Stronki na blogu

sobota, 18 lipca 2020

„Na przedmieściach” (1989)


Mieszkający na przedmieściach wraz z żoną i synem, Ray Peterson, postanawia spędzić urlop w domu. Ale może zapomnieć o odpoczynku, bo w jego sąsiedztwie najwyraźniej źle się dzieje. Przed miesiącem do domu obok wprowadziła się rodzina Klopeków, która unika towarzystwa i zaniedbuje trawnik. A teraz z ich domu zaczynają wydobywać się tajemnicze dźwięki i światła. Kiedy znika starszy mężczyzna mieszkający przy tej samej ulicy, Ray wraz z zaprzyjaźnionymi sąsiadami, Artem Weingartnerem i Markiem Rumsfieldem, zaczyna jeszcze baczniej przyglądać się Klopekom. Mężczyźni podejrzewają, że nowi mieszkańcy ich dzielnicy zamordowali biednego staruszka i ukryli jego zwłoki. I zamierzają znaleźć dowody na poparcie swojej teorii.

Na przedmieściach” (oryg. „The 'Burbs”) to kultowy thriller komediowy w reżyserii Joego Dante, twórcy między innymi „Piranii” (1978), „Skowytu” (1981), „Gremliny rozrabiają” (1984) i „Gremlinów 2” (1990), „Interkosmosu” (1987) i „Burying the Ex” (2014). Scenariusz napisał Dana Olsen, inspirację czerpiąc głównie ze swojego dzieciństwa na przedmieściu. Artysta przyznał, że dorastał w dzielnicy, w której od czasu do czasu słyszało się o niecnych uczynkach dokonywanych przez niektórych sąsiadów. Powiedział, że fascynujące było myślenie, że dany sąsiad może się okazać Kubą Rozpruwaczem i po latach zdecydował się przywołać tamto poczucie w fikcyjnej opowieści o Rayu Petersonie i jego szalonych sąsiadach. W całości nakręcony w Universal Studios (w tym samym miejscu, w którym potem powstawał między innymi serial „Gotowe na wszystko”) za osiemnaście milionów dolarów, obraz odniósł spory sukces kasowy - trochę ponad czterdzieści dziewięć milionów dolarów wpływów z całego świata - jednakże w swoich czasach został negatywnie przyjęty przez krytyków. Ale nie tak zwanych zwykłych widzów. Można powiedzieć, że również dzięki nim „Na przedmieściach” Joego Dante po dziś dzień cieszy się sporym zainteresowaniem widzów. Zwłaszcza miłośników czarnego humoru, ale także szeroko pojętego kina grozy.

Wstyd się przyznać, że dopiero teraz „Na przedmieściach” zasłużonego dla filmowego horroru Joego Dante, obejrzałam. Sporo o nim słyszałam, ale choć zakładałam, że w końcu nadrobię ową zaległość, to jak widać dość długo się zbierałam. Nawet nie wiem dlaczego, bo przecież jak sama nazwa wskazuje akcję osadzono na przedmieściach, czyli jednym z moich ulubionych filmowych lokacji. I przecież to Joe Dante, człowiek od „Piranii”, „Skowytu” i „Gremliny rozrabiają”. Łebski gość. „Na przedmieściach” to mieszanka thrillera i komedii, ewentualnie ze szczyptą horroru. Satyryczne ujęcie życia na amerykańskim przedmieściu z młodym Tomem Hanksem w roli głównej. W roli Raya Petersona, na co dzień spokojnego człowieka, kochającego ojca i męża, trochę pantoflarza, który właśnie przebywa na urlopie. Jego małżonka Carol (niezastąpiona księżniczka Leia, to znaczy Carrie Fisher) uważa, że powinni całą rodziną spędzić ten czas nad jeziorem, ale Ray uparcie trzyma się swojego planu odpoczynku w domowych pieleszach. A żeby mu się za bardzo nie nudziło, każdego ranka obserwuje sąsiadów. Skojarzenia z „Oknem na podwórze” Alfreda Hitchcocka nasuwają się więc same przez się. Tym bardziej, że nasz Ray wzorem L.B. 'Jeffa' Jefferiesa dopatruje się w najbliższym sąsiedztwie potencjalnych zbrodniarzy. Joe Dante wie jak stworzyć upiorny klimacik, potrafi zasiać w widzach niepewność zabarwioną zgrozą i to nawet na mieniącym się żywymi kolorami, malowniczym, pozornie spokojnym przedmieściu. Na którym zresztą nie brakuje... szaleńców? W każdym razie na pewno dziwaków. Groza kumuluje się w zaniedbanym domu Klopeków, otoczonym (o zgrozo!) nie mniej zapuszczonym trawnikiem. Domu rodziny, która wprowadziła się tutaj przed miesiącem i przez cały ten czas z jakiegoś sobie tylko znanego powodu ukrywała się przed sąsiadami. Może są po prostu skryci, nieśmiali, nietowarzyscy. A może Ray i jego przyjaciele słusznie przypisują im zbrodniczą działalność. Dante zadbał byśmy przynajmniej po części podzielali ich obawy względem Klopeków, dając tym ostatnim iście gotyckie (mnie najbardziej pachniało to klasycznymi wampirami) schronienie przed wścibskimi sąsiadami. Odpychającą, mroczną siedzibę, nieomal fortecę. Dom najeżony pułapkami mającymi odstraszać intruzów. A za intruza Klopekowie zdają się uważać każdego, kto ośmielił się wstąpić na ich posesję. Choćby tylko po to, by powitać ich w sąsiedztwie. Scenariusz Dany Olsena na jednym poziomie skupia się na problemie maniakalnego wręcz wścibstwa sąsiadów. Na niezdrowym zainteresowaniu przechodzącym w czystą obsesję na punkcie tych osób z okolicy, którzy różnią się od reszty tym, że nie chcą nawiązywać sąsiedzkich relacji. I nie dbają o swój kącik, szpecąc tym samym tę poza tym urokliwą podmiejską dzielnicę. To jeden poziom, ale jest też inny, wyrastający z tradycji pełnokrwistego thrillera, a może nawet horroru. Ray i jego przyjaciele może i zachowują się jak paranoicy albo takie duże dzieci szukające chwilowych podniet (jedna z moim zdaniem zabawniejszych sekwencji najdobitniej za tym przemawia, a mowa o chwili, w której koledzy wołają Raya na podwórko, ale do akcji wkracza jego żona, w tym momencie bardziej zachowująca się jak jego matka), ale nawet jeśli tak jest w istocie, to ich obsesja i tak udziela się widzowi. A przynajmniej udzielała się mnie. Tyle że nie byłam przywiązana aż tak mocno do teorii Raya, Arta i Marka, jak tych trzech znudzonych mężczyzn wywodzących się z klasy średniej. Wydaje się, że zony dwóch z nich, zwłaszcza Carol, w „Na przedmieściach” są swego rodzaju głosami rozsądku. Głosami, które wprawdzie nie docierają do samozwańczych stróżów przedmieścia, ale za to przemawiają do nas, obserwatorów tego narastającego szaleństwa. Tak, tylko że... A co jeśli Ray i jego kompani mają rację? Co jeśli Klopekowie to wampiry? Świadczy o tym choćby oblicze najmłodszego członka owej familii: prawda że troszkę przypomina Nosferatu z kultowego horroru F.W. Murnaua? Może być też tak, że jeden z nich jest szalonym naukowcem, a reszta to jego pomocnicy albo wszyscy oni to pospolici seryjni mordercy, którzy tak jak obiekt zainteresowania nastoletniego Kale'a z późniejszego „Niepokoju” D.J. Caruso ukrywają zwłoki swoich ofiar na własnej posesji. Dana Olsen mógł też dokonać połączenia dwóch ostatnich motywów na kartach swojego scenariusza. Możemy mieć do czynienia z seryjnymi mordercami, którzy pozbywają się jedynie kości swoich ofiar, resztę uprzednio wykorzystując w jakichś pseudonaukowych badaniach. Albo satanistycznych rytuałach.

Jedną z bardziej charakterystycznych scen w „Na przedmieściach” Joego Dante jest koszmarny sen głównego bohatera Raya Petersona. Odbicie jego bieżących lęków podkręcone przez obrazy zarejestrowane przed zapadnięciem w sen. W telewizji nadawano akurat „Teksańską masakrę piłą mechaniczną 2” Tobe'a Hoopera,
„Wyścig z diabłem” Jacka Starretta i „Egzorcystę” Williama Friedkina, które (wydaje mi się, że poza tym ostatnim, ale mogę się mylić) potem wniknęły do jego snu. Koszmaru, który odebrałam w kategoriach onirycznego listu pochwalnego Joego Dante i Dana Olsena dla dokonań kolegów po fachu. Dla „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną 2” i „Wyścigu diabła”, bo ukłonu w stronę „Egzorcysty” nie udało mi się z tego magicznie kiczowatego miszmaszu wątków i stylów wyłowić. Ale wróćmy już do rzeczywistości. To jest do umownej rzeczywistości wykreowanej pod kierownictwem Joego Dante. Do urokliwej krainy, którą nagle ogarnia istne szaleństwo. A wszystko przez sąsiadów odstających od reszty i starających się ich zdekonspirować dorosłych mężczyzn bawiących się w nieustraszonych strażników przedmieścia. Wciągający scenariusz to jedno, ale na sukces „Na przedmieściach” bez wątpienia zapracował też magiczny klimat tej produkcji. Raz przyjemnie kolorowe, innymi razy jeszcze bardziej przyjemnie mroczne (udany kontrast) zdjęcia Roberta M. Stevensa i zróżnicowana, wpadająca w ucho ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Jerry'ego Goldsmitha, którego chyba żadnemu kinomanowi przedstawiać nie trzeba. Humor w „Na przedmieściach” nie jest nachalny, powiedziałabym nawet, że dość subtelny i właśnie dzięki temu tak skuteczny. To znaczy na mnie często wywierający pożądany skutek – uśmiech, czasami głośne wybuchy gromkiego śmiechu i oczywiście nerwowy chichot. Bo w końcu w tytułowym zakątku czai się poważne zagrożenie. Czy to w jedynym zaniedbanym domostwie w tej okolicy, czy w narastającej obsesji trzech członków klasy średniej. Moim zdaniem najbarwniejszą i najzabawniejszą postacią w tym ostatnim gronie jest Art Weingartner (znakomita kreacja Ricka Ducommuna), ale były żołnierz Mark Rumsfield (dość cenny wkład Bruce'a Derna) wiele mu nie ustępuje. W tej dziecinadzie? Tak czy inaczej główny bohater, Ray Peterson, w którego w bardzo dobrym stylu wcielił się Tom Hanks, w oczach widza powinien uchodzić za najbardziej zrównoważoną osobę z tej trójcy. (Na marginesie: Dante zachęcał obsadę do improwizowania i niejeden z takich improwizowanych momentów znalazł swoje miejsce w filmie). Oczywiście nie jest takim głosem rozsądku jak jego żona Carol, ale ewidentnie stara się studzić alarmujący zapał swoich kolegów. Ich infantylne zapędy i niemoralne, a później nawet przestępcze zachowania. Bo jeśli chcą zdobyć dowody winy Klopeków - a chcą i to jak - to muszą sięgnąć po... hmm... powiedzmy niekonwencjonalne metody. W ruch idzie więc noktowizor, ale szybko staje się dla nich jasne, że to nie wystarczy. Trzeba pójść jeszcze dalej. Tym bardziej, że przezabawna „kąpiel w śmieciach” Klopeków też nie przyniosła spodziewanych rezultatów, a ich zaginionego w doprawdy zagadkowych okolicznościach sąsiada jak nie było, tak nie ma. Nasi domorośli detektywi poczynają sobie coraz śmielej i śmielej. A my tymczasem zastanawiamy się nad tym kto tutaj tak naprawdę jest ofiarą, a kto oprawcą. Bo działalność Raya, Arta i Marka to czystej wody nękanie, ale z drugiej strony twórcy dają nam rozliczne powody do przypuszczeń, że na tym spokojnym dotychczas przedmieściu faktycznie zamieszkała rodzina zbrodniarzy, a powstrzymać ich mogą jedynie lekko trzepnięci (lekko???) sąsiedzi. Będzie więc trochę śmiechu, sporo napięcia i po prostu czystej rozrywki. Wspaniała lekkość tworzenia, co prawda trochę jak najbardziej zamierzonego patosu, egzaltacji się tutaj objawia, ale to wszystko jest tak niewymuszone – paradoks? - że nawet chciałoby się więcej takich przedobrzonych akcentów. Nie obyło się jednak bez rozczarowania. Na samym końcu, kiedy już zaczęłam myśleć, że „Na przedmieściach” Joego Dante w mojej pamięci ostanie się jako dziełko pozbawione potknięć. A tutaj taka przykra niespodzianka. W każdym razie ja wolałabym, żeby zrezygnowano z ostatniego „rozdziału”. UWAGA SPOILER Żeby poprzestano na oczyszczeniu Klopeków z wszelkich podejrzeń, tym samym w całości obciążając trio samozwańczych strażników podmiejskiej dzielnicy, bo to w smacznie wariacki sposób zintensyfikowałoby satyryczny wydźwięk tej opowieści. Ot, ludziom dla których jedyną i w dodatku wątpliwą rozrywką jest regularne koszenie trawnika i woskowanie samochodu w każdej chwili może odbić palma, więc strzeżmy się znudzonych sąsiadów:) KONIEC SPOILERA.

Na przedmieściach”: thriller komediowy od znanego chyba każdemu miłośnikowi kina grozy Joego Dante, którego myślę nie wolno im przegapić. Zresztą nie tylko im, bo to jedno z tych widowisk, które kradnie serca ludziom o przeróżnych preferencjach filmowych. I to w każdym kolejnym pokoleniu. Od czasu swojego powstania w drugiej połowie lat 80-tych XX wieku. To film, w którym moim zdaniem zaklęta jest cała magia tamtej dekady. Frapująca opowieść utrzymana dla mnie w niedościgłym klimacie szalonych lat 80-tych. Takich filmów już się nie kręci. Niestety. Więc tym bardziej radzę wybrać się w tę oto podróż w przeszłość. Na amerykańskie przedmieście, gdzie właśnie zawitało zło. Sprawdźcie jakie konkretnie. Śmiało, nie bójcie się. Bo nie sądzę, żeby przynajmniej wielu z Was pożałowało tej decyzji. Ekipa „Na przedmieściach” już o to zadbała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz