Stronki na blogu

czwartek, 24 września 2020

Iain Reid „Może pora z tym skończyć”

 

Jake i jego dziewczyna przemierzają zaśnieżoną, rzadko uczęszczaną szosę, zmierzając na farmę jego rodziców. Ponadprzeciętnie inteligentnego, oczytanego mężczyzny, który w aktualnym związku jest od niedawna, ale nie ma wątpliwości, że to właściwy moment na przedstawienie partnerce swojej rodziny. Ona z kolei rozważa zerwanie z Jakiem. Wprawdzie jest jej z nim dobrze, wprawdzie ma świadomość, że są do siebie niemal idealnie dopasowani, ale nie może oprzeć się wrażeniu, że czegoś brakuje. Poza tym jest typem osoby, która dobrze czuje się w pojedynkę. Może nawet lepiej niż z kimś, kto ją wspiera. W podróży ona i Jake, jak zwykle, toczą dysputy na przeróżne tematy, a kiedy wreszcie docierają na osamotnioną farmę, sytuacja robi się mocno niepokojąca. Rodzice Jake'a, ale i sam Jake zachowują się dość osobliwie. Rzeczy, które dziewczyna Jake'a odkrywa w ich domu dodatkowo wytrącają ją z równowagi, a to bynajmniej nie koniec jej zagadkowych przeżyć tej mroźnej nocy.

Może pora z tym skończyć” (oryg. „I'm Thinking of Ending Things”) to krótka powieść kanadyjskiego pisarza Iaina Reida, która swoją światową premierę miała w 2016 roku. Wcześniej Reid, absolwent Queen's University w Kingston w Ontario i brat aktualnej Pierwszej Damy Islandii, pisał artykuły najpierw tylko do krajowych gazet i magazynów, ale później jego teksty zaczęły pojawiać się w amerykańskim tygodniku The New Yorker. „Może pora z tym skończyć” to jego pierwsza powieść – wcześniej wydano jego dwie niebeletrystyczne książki – najczęściej klasyfikowana jako thriller psychologiczny, ale sam autor woli o niej myśleć jak o horrorze. Utwór wprost zachwycił krytyków i wielu fanów mrocznej prozy. Został okrzyknięty jedną z najlepszych książek 2016 roku przez National Public Radio i doszedł do finału w walce o Shirley Jackson Award 2016. W 2020 roku jeden z największych fanów debiutanckiej powieści Reida, Charlie Kaufman, przeniósł ją na ekran. Filmowa wersja dostała ten sam tytuł, co literacki oryginał, a Iain Reid został współproducentem tego głośnego projektu pod szyldem Netflixa. Również docenionego przez krytykę i niemałą część pozostałych odbiorców. W 2018 roku swoją światową premierę miała druga powieść Reida nosząca tytuł „Foe”.

Ostrzegałam, że moja opowieść nie ma nic wspólnego z filmami. Nie mrozi krwi w żyłach, nie zapiera tchu w piersi, nie jest przejmująca. Żadnych podskoków ze strachu. Dla mnie te reakcje niekoniecznie wiążą się z przerażeniem. Coś dezorientującego, podważającego przyjęte pewniki, coś, co zakłóca i burzy rzeczywistość – to dopiero wywołuje przerażenie”. Tak Kanadyjczyk Iain Reid pisze o horrorze w „Może pora z tym skończyć”. Choć słowa te przekazuje nam bezimienna bohaterka powieści, bez wątpienia jest to pogląd samego autora. W oczach Reida największą wartość mają te opowieści z dreszczykiem, które miast bazować na tanich chwytach typu jump scenki, odkształcają rzeczywistość. Wywołują podskórny strach poprzez między innymi kwestionowanie tak twardych przecież praw fizyki. Innymi słowy, „Może pora z tym skończyć” zabiera nas do Strefy Mroku. Do świata, w którym nie ma żadnych niezbywalnych reguł, a więc zdarzyć może się absolutnie wszystko. Filmowa wersja „Może pora z tym skończyć” w reżyserii i na podstawie scenariusza Charliego Kaufmana (ależ przemyślana praca kamer!), którą osobiście klasyfikuję jako surrealistyczny horror psychologiczny, to moim zdaniem wyśmienite widowisko, które poza wszystkim innym doskonale pokazuje jak płynna, niesamowicie wdzięczna jest koncepcja Reida. Można się nią bawić praktycznie w nieskończoność. Dodawać właściwe wszystko, na co tylko najdzie nas ochota. No dobrze, prawie, bo jakieś ramy wypada zachować. Uważam, że Charlie Kaufman tym sposobem wzbogacił środkową część owej historii, że pobyt pierwszoplanowej pary na zaśnieżonej farmie w ekranowym wydaniu przebiega dużo ciekawiej (autor pierwowzoru powiedział nawet, że sam nigdy by na to nie wpadł, oczywiście doceniając tymi słowami wkład Kaufmana w jego opowieść), ale już końcówka... Iain Reid był pod wrażeniem również tego nieszczęsnego ostatniego „aktu” filmu. Nieszczęsnego w mojej subiektywnej ocenie, która, co trzeba zaznaczyć, nie pokrywa się ze zdaniem wielu, jeśli nie większości odbiorców filmu „Może pora z tym skończyć”. Do mojej wrażliwości nieporównanie bardziej przemawia propozycja Reida. Jeśli chodzi o ostatni „akt”, bo jak już dałam do zrozumienia pobyt na farmie, uważam, lepiej prezentuje się w wersji Kaufmana. Mimo, według mnie, zepsutej końcówki, nie mam wątpliwości, że film zasłużył sobie na miano arcydzieła... horroru. Nie każdy odbiera to widowisko w takich kategoriach i nie każdy tak odbiera literacki pierwowzór. Ale ja nie mam wątpliwości, że oba te dzieła to dumni reprezentanci mojego ukochanego gatunku. Swój wybitny utwór Reid pisał około trzech lat, ale obracał w głowie tę historię już dużo wcześniej. Inspirację czerpał głównie z osobistych doświadczeń. Nie, nic nie wskazuje na to, by Iain Reid przeżył dokładnie coś takiego, jak bezimienna bohaterka i zarazem narratorka jego powieści. Natchnęły go się bardziej prozaiczne doświadczenia – jego niegdysiejsze życie na farmie w zacisznych zakątku Ontario i nocne samochodowe podróże po opustoszałych okolicznych drogach. Przyznam, że byłam dość sceptycznie nastawiona do tej publikacji (filmową wersję wzięłam sobie na deser, już po lekturze), bo choć zdarzają się wyjątki, to najczęściej takie króciutkie powieści (niespełna dwieście czterdzieści stron, z których część jest niezadrukowana, a pozostałe wypełniono dość dużą czcionką) pozostawiają mnie z niedosytem. I każą przygotować się na rażąco powierzchowny warsztat autora. Teraz, po zakończeniu tej przygody, nasuwa mi się na myśl taka oto parafraza znanego powiedzenia: „nie oceniaj książki po gabarytach”. Doprawdy zadziwiająca rzecz, zawrzeć w tak cieniutkim tomiku tyle treści, że gdybym chciała to wszystko pokrótce omówić, to pewnie nie starczyłoby mi dnia. A może nawet tygodnia. Może w to nie uwierzycie – ja, choć książkę mam już za sobą, wciąż nie dowierzam – ale Iain Reid zamknął w tej dość niepozornej publikacji niebywale plastyczny świat przedstawiony. Szczegółowy obraz niezbyt szerokiego wycinka ziemskich realiów, które najpierw ledwo dostrzegalnie, ale z biegiem lektury coraz bardziej zdecydowanie, przybierają „nieziemską formę”. Zwyczajność jest coraz agresywniej wypierana przez nieznane. Aura nadnaturalności zacieśnia się na bohaterach. Nieuchwytne, niezdefiniowane zagrożenie zawzięcie zbliża się do nich. W ich otoczeniu coraz częściej zachodzą zjawiska, które nie mają prawa się dziać. A jednak się dzieją. Wbrew wszelkiej logice, wbrew wszystkiemu, co przeciętny człowiek wie o świecie. Wbrew wszystkiemu, co wie nasza bezimienna narratorka, stojąca w samych centrum tych budzących autentyczny lęk, niepojętych wydarzeń w zaśnieżonej „krainie czarów”.

Co, jeśli wcale nie będzie lepiej? Jeżeli śmierć nie jest ucieczką? Jeśli larwy nadal się pożywiają, pożywiają i pożywiają, i czuje się ich aktywność?”

Okładka pierwszego polskiego wydania „Może pora z tym skończyć” Iaina Reida (Prószyński i S-ka, 2018), które to miałam niebywałą przyjemność przeczytać, wzorem niektórych zagranicznych wydań, na froncie ma zdublowany tytuł, przy czym jeden został przekreślony. Ten prosty, acz niecodzienny zabieg bynajmniej nie jest przypadkowy. Żaden tam tani chwyt marketingowy, próba przyciągnięcia nabywców czymś, co tak naprawdę nie znajduje odzwierciedlenia w treści. Czołowa postać „Może pora z tym skończyć”, postać, która umownie snuje tę naprawdę mroczną opowieść na nasz użytek, bije się z tą myślą. Wciąż i wciąż do niej powraca. Wciąż zastanawia się, czy nie lepiej po prostu zakończyć tego, bądź co bądź, dosyć satysfakcjonującego związku, w jakim trwa zaledwie od niespełna dwóch miesięcy. Związku z Jakiem, bardzo inteligentnym młodym mężczyzną, naukowcem, z którym z lubością całymi godzinami dyskutuje o wszystkim, co tylko przyjdzie im do głowy. Ale to nie znaczy, że nie ma przed nim żadnych tajemnic. Z jakiegoś powodu jeszcze nie zwierzyła mu się ze swojego największego problemu. Nie powiedziała mu o tajemniczym mężczyźnie, który w pewnym sensie jest z nią od dzieciństwa. Wygląda na stalkera, ale jeśli już, to wyjątkowy egzemplarz uporczywego prześladowcy. Jakby nie z tego świata. Odrealniona postać, która zadręcza naszą bohaterkę telefonami, najczęściej powtarzając jedną niewiele mówiącą, ale niosącą jakąś groźbę, wiadomość. Z tymi telefonami wiąże się coś jeszcze bardziej niepokojącego. Dezorientującego, odbiegającego od normy... Jakiej normy? Iain Reid w swoim „Może pora z tym skończyć” każe głęboko zastanowić się między innymi nad tym gdzie leży granica pomiędzy fikcją a rzeczywistością. „Po czynach ich poznacie” - jeśli odpowiednio na to spojrzeć, Reid stara się podważyć tę starą naukę. Polemizuje, ale i wciąga nas, czytelników, w tę filozoficzną dyskusję. I nie tylko tę, bo cała ta podróż to jedna wielka dysputa z czytelnikiem. Zajmująca rozmowa o życiu i śmierci. O rzeczywistości i fikcji. I o samotności, która jak sądzi główna bohaterka, na początku tej niecodziennej podróży, na którą trochę wbrew sobie dała się namówić swojemu aktualnemu chłopakowi, Jakowi, wcale nie musi być zła. Życie w pojedynkę może nieść większą satysfakcję, niż życie z kimś u boku. Kimś komu na nas zależy, kto wesprze nas w najtrudniejszych momentach tej drogi krzyżowej, jaką jest doczesna egzystencja tak naprawdę każdego człowieka. To moje porównanie, nie Reida, ale w mojej interpretacji między innymi to starał się przekazać nam autor „Może pora z tym skończyć”. Że życie jest ciężkie, a potem się umiera. I, co chyba najbardziej mnie w tym wszystkim przeraziło, śmierć wcale nie musi być końcem wszelkich cierpień. Wieczne męki: brzmi jak wizja Piekła obecna w wielu religiach, ale w umyśle bezimiennej narratorki, w który, czy tego chcemy, czy nie, cali się zanurzamy (a przynajmniej ja czułam się jak zespolona z tą fikcyjną postacią) i szerzej w tym dziwacznym świecie przedstawionym, ta ewentualność brzmi straszliwiej niż kiedykolwiek. Nie chce się o tym myśleć, ale ta myśl dosłownie wżera się w każdą komórkę naszego ciała. Infekuje je, doprowadzając na skraj depresji. „Może pora z tym skończyć” Iaina Reida to powieść, która po kawałku odziera człowieka z nadziei. Pokazuje jak marny i bezsensowny jest człowieczy żywot. Kiedy nie ma w nim drugiego człowieka. Młoda kobieta stojąca w samym centrum tej naładowanej grozą, acz nie taką, do jakiej przyzwyczaiły nas współczesne hollywoodzkie straszaki, surrealistycznej, acz nie tak bardzo jak jej filmowa wersja, epickiej opowieści, wychodzi z innego założenia. Sądzi, że samej będzie jej lepiej, ale jak można się tego spodziewać Iain Reid sprzeciwi się takiemu myśleniu. Pokaże jak puste bywa życie, kiedy kroczymy przez niego w pojedynkę. Puste i przerażające. Banał? „W ustach” autora „Może pora z tym skończyć” nie brzmi jak banał. Już prędzej jak jakieś wiekopomne odkrycie. Miażdżące objawienie, które raczej nikomu nie przyniesie upragnionego katharsis. Po tak ciężkiej lekturze w tak naprawdę głąb własnego jestestwa, wbrew swoim zwyczajowym oczekiwaniom, liczyłam na wewnętrzne oczyszczenie. Nie chciałam, żeby Reid zostawił mnie taką sponiewieraną, żeby rozwiał ten depresyjny nastrój w jaki mnie wprawił. Jednocześnie jednak nie opuszczała mnie świadomość, że to byłoby swego rodzaju samobójstwo, że nieokiwany uśmiech losu byłby jak sztylet wymierzony w tę niby prostą, a tak naprawdę mocno złożoną opowieść o przede wszystkim różnych odcieniach samotności. Przewidziałam taki obrót wydarzeń, spodziewałam się takiego zwrotu akcji, choć niektórych cegiełek nie udało mi się umieścić na właściwym miejscu. Resztę objaśnił mi sam autor, chociaż... W sumie to brakuje mi pewności, bo różnie się tę historię interpretuje. Autor wyjawił, że ma swoją, jedną jedyną, ale oczywiście cieszy go, że każdy tłumaczy to sobie na swój sposób. Ujmę to więc tak: choć na końcu wszystko mi się ładnie wyklarowało, nie miałam żadnych pytań, żadnych wątpliwości, jak to ugryźć, to potem, zapoznając się z bliższymi informacjami na temat tej nietuzinkowej publikacji, dotarło do mnie, że zakończenie „Może pora z tym skończyć” jest otwarte na różne interpretacje. Tak czy inaczej mocna rzecz. W moim przypadku częściowo przewidywalna, ale choć niektórym może wydać się to dziwne, potraktowałam to bardziej jako walor niż ujmę. Wiedza bywa potworniejsza od nieświadomości. Wiedza o tym, co musi nastąpić też może mrozić krew żyłach. Wiedział o tym Alfred Hitchcock i może zupełnym przypadkiem, ale na moim przykładzie ta trudna sztuka straszenia czymś spodziewanym udała się też Iainowi Reidowi. Bo spodziewałam się tego, chociaż na jakimś głębszym poziomie świadomości liczyłam na odciążenie. Uwolnienie mnie od tych wszystkich niewygodnych myśli, które autor „Może pora z tym skończyć” powkładał mi do głowy. W tej porażająco mrocznej, duszącej, klaustrofobicznej, introspektywnej i po części retrospektywnej podróży na dość odizolowaną farmę i z powrotem.

Arcydzieło światowej literatury! Literatury grozy, żeby była jasność. „Może pora z tym skończyć”, pierwsza powieść kanadyjskiego pisarza Iaina Reida, moim zdaniem w pełni zasłużyła sobie na te niezliczone słowa uznania, które skierowano pod jej adresem. I nie mam wątpliwości, że na tym nie koniec, że książka ta przemówi też do kolejnych pokoleń czytelników. Tak miłośników horrorów i thrillerów psychologicznych, jak powieści egzystencjalnych i surrealistycznych oraz mroczniejszych dramatów. Dla mnie to horror pełną gębą, ale zdania są podzielone. Sądzę, że tak jest nawet lepiej, ponieważ dzięki temu to doskonałe dzieło trafia do szerokiego grona odbiorców. A zasługuje na uwagę wielu, jak mało która współczesna powieść z dreszczykiem. Coś niezwykłego po prostu!

Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz