Stronki na blogu

sobota, 16 maja 2020

„Aquaslash” (2019)


Absolwenci Valley Hills High School, jak co roku, świętują ukończenie szkoły w miejscowym parku wodnym Wet Valley, mającym krwawą historię. Młodzi ludzie planują spędzić w tym miejscu cały weekend, oddając się dobrej zabawie. Wśród nich jest Josh, członek garażowego zespołu, grającego w stylu lat 80-tych XX wieku, który w aquaparku spotyka swoją dawną miłość Kimberley. Okazuje się, że dziewczyna tutaj pracuje i jest związana z porywczym młodym mężczyzną imieniem Tommy, który też jest pracownikiem parku wodnego. Podczas gdy miłość Josha i Kim na powrót rozkwita, tajemniczy osobnik szykuje nadzwyczaj krwawy zamach na życie jak największej liczby osób znajdujących się na terenie odkrytego aquaparku.

Kanadyjski horror o przepysznym tytule „Aquaslash”, to oparte na jego własnym scenariuszu dzieło Renauda Gauthiera, twórcy „Discopathe” z 2013 roku. Za efekty specjalne odpowiadali między innymi, Jean-Mathieu Berube i Carlo Harrietha, współzałożyciele firmy Blood Brothers FX, której głównym celem jest przywrócenie magii praktycznych efektów na ekranie. Gauthier tymczasem najwidoczniej próbował w swoim „Aquaslash” przywołać ducha slasherów z lat 80-tych XX wieku, więc tym bardziej poszczęściło mu się, że tacy artyści, jak Berube i Harrietha wzięli udział w jego projekcie. Pierwszy pokaz „Aquaslash” odbył się w lipcu 2019 roku na kanadyjskim Fantasia International Film Festival.

Słońce, plaża, morze, baseny, zjeżdżalnie wodne. I obowiązkowo zgraja roznegliżowanych nastolatków, wychodzących z założenia, że bez przygodnego seksu, narkotyków i alkoholu nie ma zabawy. Renaud Gauthier zauważalnie swój drugi pełnometrażowy film dedykuje miłośnikom slasherów z przedostatniej dekady XX wieku. Niezupełnie jednak jest to klimat vintage. Zdecydowana stylizacja obrazów na lata 80-te uwidacznia się jedynie w nielicznych sekwencjach retrospektywnych, umownie datowanych na trzydzieści pięć lat wstecz. Właściwa akcja filmu jest osadzona w czasach nam współczesnych, które wprawdzie szczęśliwie dla mnie plastikiem nie trąciły, ale kontrast i tak rzuca się w oczy. Stylowością te dwa okresy bez wątpienia się różnią. Choć nie aż tak, jak można się spodziewać po współczesnym kinie grozy. Otóż, umowna teraźniejszość jest „nie po dzisiejszemu” przyblakła. Gorące lato, a aura jesienna... No dobrze, niezupełnie, ale jest zdecydowanie zbyt mgliście, jak na tak słoneczną pogodę. Innymi słowy, tak jak lubię, i co znajduję głównie w starszych horrorach. Poniekąd, bo zdjęcia nie są aż tak wyblakłe, ani tym bardziej przybrudzone, żeby mówić o maksymalnym podobieństwie do kina grozy z lat 80-tych XX wieku. Bo o nich Renaud Gauthier zapewne przede wszystkim myślał podczas prac nad „Aquaslash”. Walkman znaleziony na plaży przez małego chłopca, któremu tylko współczuć matki-materialistki, może być tutaj jakąś wskazówką, ale zdecydowanie więcej mówi nam zespół muzyczny (garażowy), w skład którego wchodzą główny bohater filmu Josh (znośna kreacja Nicolasa Fontaine'a) i jego przyjaciele ze szkoły, Chad oraz Slim. Ponoć grają oni w stylu lat 80-tych, tak w każdym razie utrzymują, ale rockowy kawałek, który wykonują w parku wodnym (moim zdaniem, całkiem niezły) jakoś nie nasunął mi skojarzeń ze starym, dobrym rock and rollem. Bardziej to współczesne brzmienia, jak na mój gust. Mniejsza z tym, ważne, że chciało się ich dłużej posłuchać. Ale wkroczył jeden mięśniak i z hukiem zakończył imprezę... Zaraz, zaraz, nie tak szybko. Najpierw kontekst. „Aquaslash” to film, który, wydaje mi się, ma znikomą szansę przemówić do osób, którzy nie rozumieją fenomenu XX-wiecznych niskobudżetowych slasherów. Bo Renaud Gauthier dostrzegalnie budował tę opowieść ze składników, które przez wielu dzisiejszych odbiorców są uważane za, w najlepszym razie irytujący przeżytek, a w najgorszym za skrajny nieprofesjonalizm, nie jednak przez oddanych fanów slasherów (choć trzeba zaznaczyć, że „Aquaslash” trochę to przejaskrawia). Postaciom zdarza się pleść trzy po trzy (nieważne co, byle w ogóle coś mówić), ale bardziej charakterystyczne są te ich przemowy, które w nachalny sposób starają się przekonać nas, że to właśnie ten tutaj jest mordercą. Co więcej, w parze z tym idzie zupełnie niepotrzebne usilne... przekonywanie nas do czegoś, do czego przekonywać nikt nas nie musi. A mianowicie, że wielkimi krokami zbliża się istna rzeź. Druga w historii parku Wet Valley. Przed trzydziestoma pięcioma laty jakiś nieznany nam osobnik urządził sobie tutaj krwawą makabrę, a teraz najwidoczniej ktoś zamierza upamiętnić tamto wydarzenie (a bo wypada rocznica) w podobnie bestialski sposób. Najpewniej jeszcze bardziej makabryczny od tego pokazanego już w prologu – szatkowanie dziewczyny – bo twórcy już wcześniej pokazują nam, na czym dokładnie zasadza się plan mordercy. Wcześniej zginą, jeśli dobrze liczę, jeszcze tylko dwie osoby (tzn. poza tymi z prologu), przy czym jedna gdzieś między scenami (tego nie widzimy), a drugą oprawca tylko częściowo sponiewiera na naszych oczach. I nie będzie to dosadność na miarę prologu „Aquaslash”. W każdym razie na największą rzeź przyjdzie nam czekać... W sumie niezbyt długo, bo film trwa zaledwie trochę ponad siedemdziesiąt minut, niemniej nastąpi ona prawie na samym końcu. Prawie, bo jest jeszcze epilog, który między innymi odpowiada na, „jakże palące” pytanie: kto jest mordercą? Ironizuję, bo przypuszczam, że do tego czasu ostanie się naprawdę niewiele osób (jeśli w ogóle ktoś) nieznających tożsamości oprawcy. W końcu wskazówek jest aż nadto.

(źródło: https://www.imdb.com/)
Renaud Gauthier w mojej ocenie popełnił jeden fundamentalny błąd w „Aquaslash”. Błąd, który zaważył na jakości całego tego przedsięwzięcia. Bo nie mogło być inaczej, skoro polega on na znaczącym ograniczeniu działalności mordercy. Filmowi zarzuca się zbyt długie rozwijanie tej, bądź co bądź, prościutkiej, można chyba nawet powiedzieć naiwnej, opowiastki o między innymi małolatach imprezujących w parku wodnym. Ale ja inaczej na to patrzę. Nie miałam wrażenia, że twórcy za długo wstrzymującą właściwą akcję, że jak to się mówi, zbyt długo niewiele się dzieje, tylko że brakuje dwudziestu minut. Inaczej mówiąc: moim zdaniem nie tyle powinno się skrócić proces rozwijania akcji, ile dokręcić parę scenek z udziałem mordercy. Skradającego się, obserwującego zgraję roznegliżowanych nastolatków oraz pracowników i właścicieli tego wodnego parku rozrywki i wreszcie wyławiającego jakieś pojedyncze osoby, które na naszych oczach bez zbędnej zwłoki pozbawiałby życia na jakieś wymyślne sposoby. A tak... No cóż, czas upłynął mi głównie w towarzystwie niezbyt bystrych i naturalnie nabuzowanych hormonami nastolatków, które łączą się w pary, które wdają się w bijatyki, które ćpają, chleją, chętnie zrzucają ciuszki i wpadają na durne pomysły z gatunku: wskoczmy na zjeżdżalnię wodną ze szklanymi butelkami w rękach. Szczęście, że są z nimi dorośli... Czyli mężczyzna pamiętający rzeź sprzed trzydziestu pięciu lat, lubiący nabijać się z młodych klientów, ale i „ślinić” na widok ponętnych odkrytych ciał płci przeciwnej? A może właściciele aquaparku? Małżeństwo, które zachowuje się, jakby brało udział w wyścigu na zdrady. On ma wprawdzie stałą kochankę, ale widać, że bez zastanowienia wskoczyłby też do łóżka innym chętnym, koniecznie dużo młodszym od siebie. Ona natomiast, jak wieść niesie, przebiera w młodych mężczyznach. Czy plotka jest prawdziwa, to pozostaje zagadką, ale wiadomo, że współwłaścicielka Wet Valley, gdy tylko dowiaduje się o zdradzie (aż dziw, że dopiero teraz, skoro wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że jej mąż nie przykładał się do ukrywania przed kimkolwiek faktu, że ma młodą kochankę), wskakuje w ramiona pierwszego nastolatka, który się jej nawinął. Życie seksualne tej dwójki może i jeszcze nie świadczy o ich nieodpowiedzialnym podejściu do prowadzenia biznesu, choć seks z nastoletnimi klientami... Ale zostawmy to. Zaopatrywanie młodych ludzi w narkotyki, podejrzane interesy za plecami wspólnika i przede wszystkim ignorowanie szkła na dnie wypełnionego wodą basenu. Basenu mimo to użyczanego gościom... Przy nich nawet zgraja myślących głównie o seksie i odurzaniu się małolatów, może uchodzić za bardziej dojrzałą. Na przykład Josh. Chłopak, który nieoczekiwanie spotyka w parku wodnym swoją byłą dziewczynę, którą jak niemal od razu się okazuje, nadal kocha. Z wzajemnością, ale że dziewczyna spotyka się już z kimś innym... Co z tego? Przecież tamten, Tommy, nie musi wiedzieć, że przeżywam upojne chwile z innym. Jedynym, którego kocham. Więc dlaczego po prostu nie zerwę z Tommym? Po co, skoro można mieć obu? Josh widać ma nic przeciwko, poza tym i tak niedługo wyjeżdża na studia, więc nie ma sensu jeszcze bardziej tego komplikować, prawda? Zwłaszcza że Tommy nie jest typem osoby, która nie szukałaby zemsty za taką potwarz. Na Joshu, rzecz jasna. Więc bezpieczniej ukrywać przed Tommym płomienny romans z innym. Trudno nie zakładać, że to rozpęta małą burzę. Taka sytuacja prędzej czy później musi się przecież zaognić. A twórcy takiego filmu, jak „Aquaslash” muszą przy okazji stanowczo wskazać widzom kolejnego podejrzanego. UWAGA SPOILER Swój typ już dawno miałam i nieustająco się go trzymałam (i słusznie), więc w moim przypadku o liście podejrzanych nie było mowy. Ale może ktoś, coś... KONIEC SPOILERA. W pewnym momencie do tej niezbyt wprawdzie męczącej, ale bez wątpienia nijakiej opowiastki wkraczają dwa skrzyżowane ostrza. I wszystko się zmienia. Teraz to już siedzę, jak na szpilkach. Bo wiem, mam pewność, a właściwie to w wyobraźni już widzę te pokawałkowane ciała. Podejrzewam, acz mogę się mylić, że „Aquaslash” narodził się z tego pomysłu. Że na początku były te dwa ostrza, a potem naprędce dopisano do tego prościutką i raczej głupiutką fabułę. Motyw w zupełności na pewno nie jest oryginalny – coś podobnego widziałam już w „Basenie” Borisa von Sychowskiego, ale tamto w porównaniu do tego, co moje oczy ujrzały w „Aquaslash”... Kogoś chyba tutaj poniosło. Nie kogoś, tylko Jeana-Mathieu Berube'a i Carlo Harrietha, fanów praktycznych efektów specjalnych, od których nie przesadzając, aż zaroiło się w przedostatniej partii omawianej produkcji. Dla mnie: prawdziwa uczta gore. Już dla samego tego makabrycznego pokazu warto było ten film obejrzeć, a przecież i wcześniej się nie wycierpiałam. Podejrzewam jednak że będę w zdecydowanej mniejszości, bo to ekstremalnie niszowy obraz jest, obiektywnie patrząc może i nawet zły, ale powiedzmy, że moje serce nie do końca zgadza się z rozumem (śmiało zakładając, że go mam). Tak czy inaczej na koniec dostaniecie kilogramy mięsa, hektolitry krwi i przede wszystkim dość wyróżniający się pomysł na eliminację wielu istnień prawie za jednym zamachem, a to wszystko bez wspomagania komputerowego. I weź tu potem wskocz na zjeżdżalnię wodną...

„Aquaslash” Renauda Gauthiera, slasher, który, nie mam wątpliwości, napyta sobie wielu wrogów. Ludzi skrajnie rozczarowanych, a może nawet doprowadzonych do szewskiej pasji taką... amatorką? Najpewniej i tak to będzie nazywane. Albo tanim kiczem, albo kinem klasy Z, albo po prostu zwykłym gniotem. Myślę, że raczej niewiele osób uzna, że „Aquaslash” przybrał taką, a nie inną formę nie dlatego, że coś nie wyszło, tylko tak to właśnie zostało pomyślane. Że to miało upodobnić się do niskobudżetowych slasherów z lat 80-tych XX wieku. Oczywiście, jeśli istotnie tak było, a nie mam powodów, żeby w to wątpić, to też nie uważam, że osiągnięto tutaj całościowy sukces. To jeszcze nie to – to nie ta magia starych, dobrych filmów slash, ale jej delikatny zapaszek, według mnie, się z tego wydobywa. To pewnie nie jest dobry film, ale takie niedobre filmy to ja mogę oglądać. Żaden problem. Ale polecać, to raczej nie będę. Chyba że ktoś bardzo chce zobaczyć przedostatnią partię, która gdyby powstała w poprzednim wieku, to myślę na trwałe zapisałaby się w historii kina gore, ale teraz? Obawiam się, że przejdzie bez większego echa. No, chyba że mówić o gorzkich słowach, które spłyną na tę „staroświecką tandetę”, co to niby odrażającą rzezią miała być... Mówcie co chcecie: ja proszę o więcej takich scen we współczesnym horrorze.

1 komentarz:

  1. Przeczytałem 2 pierwsze akapity Twojej recenzji i kiedy dowiedziałem się, że jest to slasher, czyli mój ulubiony podgatunek horroru, więc od razu zabrałem się oglądanie... i żałuje, że nie doczytałem do końca. Film całkowicie nijaki - pierwsza scena zapowiadała niezły seans, ale niestety im dalej w las (aquapark?) tym gorzej. Bohaterowie nijacy, nikomu się nie kibicuje. Mordercy tyle co nic, a twórcy skutecznie powolutku zabijają jakikolwiek suspens kim jest zabójca likwidując w głupi sposób kolejnych podejrzanych łamiąc lekko schemat. Prócz obiecującego początku cały film oparł się na jednej scenie, która mimo, że niezła nie uciągnęła całego filmu. Jako fan oldshoolowych slasherów czuje się zawiedziony - potencjał był, ale twórcy niestety go nie wykorzystali. 4/10.

    OdpowiedzUsuń