Stronki na blogu

wtorek, 23 kwietnia 2019

„American Hangman” (2019)

RECENZJA MOŻE ZAWIERAĆ LEKKIE SPOILERY

Dwóch nieznających się mężczyzn wbrew swojej woli trafia do naszpikowanej kamerami piwnicy, którą ich porywacz stara się upodobnić do sali sądowej. Skute łańcuchami ofiary dostają od niego pięć minut na odgadnięcie co ich łączy, a potem przechodzi do najważniejszego punktu swojego programu. Otwiera coś, co nazywa rozprawą sądową, emitowaną w Internecie w czasie rzeczywistym. Ławę przysięgłych tworzą widzowie, porywacz jest oskarżycielem, a jeden z porwanych przez niego mężczyzn oskarżonym. Stacje telewizyjne nagłaśniają tę sprawę, a policja w tym czasie stara się znaleźć miejsce, z którego nadawany jest sygnał.

Wilson Coneybeare jako reżyser realizuje się od 1996 roku, aczkolwiek dopiero w 2009 roku ukazała się jego pierwsza pełnometrażowa produkcja, film familijny pt. „Gooby”. Wcześniej w tej roli pracował wyłącznie przy serialach. Jako scenarzysta ma większe doświadczenie, chociaż i w tym przypadku bardziej skupia się na serialach niż obrazach pełnometrażowych. Kanadyjski thriller „American Hangman” to druga taka produkcja w reżyserskim dorobku Coneybeare'a. Scenariusz napisał sam, a w jednej z głównych ról obsadził Donalda Sutherlanda. W styczniu 2019 roku rozpoczęto dystrybucję filmu w Stanach Zjednoczonych (premiera) – w Internecie.

Pierwsze sceny „American Hangman” sugerują, że to kolejny film oparty na popularnym motywie zamknięcia nieznanych sobie osób w jakimś pomieszczeniu, gdzie będą musieli zawalczyć o swoje życie. Wilson Coneybeare jednemu ze swoich bohaterów każe powiedzieć parę zdań na temat „Piły” Jamesa Wana, zapewne chcąc w ten sposób umocnić w widzach przekonanie, że „American Hangman” to coś w ten deseń. Przesyłanie obrazu w czasie rzeczywistym do Internetu może skojarzyć się natomiast choćby z „Nieuchwytnym” Gregory'ego Hoblita. Innymi słowy początek omawianego filmu w żadnym razie nie zwiastuje tego powiewu świeżości, który z czasem do odbiorców dotrze. A przynajmniej owionął mnie, bo z taką koncepcją jeszcze się nie spotkałam. Albo po prostu nie potrafię sobie przypomnieć ani jednego tytułu filmu lub utworu literackiego podpartego na takim motywie. Czyli imitowanej przez zbrodniarza rozprawie sądowej wyświetlanej na żywo w Internecie. Oczywiście, to tylko nielegalna podróbka rozprawy sądowej, bez względu na to, jak bardzo porywacz stara się trzymać usankcjonowanej prawnie procedury. Wilson Coneybeare nam pozostawia do rozstrzygnięcia kwestię sprawiedliwości. To widzowie muszą sobie odpowiedzieć na pytanie, czy to, że nie jest to prawdziwy sąd oznacza, że wyrok, jakikolwiek by nie był, nie będzie sprawiedliwy? „American Hangman” inaczej mówiąc każe nam zastanowić się nad tym, który sąd jest uczciwszy – ten legalny, czy ten zorganizowany przez zbrodniarza w mrocznej piwnicy? Coneybeare stara się utrudnić nam rozsądzenie tej kwestii, jako alternatywę dla „rozprawy sądowej” porywacza podając fakty z postępowania, które kilka lat temu toczyło się w sali sądowej. I bynajmniej nie był to uczciwy proces. Scenarzysta chyba liczył na to, że ta demonizacja legalnego sądu w oczach odbiorców jego filmu podniesie wartość procesu zorganizowanego przez porywacza, że jego sąd automatycznie uznają za dużo bardziej sprawiedliwy. To z jednej strony, ale trzeba zaznaczyć, że Coneybeare nie jest tak drastycznie stronniczy, jak może się wydawać na pierwszy rzut oka. Nie gloryfikuje oprawcy, a i nie trzeba się w to zagłębiać, by zauważyć, że ten sąd nad człowiekiem toczący się w mrocznej piwnicy wyrasta z nieuczciwej podstawy. Choć niektórym obywatelom to nie w smak, choć żyjemy w czasach, w których wyroki feruje się ot tak, bez znajomości wszystkich faktów, w czasach w których zasada domniemania niewinności tak naprawdę jest zwykłą fikcją, to w tak zwanych cywilizowanych krajach każdy oskarżony ma prawo do obrony. A przynajmniej w teorii. Tak w każdym razie być powinno – jeśli ta zasada nie zostaje zachowana, to przynajmniej ja patrzeć na to jak na uczciwy proces nie potrafię. Człowiek, nad którym toczy się sąd w „American Hangman” ma nieporównanie mniejsze szanse niż jego oskarżyciel, ponieważ on w przeciwieństwie do swojego porywacza nie miał możliwości się do tego przygotować. Dowody przeciwko niemu mogły być gromadzone latami, a on nie miał szansy pomyśleć nad tym, jak się do nich odnieść. Porywacz nie dał mu tyle czasu na opracowanie linii obrony, ile miał on na sporządzenie „aktu oskarżenia”. Pewnie znajdą się tacy, którzy dojdą do wniosku, że w tym przypadku to nie ma najmniejszego znaczenia, że liczy się tylko to, czy delikwent jest winny zarzucanych mu czynów, czy nie, że tylko odpowiedź na to pytanie powinna nas interesować. Ale dla mnie miałoby to decydujące znaczenie tylko wtedy, gdyby porywacz nie czynił starań w kierunku przekonania swoich widzów, że proponuje im lepszą wersję władzy sądowniczej, że lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby w ten właśnie sposób osądzano ludzi. I tak, pewnie stawianie prokuratorów w lepszej pozycji, co do zasady dawanie im forów, byłoby bardziej sprawiedliwe, gdyby oskarżony istotnie dopuścił się zarzucanych mu czynów. Ale co w przypadku osób, którym zarzuca się coś, czego nie uczynili? Mam nadzieję, że odbiorcy „American Hangman” wezmą to pod uwagę podczas roztrząsania dylematu, który został przedstawiony w tym mocno trzymającym w napięciu thrillerze.

Nie zastanawiałam się, jaki wyrok bym wydała, gdybym była na miejscu osób oglądających tę niecodzienną rozgrywkę pomiędzy porywaczem i jego ofiarą w „American Hangman”, bo nie musiała. Tak samo jak nad tym, jaki werdykt wydadzą internauci. To było oczywiste. W sumie mniej mnie to ciekawiło od tego, jak daleko Wilson Coneybeare posunie się w swojej krytyce nie tylko władzy sądowniczej, ale również policji. Trochę stronniczy, owszem jest, ewidentnie wymierza oskarżycielski palec w stronę systemu. Przynajmniej na potrzeby tej historii wlewa w to sporo jadu (a bo nie jestem w stanie orzec, czy artysta ten faktycznie ma takie zdanie), ale trudno znaleźć tutaj jakieś przekłamania. W największy zachwyt wprawił mnie obraz policji tutaj odmalowany. Patrzyłam oto na bandę skrajnie niekompetentnych, najprawdopodobniej skorumpowanych jegomości, spośród których przynajmniej jeden ma Kompleks Boga. Scenarzysta co prawda dodaje do tego dziegciu łyżeczkę miodu w postaci w pełni świadomego wszystkich przywar swoich kolegów po fachu, skrajnie zniechęconego do tej pracy prowadzącego śledztwo w sprawie porwania dwóch mężczyzn przez osobę, która na oczach milionów widzów stara się wymierzyć sprawiedliwość. Ale tak malutka porcja cukru nie wystarczy by osłodzić wizerunek policji w „American Hangman”. Czy oznacza to więc, że scenarzysta gra nieczysto, że jest skrajnie niesprawiedliwy względem policjantów? Trudno powiedzieć, skoro nie mieszkam w Stanach Zjednoczonych, gdzie toczy się akcja omawianego filmu, ale przekładając to na nasze podwórko... Cóż, poprzestańmy na tym, że taki obraz policji jest mi lepiej znany niż ten cukierkowy kreowany głównie przez Hollywood. Zamiast herosów, którzy to zawsze murem stają za ofiarami, którym nigdy nawet przez myśl nie przejdzie by pogwałcić prawa bezbronnego człowieka, policjantów diablo inteligentnych i sprawiedliwych, w „American Hangman” mamy (w większości) zwykłych celebrytów, którzy tylko udają, że ścigają przestępców, którzy nie mają pojęcia jak się do tego zabrać, ale robią wszystko, by powszechnie uważano ich za osoby w pełni kompetentne. Wziąwszy pod uwagę wizerunek policji, którym we współczesnym świecie najczęściej jest sprzedawany, Wilson Coneybeare może nie odznacza się tutaj jakąś wielką odwagą, ale na pewno daję się poznać, jako twórca dosyć przekorny, niejako idący pod prąd. Nie sadzę by po seansie tego thrillera ktoś zechciał mówić o nim, jak o kolejnej owieczce potulnie podążającej za mainstreamem, jak o artyście, który nie ma ochoty wyjść ze strefy komfortu, który uważa że opinia publiczna woli być karmiona kłamstwami, że w filmach ludzie szukają przede wszystkim chwilowego wytchnienia od brutalnej rzeczywistości. To oczywiście błędne myślenie, ale obcując z kinem nie można oprzeć się wrażeniu, że wielu fillmowcom przyświeca właśnie ono przyświeca. Starają się maksymalnie osłodzić nam rzeczywistość, nie chcą nikogo urazić, pokolorować obraz tak byśmy choć przez chwilę moli się poczuć jak w Niebie. Choć oglądając to tkwimy w Piekle... Wilson Coneybeare tak naprawdę nigdzie mnie nie przeniósł – świat przedstawiony w „American Hangman” jest moim własnym. Taką rzeczywistość znam, w podobnym systemie przyszło mi egzystować (a konkretniej jeszcze gorszym) – wielce wadliwym, za co Coneybeare obwinia czynnik ludzki i choć teza ta odkrywcza na pewno nie jest, to trudno ją podważyć. A zakończenie? W punkt, istna wisienka na torcie, lepszego finału wymarzyć sobie chyba nie mogłam.

Mroczny, realistyczny, pomysłowy i w pewnym sensie bezkompromisowy kanadyjski thriller, któremu w mojej ocenie szansę powinni dać wszyscy miłośnicy nie tylko thrillerów, ale i filmów, które przekazują jakieś ważne treści, mówią coś istotnego o rzeczywistości, w której przyszło nam żyć. Co poniektórych pewnie „American Hangman” Wilsona Coneybeare'a zmusi do myślenia, a może nawet zdjęcia różowych okularów, ujrzenia wreszcie prawdziwych barw tego świata. Świata, w którym nie ma wielu uczciwych policjantów, prokuratorów, sędziów. Systemu, który jest wielce wadliwy, ale najbardziej przerażające jest to, że wydaje się, że nie sposób wymyślić lepszej alternatywy, że taka po prostu nie istnieje. Chyba że... Tak, chyba że uznać propozycję zbrodniarza przedstawionego w tym obrazie za bardziej zasługującą na miano wymiaru sprawiedliwości. To sami będziecie musieli rozsądzić. A podejrzewam, że zechcecie to zrobić, bo naprawdę ciężko jest odrzucić zaproszenie twórców tego filmu, pozostać obojętnym na ich nęcące zachęty do rozstrzygnięcia, wedle własnego uznania, tego moralnego dylematu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz