającego się przekonać
innych, że jego sąsiad ma krew na rękach. „Fatamorgana” aż
prosiła się o psychologiczną rozgrywkę pomiędzy dwunastolatkiem
i dorosłym mężczyzną, który mógł targnąć się na życie
swojej małżonki, ale zamiast tego przedstawiono mi niedługie
scenki, dotyczące między innymi oczekiwań chłopca na ponowne
nawiązanie kontaktu z kobietą z przyszłości. Z Verą, która
(haha) tymczasem szukała sposobu na odzyskanie swojego dawnego
życia. I nie mogę powiedzieć, że te dążenia były dla mnie
jakoś szczególnie porywające.
W
„Fatamorganie” pojawiają się nawiązania do wspaniałego filmu
Roberta Zemeckisa pt. „Powrót do przyszłości”, z których to
najbardziej czytelny jest zegar, w który w 1989 roku uderza piorun.
Podobieństwa do „Efektu motyla”, jak już nadmieniłam, też
łatwo tutaj znaleźć, aczkolwiek nie umiem powiedzieć, czy tak jak
w tym pierwszym przypadku było to zagranie celowe. Bo mógł to
oczywiście być zupełny przypadek. Przypadkowe mogło też być
podobieństwo do „Częstotliwości” Gregory'ego Hoblita, bo i z
tym filmem „Fatamorgana” mi się skojarzyła. Żadna z tych,
zamierzonych czy nie, zbieżności, mi nie przeszkadzała. Tak
naprawdę to przyjmowałam je z otwartymi ramionami, bo przywoływały
miłe wspomnienia lubianych przeze mnie obrazów. Jeszcze większym
ozdobnikiem był klimat, który udało się filmowcom wytworzyć.
Zwłaszcza ten z roku 1989. Posmaczek retro sceny poświęcone
dwunastoletniemu Nico Lasarte ewidentnie niosły, sekwencje te
przywołują magicznego ducha kina z lat 80-tych, aczkolwiek nie mamy
tutaj do czynienia z dokładną stylizacją. Innymi słowy, patrząc
na to pewnie nikt nie będzie zapominał, że obcuje ze współczesnym
thrillerem, ale na pewno wielu wpadnie w lekko sentymentalny nastrój
przypominając sobie tę właściwą niepodrabialną atmosferę kina
grozy z przedostatniej dekady XX wieku. Bo Oriol Paulo i jego ekipa o
coś takiego się otarli – zaledwie to musnęli, ale i za to byłam
im wdzięczna. Klimat towarzyszący Verze dużo gorszy nie jest.
Lekko metaliczne barwy, z przewagą szarości, nadają wydarzeniom z
2014 roku miłą dla oka ponurość. To znaczy taką, której ma się
prawo oczekiwać od rasowego thrillera. Problem tylko w tym, że
„Fatamorgana” pełnokrwistym dreszczowcem nie jest. Film ma w
sobie sporo z dramatu, i to w dodatku takiego, który nie wpływa
dodatnio na emocje. Może niekoniecznie zmniejsza ich natężenie,
ale i ich nie intensyfikuje. Ilekroć twórcy rozwodzili się nad
krzywdą Very i zagłębiali w jej relację z inspektorem Leyrą (w
tej roli Chino Darin), tj. drobiazgowo przedstawiali ich współpracę
w tym nowym życiu Very, czułam się jak w jakimś zawieszeniu,
jeśli chodzi o emocje. W napięciu „Fatamorgana” w ogóle
niezbyt mocno mnie trzymała, ale troszkę adrenalinki owszem
dostarczała, tyle że na dolanie paru kropelek zazwyczaj musiałam
czekać do czasu wprowadzenia kolejnej wstawki z życia
dwunastoletniego Nico. Nie zawsze, bo jednak kilka momentów z tego
nowego życia Very, choć mało pomysłowych, z lekka podkręcało
napięcie (samo odkrycie, że jej życie uległo diametralnej
zmianie, sceny z Davidem i wątki z niegdysiejszym sąsiadem małego
Nico), ale jako że nudnawa, mdła wręcz relacja z inspektorem Leyrą
dominowała nad tym wszystkim, nie mogę powiedzieć, że czułam
się, jakbym oglądała czyściutki thriller albo chociaż
dreszczowiec zmiksowany z bardzo emocjonalnym dramatem. Jak na mój
gust wszystko było za bardzo ugrzecznione, bezpieczne – wyglądało
mi to trochę tak, jakby twórcy bali się wyjść ze strefy
komfortu, jakby nie mieli odwagi porządnie wstrząsnąć widzami,
jakby wręcz obawiali się tego, że mogą ich urazić, zniesmaczyć,
przyprawić o szybsze bicie serca etc. Z czasem więc zaczęła mi
towarzyszyć pewność, że wszystko to nieuchronnie zmierza do
szczęśliwego zakończenie, że ta historia musi skończyć się
dobrze, a przecież w tego rodzaju filmach powinno się spodziewać
najgorszego. Lepiej gdy ogląda się je w poczuciu konsekwentnie
zbliżającego się niebezpieczeństwa, z którego główny bohater
albo bohaterowie nie wyjdą obronną ręką. Nie zdradzę, czy
„Fatamorgana” faktycznie kończy się dobrze, ale jakkolwiek by
nie było, samo to, że na happy end przez dosyć długi czas się
nastawiałam, irytowało mnie niemal równie mocno, jak
przewidywalność scenariusza.
Średniak?
No nie, na tak wysoką ocenę hiszpańskiej „Fatamorgany” Oriola
Paulo nie mogę się zdobyć. W przeciwieństwie do zdecydowanej
większości dotychczasowych odbiorców tego thrillera science
fiction zmiksowanego z dramatem, nie znalazłam tutaj wiele dla
siebie. Doceniam klimat i pomysł wyjściowy, cieszyły mnie też
celowe, czy przypadkowe zbieżności z innymi lubianymi przeze mnie
filmami, ale sposób, w jaki tę historię rozwijano w moich oczach
prawie zabił ten film. Przewidywalność, zbyt niskie natężenie
emocji, co wyglądało mi jak dążenie do zminimalizowania ryzyka
przyprawienia widza o szybsze bicie serca, a przecież w thrillerach
powinno być na odwrót... W każdym razie nie wspominam na tyle
dobrze seansu „Fatamorgany”, żeby komukolwiek ten film polecać,
aczkolwiek muszę zaznaczyć, że w tym przypadku (cóż za
niespodzianka) plasuję się w mniejszości.
Ciekawy wpis. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńFilmy "Terug naar Morgen" z 2015 r. i "Die Tür" z 2009 r. zawierają podobną fabułę - szczególnie ten pierwszy, gdzie wykorzystywali trochę nowocześniejszą technikę do wysyłania wiadomości w przeszłość, które zmieniały przyszłość. I te jakoś dużo bardziej mi się podobały niż "Fatamorgana". Choć "Fatamorgana" - jak już zacząłem oglądać to jakoś mnie wciągnęło i nie miałem ochoty wyłączyć. ;-) Polecam jednak obejrzeć dla porównania te dwa tytuły wymienione wyżej.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!