Stronki na blogu

piątek, 12 czerwca 2020

„Zwierzęta” (2017)


Nick i jego żona Anna wynajmują na kilka miesięcy górski dom w Szwajcarii w nadziei, że taka zmiana przysłuży się ich małżeństwu. Swoje mieszkanie w Wiedniu zostawiają pod opieką znajomej Nicka, Mischy. W drodze do wynajętego domu śmiertelnie potrącają owcę. Nick nie odnosi żadnych obrażeń, ale Anna wychodzi z wypadku z raną głowy. Według lekarzy niegroźną, kobieta jednak ma powody w to wątpić. Luki w pamięci, przypuszczalnie fałszywe wspomnienia i inne niepokojące zjawiska sprawiają, że zaczyna obawiać się o swoje zdrowie psychiczne. Jednocześnie coraz bardziej utwierdzając się w przekonaniu, że Nick coś przed nią ukrywa. Mężczyzna też zauważa u siebie zastanawiające anomalie, ale nie przywiązuje do tego takiej wagi, jak jego żona. A sytuacja wciąż się pogarsza.

Reżyser „Zwierząt” (oryg. „Tiere”, międzynarodowy: „Animals”), mający podwójne obywatelstwo - polskie i szwajcarskie - Greg Zglinski, twórca między innymi „Wymyku” z 2011 roku, powiedział, że po pierwszej lekturze scenariusza autorstwa Jörga Kalta, pomyślał, że osoba, która to napisała ma zniekształcony obraz rzeczywistości. Prawie schizofrenik, pomyślał. Ale Zglinski uznał też, że Kalt widzi więcej od nas. Wychodzi poza granice ludzkiej percepcji. Tak czy inaczej skrypt trzeba było poddać obróbce, czego podjął się sam Greg Zglinski. Jörg Kalt bowiem już nie żył – artysta popełnił samobójstwo w 2007 roku. Szwajcarsko-austriacko-polski thriller psychologiczny i surrealistyczny „Zwierzęta” kosztował w przybliżeniu trzy miliony euro, a po raz pierwszy został pokazany na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie w lutym 2017 roku.

Wiem, że nic nie wiem. To przekonanie towarzyszyło mi przez zdecydowaną większość seansu „Zwierząt” Grega Zglinskiego. Thrillera, w którym wszystko jest nie tak. Który odchodzi od narracyjnych standardów, przemierza ścieżki tyleż niezrozumiałe, co fascynujące. Zagadkowe, oderwane od rzeczywistości, zniekształcone, zaburzone, niepoddające się logice... Ale czy na pewno? Czy scenariusz „Zwierząt”, jak wiele na to wskazuje, faktycznie jest pozbawiony logiki, czy to tylko złudne wrażenie? Bo przecież istnieje też sporo dowodów na to, że historia Nicka i Anny składa się w spójną całość. Trzeba tylko znaleźć punkt zaczepiania. Klucz, który otworzy drzwi, za którymi czeka na nas objawienie. Metafora nie jest przypadkowa, w „Zwierzętach” stajemy bowiem przed prawdziwymi drzwiami, za którymi, jak podejrzewamy, coś istotnego, przypuszczalnie wręcz najbardziej ważkiego, się kryje. Najpewniej to właśnie w tych na razie zamkniętych pomieszczeniach znajduje się rozwiązanie tej naprawdę trudnej zagadki. To przypomina baśń o Sinobrodym i jego ciekawskiej żonie. Tutaj mamy dwoje drzwi, od których bije jakaś wrogość, ale to bynajmniej nie osłabia naszego pragnienia otworzenia ich. Zajrzenia do środka, zerknięcia tam, gdzie być może zaglądać nigdy nie powinniśmy. W wynajętym na kilka miesięcy przez Annę i Nicka rustykalnym górskim domu, znajdują się jedne takie drzwi, a w ich mieszkaniu w Wiedniu drugie. I gdyby tylko na takiej tajemnicy zasadzał się scenariusz „Zwierząt”... To nie byłoby tak ciekawie! Nie zdołam oddać fenomenu owego dzieła – tego trzeba samemu doświadczyć, aby zrozumieć - ale spróbuję musnąć temat. Przytoczyć parę co prawda niewiele mówiących przykładów, świadczących o niepospolitości tego obrazu, bo też podczas samego seansu niewiele nam powiedzą. A przynajmniej przez dłuższy czas ciężko będzie znaleźć dla nich satysfakcjonujące wyjaśnienie. Rozgryźć tę złożoną historię, która najpewniej nie byłaby tak nadzwyczajna, gdyby nie sama technika jej rozsnuwania. Sposób roztaczania jej przed, myślę, coraz bardziej zdezorientowanym widzem. Najpierw widzimy kobietę wyskakującą z okna. Po czym kamera powoli zjeżdża w dół, by nam pokazać, że... na chodniku nie ma zwłok. Z pewnością nikt ich nie ukradł, więc może to duch? Czyżby akcja jak w „1408” Mikaela Håfström? Też nie. Więc co to było? Cóż, to pytanie pewnie będzie do Was często powracać. W wielu kolejnych sytuacjach. Coraz bardziej zastanawiających, czasami absurdalnych (jak przynajmniej pozornie gadający kot), ale niezmiennie obłożonych jakąś niesprecyzowaną wrogością. Intensyfikujących wrażenie nieuchronnie zbliżającego się niebezpieczeństwa, które zostaje zasiane już na wstępie. Tym dręczącym skokiem z okna mieszkania na trzecim piętrze budynku mieszkalnego w Wiedniu, w którym żyją też Anna i Nick. Małżeństwo, w którym już od jakiegoś czasu nie układa się najlepiej. Ona jest autorką książek dla dzieci, obecnie pracującą nad swoją pierwszą powieścią dla dorosłych. On natomiast zajmuje się zbieraniem przepisów kulinarnych. Lokalnych przepisów z różnych krajów. Teraz oboje mają zamiar trochę popracować w Szwajcarii. Poza tym mają nadzieję, że zmiana scenerii pomoże przezwyciężyć kryzys małżeński. Pytanie tylko, czy sprawy nie poszły już aby za daleko? A konkretniej: czy przypadkiem Nick nie przekroczył już ostatecznej granicy? Czy nie dopuścił się czegoś, czego Anna nie będzie potrafiła mu wybaczyć? Z czasem zaczęłam powątpiewać w ten cel ich wyprawy do Szwajcarii. Brałam pod uwagę również możliwość, że oboje bądź tylko jedno z nich przybyło tutaj z zamiar nie naprawy, tylko niszczenia. Uwolnienia się od problemów małżeńskich poprzez pozbycie się małżonka. W takim wypadku w grę równie dobrze może wchodzić morderstwo, co... Coś innego, ale też bardzo okrutnego. Wydaje się proste, prawda? Ot, kolejna opowieść o toksycznym związku damsko-męskim, o ludziach starających się naprawić bądź definitywnie zniszczyć swoje małżeństwo w zacisznej, malowniczej, ale i klaustrofobicznej scenerii, gdzie z pewnością „nikt nie usłyszy twojego krzyku”. Sęk w tym, że... Tkwimy w istnej Strefie Mroku, w której nie dość, że zachodzą niewytłumaczalne zjawiska, to na dodatek trudno zgadnąć „gdzie jest góra, a gdzie dół, gdzie początek, a gdzie koniec”. Ta opowieść toczy się jakby na kilku płaszczyznach czasoprzestrzennych, w różnych wymiarach, choć tak naprawdę w tym samym. Wiem, jak bezsensownie to brzmi, ale inaczej tego poczucia zdefiniować nie umiem. Tej nieuchwytności myśli, doznań, przeczuć. Tego pomieszania w głowie, tego kompletnego zagubienia w owej szalenie meandrującej opowieści psychologicznej, obficie podlanej surrealizmem, którego podejrzewam nie powstydziłby się sam David Lynch.

Śmiertelne potrącenie owcy. To zapoczątkowuje problemy Anny (bardzo dobra kreacja Birgit Minichmayr, której partneruje, w roli Nicka, nie gorszy Philipp Hochmair). Kobieta doznaje urazu głowy, który może wyjaśniać zaniki pamięci, fałszywe wspomnienia, sporadyczną niemożność porozumienia się z mężem (ona mówi jedno, on słyszy co innego), halucynacje, którą może też być jej zaskakujący mentor. Ale równie prawdopodobne jest to, że mamy do czynienia jedynie z wyreżyserowanym przez Nicka spektaklem. Obie te wersje są jednak niczym durszlak – mają mnóstwo dziur, których pomimo uporczywych starań nie potrafiłam zacerować. Raz z tej strony, raz z tamtej, potem jeszcze z innej. Wypróbowałam chyba wszystkie możliwe w tym przypadku kąty – w każdym razie wszystkie perspektywy, które przychodziły mi do głowy. I co? I ciągle coś mi się wymykało, niezmiennie dochodziłam do ściany i przysięgam, że czasami ogarniało mnie przemożne pragnienie walnięcia w nią łbem. Jakież to było frustrujące! I jakież mobilizujące. Ilekroć zaczynałam myśleć, że cierpliwość mi się wyczerpała, że jeśli zaraz nie dowiem się, o co w tym chodzi, to niechybnie zacznę okładać monitor (jak rozkapryszony dzieciak, któremu odmówiono spełnienia jakiejś zachcianki), twórcy „Zwierząt” wrzucali coś, co na powrót wciągało mnie w tę grę logiczną. W tę łamigłówkę, zabawę myślową, nie bez powodu porównywaną przez niektórych recenzentów do puzzli. Tak, to skomplikowana układanka, której liczne elementy porozrzucano gdzie bądź. A przynajmniej takie wrażenie można odnieść. Z drugiej strony rozwiązanie zdaje się być bardzo blisko – niczym słowo, które ma się dosłownie na końcu języka – wystarczy jedynie sięgnąć wzrokiem troszkę dalej, zrobić jeszcze jeden mały kroczek, bardziej wyciągnąć rękę, sięgnąć jeszcze tylko parę milimetrów dalej. Tyle że nie wiadomo, w którą stronę się zwrócić. Jaki kierunek obrać? Której postaci pilniej się przyglądać? A jeśli Annie, to czy też Mischy, Andrei (domniemanej samobójczyni mieszkającej nad Nickiem i Anną w Wiedniu) i nowo poznanej przez Nicka ekspedientce, której twarzy, nie bez powodu, nie pozwala się nam dojrzeć? Jeśli tak, to już wielce skomplikowana sprawa, komplikuje się w stopniu wręcz niewyobrażalnym. Jeśli pójść za sugestią, że UWAGA SPOILER te cztery kobiety to tak naprawdę jedna osoba KONIEC SPOILERA, to cała reszta... Powiedziałabym, że zaczyna się rozjeżdżać, ale przecież już wcześniej scenariusz „Zwierząt” nie tyle rozgałęział się, ile tworzono gałęzie najwyraźniej oderwane od pnia. Wyobrażam sobie, że to może działać zniechęcająco na niektóre osoby rozważające seans tego wprawdzie niezbyt mrocznego i ponurego (dominują żywe barw), ale i tak mocno złowrogiego thrillera. Całkiem schizofrenicznego, elektryzująco surrealistycznego, porywająco onirycznego, dość klaustrofobicznego, z łatwością wprawiającego w dręczące poczucie alienacji oraz umiejętnie dawkującego napięcie i konsekwentnie podsycającego ciekawość widza. Tak, na pewno nie każdy miłośnik filmowych dreszczowców nabierze ochoty na wysłuchanie opowieści, która nijak się nie spina. Na kompletnie niezrozumiałą podróż, momentami w oparach absurdu (jest też szczypta humoru), która możliwe, że zmierza donikąd. Na spektakl, który wrzuca nas raz tu, raz tam i nie pozwala znaleźć zadowalającego związku przyczynowo-skutkowego. Prorocze sny? Nielinearny przebieg akcji? Zapętlenie? A może zwyczajna opowieść o niewiernym mężczyźnie, doznającym jakichś problemów psychicznych i/lub knującym przeciwko własnej żonie? Albo opowieść o kobiecie, która wyszła z wypadku samochodowego z dużo poważniejszym urazem głowy, niż orzekli lekarze w szpitalu po przeprowadzeniu specjalistycznych badań? I jeszcze innej kobiecie (przyzwoita kreacja Mony Petri), która została pomylona z kimś z innym i w związku z tym spotykają ją pewne drobne nieprzyjemności, którą bardzo ciekawi zamknięte pomieszczenie w mieszkaniu powierzonym jej na parę najbliższych miesięcy, a poza tym jej życie jest raczej zwyczajne. I tylko pozornie połączone z egzystencją Anny. „Zwierzęta” nie pozostawią nas wprawdzie bez odpowiedzi - na końcu możecie się spodziewać czegoś w rodzaju szkieletu interpretacyjnego. Twórcy w końcu wskażą kierunek, ale to nie oznacza, że wtedy natychmiast wszystkie części tej układanki wskoczą na swoje miejsca. Nie, praktycznie złożą się same brzegi, a praca nad środkiem zostanie powierzona Wam. Osobom lubiącym trochę pogłówkować i niezrażającym się do danego utworu nawet wtedy, gdy ostatecznie ogarnia ich pewność, że tak naprawdę nie istnieje interpretacja, która dawałaby satysfakcjonujące odpowiedzi na absolutnie wszystkie pytania wynikające ze scenariusza, która rozwiałaby wszystkie wątpliwości. Sporo mi się rozjaśniło, ale jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to nie wszystko. Nadal coś mi umyka. I chyba tak już pozostanie. Niewykluczone, że tak właśnie ma być.

Nie myśl linearnie. Nie myśl standardowo. Nie odczytuj niczego dosłownie, tylko doszukuj się w tym jakiejś symboliki. A najlepiej nie patrz wprost na dany zastanawiający obiekt, tylko pod kątem. Tak, tylko jakim, u diabła? To fragmenty dialogu, który prowadziłam z samą sobą podczas tego zwariowanego seansu. W trakcie iście pobudzających „Zwierząt” w reżyserii Grega Zglinskiego, scenariusz którego opracował w ścisłym oparciu o nietuzinkowy tekst Jörga Kalta. Thrillera psychologicznego podlanego pokaźną dawką surrealizmu, który każe patrzeć dalej, poszerzyć percepcję, iść tam, gdzie możliwe, że nigdy wcześniej się nie zawędrowało. Ani na jawie, w wyobraźni, ani w snach, ani nawet w gorączkowej malignie. A może już tam byliście? Może patrzyliście na świat tak, jak każe się patrzeć w „Zwierzętach”? Bo mimo wszystko mam poczucie, że jest w tym jakaś swojskość. Coś znajomego. A zarazem nowego. Nie wiem jak to wyrazić. Jestem trochę skołowana, rozbita po tym czymś. Po tym wybornym widowisku, którego chyba tak do końca nie zrozumiałam. A może... Nawet jeśli, to nadal obracam to w głowie i założę się, że prędzej nabawię się migreny, niż znajdę całkowicie satysfakcjonującą mnie interpretację tego dzieła. Bo wydaje mi się, że nie o to chodzi, żeby ją znaleźć, tylko żeby jej szukać. Taki to film.

Za seans bardzo dziękuję

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz