W
1692 roku w miasteczku Whitewood w stanie Massachusetts spalono na
stosie czarownicę Elizabeth Selwyn. Tuż przed śmiercią kobieta
oddała swoją duszę Lucyferowi i przeklęła Whitewood. W 1960 roku
studentka Nan Barlow pisze pracę z historii na temat czarów w Nowej
Anglii. Wykładowca tego przedmiotu, Alan Driscoll, radzi jej
odwiedzić omijane przez turystów miasteczko Whitewood, jedno z
mniej znanych miejsc, w którym przed wiekami praktykowano czarną
magię. Po dotarciu na miejsce Nan wynajmuje pokój w zajeździe
prowadzonym przez niejaką panią Newless, powołując się przy tym
na profesora Driscolla. Młoda kobieta ma zamiar w spokoju zebrać
materiały do swojej pracy, ale jej plany szybko zostają
pokrzyżowane. Początkowo Nan nie przywiązuje większej wagi do
podejrzanego zachowania niektórych mieszkańców Whitewood i
zagadkowych zjawisk zachodzących w jej otoczeniu, ale z czasem z
całą mocą dociera do niej jak niebezpieczne jest to miejsce.
Scenariusz
„Miasta umarłych” został napisany przez George'a Baxta z myślą
o serialu telewizyjnym (pilot), w którym miał zagrać Boris
Karloff, ale Milton Subotsky rozbudował go tak, by można było
zrobić z tego film pełnometrażowy. Sam został jednym z jego
producentów wykonawczych, a na krześle reżyserskim zasiadł John
Llewellyn Moxey, który to zmarł w 2019 roku w wieku
dziewięćdziesięciu czterech lat. Budżet „Miasta umarłych”
oszacowano na czterdzieści pięć tysięcy funtów brytyjskich. Film
zrealizowano w Wielkiej Brytanii, w większości obsadzając go
aktorami z tego regionu Europy. Ale jako że akcja filmu toczy się w
Stanach Zjednoczonych, musieli oni mówić z amerykańskim akcentem.
Czarno-biały
horror satanistyczny Johna Llewellyna Moxeya otwiera scena egzekucji
Elizabeth Selwyn przeprowadzanej w XVII wieku w amerykańskim
miasteczku Whitewood (wymyślonym na potrzeby scenariusza). Z tego
prologu dowiadujemy się, że kobieta faktycznie jest służebnicą
Diabła. I nie tylko ona. Wśród ludzi przybyłych na egzekucję
Elizabeth znajduje się mężczyzna, który prosi swojego mrocznego
pana o interwencję na rzecz Selwyn. Scena kończy się sugestią
objawienia mocy Lucyfera i klątwą rzuconą na Whitewood przez
paloną na stosie Elizabeth. Potem akcja przenosi się do roku 1960 i
dobrze, bo twórcy nie poradzili sobie z odwzorowaniem XVII-wiecznych
realiów. Nie wiem, jak odebrała to ówczesna publiczność, ale z
punktu widzenia współczesnego widza, prolog „Miasta umarłych”
może trącić tandetą. I w moim przypadku tak właśnie było.
Było, ale szybko się skończyło, bo po krótkim wstępie, ujrzałam
naprawdę solidne rzemiosło. Film nie przyciągnął tłumów, nie
cieszył się zadowalającym zainteresowaniem w latach 60-tych i to
bynajmniej się nie zmieniło. A szkoda, bo myślę, że to jeden z
tych filmów, który zyskuje na wartość wraz z upływem lat.
Ówczesna publiczność nie mogła tego wiedzieć, ale teraz widać,
że to horror, który w dużej mierze oparł się próbie czasu.
Prawie się nie zestarzał, a mimo to osunął się w duże
zapomnienie. Myślę, że głównym winowajcą takiego stanu rzeczy
jest dystrybucja – dzisiaj bardzo trudno o tę pozycję – ale
wpływ na to mogło mieć też niskie zainteresowanie opinii
publicznej w latach 60-tych. Można chyba zaryzykować tezę, że już
wtedy „Miasto umarłych” zaczęło osuwać się w zapomnienie.
Istnieją jednak filmy, które dopiero po latach zostały docenione,
o których zrobiło się głośno długo po ich premierze, omawiane
dzieło Johna Llewellyna Moxeya takiego szczęścia niestety nie
miało. Choć moim zdaniem powinno. „Miasto umarłych” bez
wątpienia zasłużyło sobie na dużo więcej, na los inny od tego,
jaki go spotkał, na wzmożone zainteresowanie długoletnich
miłośników horrorów, zwłaszcza tych lubiących historie o
czarownicach i czarownikach. Proste, nieprzekombinowane opowieści o
ludziach, którzy zaprzedali dusze Diabłu, o obłożonych klątwą
małych miasteczkach położonych na uboczu, w których jak mówi
jedna z postaci występujących w filmie „czas się zatrzymał”,
miasteczkach nieodwiedzanych przez turystów i
przykrytych gęstą mgłą (tutaj trochę twórców poniosło –
mgły jest tak dużo, że miejscami realizm ulega drobnemu
zachwianiu), o okultystycznych rytuałach, czarnych mszach i
nadnaturalnych zjawiskach, według mnie genialnych w swojej
prostocie. „Miasto umarłych” to jeden z tych horrorów, który
stara się (w mojej ocenie z dobrym skutkiem) zachwiać poczuciem
rzeczywistości widza, wywołać w nim dyskomfort poprzez usunięcie
mu spod nóg tego stałego gruntu, który nazywamy prawami fizyki. W
fikcyjnym miasteczku Whitewood takie prawa nie obowiązują – tutaj
dosłownie wszystko może się zdarzyć i wiemy to już od chwili
dotarcia głównej bohaterki filmu Nan Barlow (przyzwoita kreacja
Venetii Stevenson) pod zajazd znajdujący się w owej mieścinie.
Wówczas bowiem mężczyzna, którego studentka ta zabrała z pobocza
rzadko uczęszczanej drogi (podwoziła go do Whitewood) nagle znika.
W jednej chwili ten podejrzany jegomość siedzi w samochodzie obok
Nan, a w następnej już go nie ma. Ani w pojeździe, ani na
zewnątrz. Tak jakby rozpłynął się w powietrzu. Nan jest tym
zdziwiona, ale raczej nie przerażona, a przynajmniej nie na tyle, by
ogarnęła ją nieodparta potrzeba opuszczenia Whitewood. Wręcz
przeciwnie: bez zbędnej zwłoki przekracza próg zajazdu poleconego
jej przez wykładowcę historii Alana Driscolla (w tej roli legenda
kina Christopher Lee). Przybytek ów prowadzony jest przez niejaką
panią Newless, w którą w znakomitym stylu wcieliła się Patricia
Jessel UWAGA SPOILER Grała również Elizabeth Selwyn, co
uświadomiłam sobie dopiero później... Szybciej dotarło do mnie,
kim tak naprawdę jest autostopowicz (jej wspólnik) KONIEC
SPOILERA. Newless spowija ciemna aura – nie widzi się jej, ale
czuje każdą komórką swojego ciała, wrogość wręcz z niej
emanuje i to dosłownie w każdej sekwencji z jej udziałem. Można
polemizować, czy to dobrze, czy tak jaskrawa czytelność służy
klimatowi, ale myślę, że nikt nie będzie miał wątpliwości, że
Jessel idealnie wczuła się w postać narzuconą jej przez
scenariusz. Historię tę pewnie można było rozpisać lepiej,
wykrzesać z tego więcej tajemnicy, ale to już nie wina aktorki.
Ona pokazała to, czego od niej oczekiwano... i to jak pokazała!
Oglądając
„Miasto umarłych” nie można nie zauważyć podobieństw do
pewnego głośnego filmu nakręconego na podstawie powieści. UWAGA
SPOILER Mowa o „Psychozie” Alfreda Hitchcocka, ekranizacji
książki Roberta Blocha. Jako że „Miasto umarłych” trafiło na
ekrany kin kilka miesięcy po filmowej „Psychozie” i wziąwszy
pod uwagę fakt, że pierwsze wydanie rzeczonej powieści Blocha
ukazało się rok wcześniej, to można dojść do wniosku, że
twórcy „Miasta umarłych” inspirowali się którymś z tych
dzieł. Oficjalna wersja jest jednak taka, że zbieżności są
dziełem przypadku, że omawiany obraz nie jest naśladowcą
„Psychozy”. Szczerze mówiąc trudno mi w to uwierzyć. Mogę
jeszcze uwierzyć w to, że zajazd/motel prowadzony przez
niebezpieczną osobowość nie był zaczerpnięty z „Psychozy”,
że narodził się on w głowie, którejś z osób pracujących nad
„Miastem umarłych” samoistnie. Ale już uśmiercenie głównej
bohaterki na długo przed finałem, w tamtych czasach było zabiegiem
dosyć nowatorskim, w umysłach wielu ten zwrot akcji zapisał się,
jako swoista wizytówka (nie jedyna zresztą) „Psychozy' Alfreda
Hitchcocka. Ale to nie wszystko. Sprawę zniknięcia Nan w „Mieście
umarłych” bada jej brat, Richard Barlow i jej chłopak Bill
Maitland (w „Psychozie” mamy siostrę Marion Crane i także jej
chłopaka). Chociaż gwoli ścisłości Billa jest mniej niż
Patricii Russell, wnuczki wielebnego z Whitewood. Dodajmy do tego
widok zasuszonego trupa kobiety, zamykający film Johna Llewellyna
Moxeya i teraz odpowiedzmy sobie na pytanie, czy takie zbiegi
okoliczności są możliwe? Według mnie nie, ale ja z natury jestem
sceptyczką, więc... KONIEC SPOILERA. Jak już wspomniałam
twórcy „Miasta umarłych” nie stawiają na tajemnicę – nie
wykazują starań (a przynajmniej ja takowych nie zauważyłam) w
kierunku odsuwania widzów od prawdy, chociaż fabuła dawała im
taką możliwość. A wręcz się o to prosiła. Ale choć uważam to
za duży błąd, choć gdyby nie ten krok „Miasto umarłych”
zyskałoby mocny walor, to i tak nie mogłam oderwać się od ekranu.
Nie, zupełnie nie przeszkadzały mi rażące podobieństwa do pewnej
uwielbianej przeze mnie historii. Wręcz przeciwnie: znacznie
uprzyjemniły mi seans horroru satanistycznego Johna Llewellyna
Moxeya. Bądź co bądź całkiem pomysłowego. Bo choć zarys tej
historii jest nader prosty, choć przekaz od początku jest bardzo
klarowny (oczywistości gonią oczywistości), to w szczegółach
widać niemałą kreatywność. Jak na tamte czasy. Chociaż
sekwencja z kameralną potańcówką urządzoną w zajeździe pani
Newless – nagłe urwanie się muzyki i „wyparowanie” gości –
nawet w dzisiejszym kinie pewnie tchnęłoby świeżością. Groza
tej sytuacji wynika z tego, o czym pisałam wcześniej: twórcy
„Miasta umarłych” po raz kolejny łamią tutaj prawa fizyki,
naginają rzeczywistość w takim stylu, że nie zdziwiłabym się,
gdyby co poniektórym widzom nieprzyjemnie zakręciło się w głowie.
Sama w takich przypadkach zawsze myślę (bądź mówię): Witamy w
Strefie Mroku! Gęsią skórkę może też wywołać zachowanie
epizodycznych postaci, mieszkańców Whitewood przechadzających się
po przesadnie zamglonych uliczkach – zwłaszcza przeszywające
spojrzenia dwóch kobiet posyłane w kierunku przyjezdnych. Ale
napięcie przenika całą tę historię. Intensywne, mroczne zdjęcia
Desomoda Dickinsona w połączeniu z raz złowieszczą, innymi razy
wesołą muzyką, skomponowaną przez Douglasa Gamley'ego. Czego
chcieć więcej? No może trochę tajemniczości i innego pomysłu na
finalny pojedynek, bo taki sposób na walkę ze złem, na ekranie
wypadł trochę groteskowo. Ale poza tym większych zastrzeżeń do
projektu Johna Llewellyna Moxeya nie mam. Według mnie to kawał
naprawdę dobrej roboty – mocno wciągającej i trzymającej w
napięciu, nawet pomimo tych wszystkich oczywistości (to nawet
pomaga w budowaniu suspensu). Pomimo rezygnacji, albo nieskuteczności
podejmowanych prób, z tajemniczości, z konstruowania jakieś
nadnaturalnej zagadki, którą moglibyśmy nieśpiesznie zgłębiać,
powoli dochodzić do wstrząsającej prawdy. Swoją drogą nie
wszystko łatwo przewidzieć. Ja na przykład nie spodziewałam się
takiego finalnego widoku, ale i wcześniejsze manifestacje sił
nieczystych zmuszały mnie do chwilowego zwątpienia w trafność
mojego osądu. Bo mówiły: w Whitewood dosłownie wszystko może się
zdarzyć.
Kto
nie oglądał „Miasta umarłych” Johna Llewellyna Moxeya marsz
przed ekran! Niechaj to dziełko wreszcie zostanie odkurzone,
wydobyte z odmętów zapomnienia, w którym tkwił przez dziesiątki
lat. Właściwie to od momentu swojego powstania – choć gościł
na ekranach kin w paru krajach świata, to nie cieszył się wielkim
zainteresowaniem. Przeszedł bez echa i ta zła passa nigdy się nie
odwróciła. Ale my możemy to zmienić. Możemy dać życie tej
produkcji, wciągnąć ją na afisz, na który tak naprawdę jeszcze
nie miała okazji trafić. Trochę mi wstyd, że tak późno na ten
obraz natrafiłam, ale jak to mówią: lepiej późno niż wcale.
Słyszycie? Nieważne kiedy - ważne, żeby w ogóle dać szansę
temu brytyjskiemu horrorowi satanistycznemu w reżyserii nieżyjącego
już Johna Llewellyna Moxeya.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz