Piotr Gociek, polski dziennikarz, publicysta i pisarz, mający słabość do literatury fantastycznej, z okazji Świąt Bożego Narodzenia 2020 zebrał trzynaście treścią nawiązujących do tego wydarzenia (może poza jednym) opowiadań polskich i zagranicznych autorów, w książce wydanej pod szyldem wydawnictwa Zysk i S-ka, zatytułowanej „Fantastyczne opowieści wigilijne”. Jak sama nazwa wskazuje, każdy z zaprezentowanych tutaj tekstów wpisuje się do literatury fantastycznej. Szeroko pojętej – od science fiction przez fantasy po horror. Książkę wydano w twardej oprawie, którą zilustrował Maciek Wolański, ze wstępem Piotra Gocieka i z opracowanymi przez niego notami przybliżającymi sylwetki wszystkich autorów goszczących w tej świątecznej publikacji.
Najpierw najlepsze. Dwa, według mnie, mistrzowskie opowiadania. Dwa różne podejścia do motywu Obcych. Connie Willis w swojej „Gazetce” przedstawia świąteczną inwazję „Obcych” z punktu widzenia wygadanej młodej kobiety nazwiskiem Nan Johnson, singielki bez wzajemności zakochanej w koledze z pracy, Garym. Kobiety, która nie ma najlepszego zdania o kondycji współczesnego świata. Jedni powiedzą, że jest cyniczna, a inni, że po prostu trzeźwo patrzy na rzeczywistość. Tak czy inaczej to barwna, charyzmatyczna osobowość. Postać, która, jak można się tego domyślić, stanie do nierównej walki z tajemniczymi najeźdźcami. W każdym razie ona i jej sympatia zaczynają podejrzewać, że takie filmy (i książki) jak „Inwazja porywaczy ciał”, czy „Władcy marionetek” powoli stają się rzeczywistością. To nie jedyne dzieła gatunku, które wspomina Willis. Bynajmniej. Pada ich całe mnóstwo, a niektóre z tych mniej czy bardziej znanych opowieści, można powiedzieć, bierze czynny udział w jej mrocznej, ale i nieszczędzącej trochę cierpkiego dowcipu, wizji, której gatunkowo najbliżej do horroru science fiction. Zaczyna się dosyć niewinnie – ludzie nagle robią się milsi, zdumiewająco uczynni. Ot, istny wysyp altruistów. To nie jest normalne, ale czyż nie byłoby wspaniale, gdyby taka (nie)normalność nastała? Willis pod płaszczykiem standardowej opowieści o inwazji jakichś zagadkowych organizmów, poddaje krytycznej analizie ludzkość. Analizuje tak zwane wysoko rozwinięte społeczeństwo. Konsumpcjonizm, egoizm, arogancja, materializm. Nan i Gary będą się musieli głęboko zastanowić nad tym, czy warto zatrzymywać fundamentalną zmianę, jaka właśnie się dokonuje.
„Aha, i jeszcze jedno. Dennis uważa się za Marsjanina”. Tak zaczyna się „Dziecko z Marsa”. Opowiadanie Davida Gerrolda, zdobywca między innymi nagrody Hugo i Locus Award, który później przekształcił się w powieść. Na motywach tej historii powstał film w reżyserii Menno Meyjesa, który swoją premierę miał w 2007 roku. Rzecz traktuje o pisarzu imieniem David, samotnym mężczyźnie, który marzy o adoptowaniu dziecka. Wybiera ośmioletniego Dennisa: nadpobudliwego, straumatyzowanego chłopca, który twierdzi, że pochodzi z Marsa. David wychodzi z założenia, że dziecko w ten sposób ucieka od strasznej rzeczywistości, ale jakiś czas po staniu się pełnoprawnym rodzicem Dennisa, mężczyzna zaczyna się zastanawiać. Co jeśli chłopiec naprawdę jest Marsjaninem? W końcu ma pewne zdolności... David zdążył zbudować z Dennisem mocną więź – bezgranicznie kocha tego chłopca i ma powody sądzić, że to uczucie jest odwzajemnione. Ale co jeśli Dennis nie wymyślił sobie tego, że pochodzi z innej planety? Czy został wysłany na Ziemię w jakimś konkretnym celu? Czy jest wrogo nastawiony do gatunku ludzkiego? I czy na Ziemi jest więcej takich dzieci? Mówiąc wprost: czy to pierwsza faza wrogiego przejęcia naszej planety przez Obcych? Najbardziej dramatyczne jest to, że David nigdy wcześniej nie zbudował z nikim tak silnej relacji, jak z tym kilkuletnim chłopcem. Nie było w jego życiu drugiej tak ważnej osoby. „Dziecko z Marsa” to diablo wzruszająca opowieść o niechcianych dzieciach, o małych istotach, które przeszły przez niewyobrażalną mękę zgotowaną im przez dorosłych, a gdy wreszcie znalazły kochający dom... Główny bohater opowiadania ma niebywale ciężki dylemat – zdradzić Dennisa, tym samym narażając się na śmieszność i co gorsza bezpowrotną utratę ukochanego syna, czy stłumić złe przeczucia, wyrzucić z głowy apokaliptyczne wizje i na powrót czerpać czystą radość z rodzicielstwa? Bez względu na to, jakiego wyboru David dokona, łzy z pewnością niejednemu odbiorcy tej literackiej perełki, z oczu popłyną.
Przechodzimy do tekstów w mojej ocenie jedynie (albo aż) dobrych. Na tyle zajmujących, by zasłużyć sobie na wyróżnianie, ale nie tak błyszczących, jak dwa powyższe diamenciki. „Pod choinką” pióra Krzysztofa Kochańskiego to opowieść o rodzinie, która jak co roku przygotowuje się do Świąt Bożego Narodzenia. W ich stronach boleśnie brakuje żywych choinek, a z jakiegoś powodu sztuczne uznaje się za ostateczność. Najbardziej zagadkowy jest jednak stosunek tutejszej ludności do Świętego Mikołaja. Nie wiedzieć czemu nikt nie chce, by ten brodaty darczyńca zawitał w jego progach. Nie wiedzieć czemu wszyscy się go boją. I wierzą, że schronienie przed nim zapewnia choinka. Świąteczna idylla w opowiadaniu Kochańskiego stosunkowo szybko zostaje wyparta przez niedookreślone zagrożenie. Wkracza jakaś zagadkowa groza – zagadkowa, bo w najdramatyczniejszych chwilach człowiek ciągle się zastanawia, dlaczego ma się obawiać Świętego Mikołaja? A ten niezrozumiały lęk czteroosobowej rodziny coraz bardziej się udziela...
„Pętla” Kristine Kathryn Rusch to bardzo sentymentalna, dość melancholijna opowieść o niejakiej Amelii, kobiecie, która jakiś czas temu przeżyła straszną stratę, którą w jakiś sposób próbuje sobie zrekompensować niezwykłymi podróżami. Podróżami w czasie i przestrzeni. Początkowo przenosi się jedynie do swoich własnych wspomnień, ale z czasem uświadamia sobie, że widzi scenki z życia, którego nie przeżyła. Słodko-gorzka opowieść podpinająca się pod doskonale znany fanom gatunku motyw podróży w czasie, który autorka wzbogaca innym też nierzadko wykorzystywanym w science fiction wątkiem. Czymś, co jeszcze bardziej wspomoże naszą bohaterkę w żałobie, niż możliwość ciągłego przeżywania najszczęśliwszych chwil z jej przeszłości. Z jej (nie)długiego życia.
Łukasz Orbitowski i jego widmowe psy. Opowiadanie pod tytułem „Wigilijne psy” przeprowadza nas przez burzliwe dzieje najpierw chłopca potem mężczyzny, który w okresie PRL-u był bestsellerowym powieściopisarzem. Został nim trochę przez przypadek, bo jego plany zawodowe były z gruntu inne. Ale bynajmniej nie utyskiwał na taki obrót spraw. Nie narzekał też na coroczne towarzystwo dwóch dużych psów przy wigilijnym stole. Zwierzęta spędzają u niego tę jedną noc od czasu tragicznej śmierci jego ojca, do której doszło, gdy nasz bohater był jeszcze dzieckiem. A może antybohater? Bo „szczęśliwy chwilowy posiadacz niezwykłych psów” w dorosłym życiu popełnia błąd za błędem. W każdym razie antypatia czytelnika do tego gościa prawdopodobnie będzie konsekwentnie wzrastać. Jest jeszcze zagadka tytułowych stworzeń. Przyjaźnie nastawionych istot, które z jakiegoś nieznanego powodu pojawiają się u naszego bohatera tylko w Wigilię. Czy mają jakieś ukryte zamiary? I skąd przychodzą? Bo nie wygląda na to, by przynależały do tego świata, by pewien sukcesywnie niszczący sobie życie pisarz miał do czynienia z najzwyklejszymi w świecie „czworonożnymi najlepszymi przyjaciółmi człowieka”. „Wigilijne psy” to horror zmieszany z dramatem, wychodzący od dość kreatywnej koncepcji (że Wigilia, bo że widmowe psy, to nie), która jednak dopiero pod koniec nabiera rozpędu.
„Mistrzowskie posunięcie dziadka do orzechów” Janet Kagan rozgrywa się na planecie Ucieszność. Planecie zamieszkałej przez niezwykłe stworzenia. Przodującym gatunkiem są pierzaste istoty rozumne, z którymi Ziemianie od jakiegoś czasu się integrują. Marianna Tedesco jest jedną z osób wysłanych na Ucieszność w tym właśnie celu. Etnografka, dyplomatka, która zdążyła już zżyć się z tutejszą społecznością. Teraz zamierza urządzić pierwszą w tych stronach Gwiazdkę, w nadziei, że ta ziemska tradycja przyjmie się też na Ucieszności. Ale niechcący kobieta zapoczątkowuje coś innego. Coś, co może doprowadzić do zagłady jej niezwykłych przyjaciół. Zniszczyć tę wspaniałą krainę, a przynajmniej doprowadzić do obfitego rozlewu krwi. „Mistrzowskie posunięcie dziadka do orzechów” to nie tylko opowieść fantasy osadzona w magicznym, innym uniwersum, ale także przypowieść polityczna, którą spokojnie można przełożyć na ziemskie realia.
A teraz garść średniaczków. Historii, które nie najgorzej mi się czytało, które działały na mnie nawet relaksująco, przy których spędziłam trochę przyjemnych chwil, ale bez większych podniet. Takie niezobowiązujące, lżejsze historyjki na urozmaicenie nudnych wieczorów po szczególnie ciężkich dniach. Jak to się mówi: na jeden raz. Od Mirosławy Sędzikowskiej dostajemy coś, co spokojnie można przeczytać dzieciom (ale tylko tym, które nie wierzą w Świętego Mikołaja) po wigilijnej kolacji. Jej „Wigilia” opowiada o pewnym czarodzieju, który na prośbę sąsiada, bez entuzjazmu wciela się w rolę Świętego Mikołaja. Wdziewa czerwony strój na użytek spragnionych jego towarzystwa dzieci sąsiada, który w przeciwieństwie do naszego czarodzieja uważa, że należy podtrzymywać w dzieciach wiarę w brodacza z workiem pełnym prezentów tak długo, jak się da. Prosta, niewyszukana opowieść, która ma nas wprowadzić w świąteczny nastrój. I chyba nic ponadto.
„Świetlisty anioł” Joego Haldemana to kolejna bajkowa opowieść, którą otwiera zaskakujące znalezisko pewnego wyznawcy chrislamu dokonane w jego własnej piwnicy. Człowiek ten znajduje oto stary magazyn „z wątpliwą moralnie treścią”. A konkretniej: magazyn z opowiadaniami science fiction. Który zamierza spieniężyć albo zamienić na coś, co mógłby sprezentować swoich dzieciom z okazji Świąt Bożego Narodzenia. Można powiedzieć, że to taka świąteczna przypowiastka o ludziach różnych wyznań, różnych ras i przeróżnej (dotyczy to także planet) proweniencji, których pokrótce poznajemy w pewien dzień targowy. Przypowiastka bez jakiejś wyrazistej puenty i w sumie bez pomysłowych rozwiązań, ale chociaż szybko się czyta.
Rudy Rucker i jego „Święta w Louisville”. Osadzona w 2030 roku cyberpunkowa opowieść o uciekającej przed wymiarem sprawiedliwości Delli Taze. Młodej kobiecie, która obawia się, że jest poszukiwana w związku z zabójstwem dokonanym w dość niezwykłych okolicznościach. Kiedy ofiara akurat raczyła się pewnym narkotykiem działającym tak na umysł, jak na ciało. Dokonującym niepojętych odwracalnych zmian w ludzkiej anatomii. Della też chętnie sięga po ten narkotyk, ale teraz, naturalnie, przede wszystkim zaprząta ją ucieczka. Schronienie znajduje w rodzinnym domu w Louisville, u rodziców, których towarzystwa zdecydowanie sobie nie ceni. O których nie ma dobrego zdania. Ale ich raduje możliwość spędzenia tych świąt z dawno niewidzianą córką. Finał co poniektórych może zaskoczyć, ale nie wszystkich, bo Rucker zdradza dość, by znacząco wyprzedzić myślą rzeczony ruch autora (mimo wszystko nie opuszczała mnie nadzieja na gwałtowny skręt w stronę body horroru), a poza tym mamy sporo gadania o robotyce, trochę złośliwości Delli wymierzanych w nieodpowiedzialnych rodziców i oszczędnych opisów zbrodni, która wstrząsnęła jej małym światem.
„Opowieść wigilijna” Marka Oramusa to rzecz o paru sprzedawcach z placu targowego, którzy w przeddzień Bożego Narodzenia starają się zarobić trochę grosza, nawet wtedy, gdy większość handlowców dawno już rozeszła się do domów. W obliczu braku klientów w końcu i ci najbardziej wytrwali zwijają swoje kramiki, ale zanim wrócą do siebie, będą musieli jeszcze coś bardzo ważnego załatwić. „Opowieść wigilijna” Oramusa to opowieść w miarę poruszająca. Trochę niewygodnych dla mnie slangowych odzywek wprawdzie się pojawia, ale ogólnie to dość podtrzymująca na duchu, pełna nadziei historia o tym, jak dobro popłaca. I o pracy dla idei:)
„Najlepszy przyjaciel kobiety” autorstwa Roberta Reeda zaczyna się od przypadkowego spotkania kobiety o imieniu Mary z mężczyzną przedstawiającym się jako George. Mężczyzną, który zdradza jej, że właśnie uratował życie najprawdziwszemu aniołowi. A ten obiecał, że w zamian pokaże mu, jak wyglądałby świat, gdyby George się nie narodził. Mary zaprasza nieznajomego do swojego mieszkania, po czym niezwłocznie przystępuje do objaśniania mu pewnych zasadniczych kwestii. Mówi o życiu i śmierci w odniesieniu do jego, nie tak znowu niezwykłego jak się okazuje, acz nie najfortunniejszego, aktualnego położenia. Ot, egzystencjalna, filozoficzna opowiastka, odrobinę nawet zaskakująca, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że można było zrobić z tego coś więcej.
„Podróż trzech króli” Piotra Gocieka to swoista reinterpretacja biblijnej przypowieści o narodzinach Jezusa Chrystusa. A ściślej: nowe spojrzenie na znojną podróż Trzech Króli do Betlejem w celu przywitania Zbawiciela na tym smutnym padole. W wersji (fantasy) Gocieka tytułowe postacie są nie tylko królami, ale także magami, którzy zabłądzili w drodze do stajenki. Ale napotykają pewnego mężczyznę, który jak szybko się okazuje ma sporą wiedzę o tym wspaniałym przepowiadanym wydarzeniu, jakie niedawno dokonało się w Betlejem. Magowie muszą tylko przekonać go do wyjawienia niezbędnych dla nich informacji. Lekko zaskakujący zwrot akcji, dynamicznie rozwijająca się sytuacja, frapujące modyfikacje w od zarania dziejów znanych sylwetkach, ale co muszę zaznaczyć jakichś większym emocjonalnych zrywów podczas lektury tego dziełka nie zaznałam.
I na koniec Orson Scott Card i jego reinterpretacja biblijnej przypowieści o Trzech Królach, zatytułowana po prostu „Trzej królowie”. Jedyne opowiadanie w tym zbiorze, w które nawet w najmniejszym stopniu nie udało mi się zaangażować. Science fiction oferujące nawet większą niespodziankę niż Gociekowe eksperymentowanie z tym samym materiałem źródłowym. Wyjściowo podobną, ale Card poszedł o krok-dwa dalej. Problem w tym, że w przedstawionym przez tego drugiego uniwersum łatwo się pogubić. Niektóre składniki tego świata były dla mnie nie do końca zrozumiałe. Zwłaszcza natura pierwszoplanowych postaci. Cała ta geneza, którą Card w nader enigmatyczny sposób przedstawia już na początku, a potem niby obraz ów doprecyzowuje, ale ja tam nadal czułam się nieco zagubiona. Zupełnie jakbym czytała fragment jakiejś większej, nieznanej mi, całości. A może Card skorzystał w „Trzech królach” ze świata, który stworzył na użytek innego utworu, ewentualnie utworów? Może wraca tu na stare śmiecie i dlatego nie uznaje ze stosowne rozwodzić się nad szczegółami? Bo ufa, że czytelnikom to uniwersum jest już doskonale znane? Nie wiem. Mogę tylko powiedzieć, że z trudem przebrnęłam przez to opowiadanie.
Polecić chyba mogę. Ten wybór trzynastu opowiadań dokonany przez wielkiego miłośnika opowieści świątecznych, Piotra Gocieka. Polscy i zagraniczni autorzy spotykają się oto w jednym miejscu, między innymi po to, żeby wprowadzić nas w magiczny nastrój Świąt Bożego Narodzenia. Raz nas wzruszą, innymi razy rozbawią, a jeszcze kiedy indziej odrobinę zaniepokoją. Momentami może trochę zmęczą, rozdrażniają, zniecierpliwią, ale też pokażą niezwykłe, fikcyjne światy. I naszą (ale „odkształconą”) rzeczywistość: dobrze znany świat, w którym zaczną zachodzić niewiarygodne zjawiska. Normalnie raczej niespotykane. Takie w wielkim skrócie są „Fantastyczne opowieści wigilijne” - antologia opowiadań od wydawnictwa Zysk i S-ka dla fanów szeroko pojętej fantastyki i nie tylko.
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz