Stronki na blogu

środa, 30 grudnia 2020

„Sen” (2020)

 

Marlene dręczą niezwykle realistyczne koszmary senne. Starając się je wyjaśnić w końcu odnajduje hotel, w którym jest przekonana, że nigdy wcześniej nie była, ale z jakiegoś powodu wciąż widuje go w snach. Niedługo potem jedyna bliska jej osoba, jej dziewiętnastoletnia córka Mona, zostaje wezwana do szpitala leżącego nieopodal problematycznego hotelu. Okazuje się, że jej matka wpadła w stupor, prawdopodobnie na skutek jakiegoś wstrząsającego przeżycia. Chcąc znaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania i może dzięki temu pomóc swojej rodzicielce, Mona melduje się w tym samym hotelu, w którym ostatnio przebywała Marlene. Hotelu prowadzonym przez starsze małżeństwo, Otta i Lore, wykazujące chęć pomocy młodej kobiecie. Wkrótce i Monę zaczynają nawiedzać koszmarne sny mające związek z tym miejscem. Na domiar złego na jawie dziewczyna zaczyna doznawać zagadkowych wizji, tym bardziej dla niej przerażających, bo mogących świadczyć o odziedziczeniu po matce jakiejś przypadłości psychicznej.

Zrealizowany za niecałe półtora miliona euro niemiecki horror psychologiczny pt. „Sen” (oryg. „Schlaf”, międzynarodowy: „Sleep”) został wyreżyserowany przez debiutującego w pełnym metrażu (wcześniej nakręcił kilka shortów), urodzonego w Jenie Michaela Venusa, w oparciu o scenariusz, który stworzył wespół z niedoświadczonym w branży filmowej Thomasem Friedrichem. Film kręcono w Hamburgu i w górach Harz – te drugie przez Venusa są uważane za serce Niemiec. Niektóre sceny „Snu” powstawały w dawnym sanatorium Erbprinzentanne – budynek stoi pusty od 2011 roku. Swoją premierę obraz ten miał w lutym 2020 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie, natomiast w październiku tego samego roku został wpuszczony do niemieckich kin. W Polsce zadebiutował na Splat!FilmFest 2020, gdzie otrzymał nominację do Nagrody Publiczności.

Czy ja się obudziłam?”

Sen” Michaela Venusa to skromnie zrealizowana produkcja, która jak sama nazwa wskazuje opiera na sprawdzonym już w kinie motywie niezwyczajnych koszmarnych snów. Marlene (dobry występ Sandry Hüller) jest stewardessą nieznającą swoich korzeni. Gdy była niemowlęciem została podrzucona przez jakąś niezidentyfikowaną osobę pod dom dziecka, a kiedy dorosła wydała na świat córkę Monę, która ma już dziewiętnaście lat. I bardzo martwi się o swoją matkę którą to od jakiegoś czasu dręczą niezwykle realistyczne koszmary senne. Marlene przywiązuje do nich dużą wagę, właściwie to ta sytuacja powoli ją wykańcza. Kobieta czuje, że zagadkowe sny, które nawiedzają ją praktycznie każdej nocy, kryją w sobie odpowiedzi na od zawsze dręczące ją pytania. Skąd pochodzi? Kim są jej rodzice i dlaczego ją porzucili? Hotel ze snów Marlene, który, jak odkrywa, istnieje w rzeczywistości, może być kluczem do rozwiązania zagadki jej przeszłości. Ale niedługo po przekroczeniu przez tę udręczoną kobietę progu owego leżącego pod lasem przybytku, Marlene wpada w stupor. Lekarze podejrzewają, że to skutek przeżytego szoku, widzowie natomiast będą mieć co do tego absolutną pewności. Twórcy nie kryją powodu nagłego pogorszenia stanu zdrowia Marlene. Tak od razu w pełni tego nie zrozumiemy, ale od początku będziemy wiedzieć, cóż takiego przydarzyło się matce głównej bohaterki filmu w hotelu prowadzonym przez podejrzanie miłe starsze małżeństwo. Gro Swantje Kohlhof jako Mona, według mnie, zazwyczaj radzi sobie średnio, ale jest w „Śnie” jedna sekwencja, która pokazuje, że dziewczyna ma talent. Sekwencja, która dała jej niemałe pole do popisu i to poprzez wprowadzenie pewnego znanego motywu, który jednak nieczęsto bywa tak widowiskowo, tak upiornie zagrany. Pierwszy pełnometrażowy film niemieckiego twórcy Michaela Venusa wpisuje się w tak zwaną nową falę kina grozy. Kameralny, nieśpiesznie odkrywany horror psychologiczny bazujący przede wszystkim na klimacie. Na konsekwentnie zagęszczającej się aurze niezdefiniowanego zagrożenia. Atmosferze tajemnicy, której rozwiązania, jak od początku sygnalizują twórcy, najlepiej szukać w koszmarnych snach i halucynacjach doznawanych na jawie. Wzmożoną czujność, przynajmniej długoletnim miłośnikom gatunku, zapewne narzucą również właściciele hotelu, do którego główna bohaterka trafia, gdy jej matka traci kontakt z rzeczywistością. Kiedy Marlene przebywa w okolicznym szpitalu, jej dziewiętnastoletnia córka zatrzymuje się w rzeczonym hotelu, w nadziei na rozwikłanie tajemnicy, którą badała jej nieszczęsna rodzicielka. Otto i Lore (przyzwoite kreacje Augusta Schmölzera i Marion Kracht), małżeństwo prowadzące ten średniej wielkości, położony w malowniczej scenerii hotel, wykazuje gotowość do pomocy doświadczonej przez los dziewczynie. A już zwłaszcza Otto, rozmowny jegomość, który – o czym Mona nie wie - z jakiegoś powodu każdą noc spędza przywiązany do łóżka (somnambulik?). I wygląda na to, że pomimo zapewnień, iż jest gotowy dopomóc Monie w jej „małym” śledztwie, wykręca się od niektórych odpowiedzi. Zupełnie jakby starał się odciągnąć uwagę dziewczyny od danego obiecującego tropu, zagadać ją... Chociaż nie, Otto lubi sobie pogadać nie na temat, ale gdy już się wygada, to wraca do przerwanego, interesującego Monę, wątku. Lore jest zdecydowanie mniej komunikatywna od swojego męża. Nie tak skłonna do spoufalania się z hotelowymi gośćmi. W każdym razie na pewno dotyczy to Mony, ciekawskiej nastolatki, która teraz na własnej skórze odczuwa dokładnie to, co przeżywała jej biedna rodzicielka, która wychowała ją w pojedynkę. Jedyna osoba w życiu Mony, na której jej zależy. To samo można powiedzieć o Marlene. Chorej psychicznie kobiecie, która mimowolnie przekazała swojemu jedynemu dziecku wadliwy gen? Czy może jednostce wspomaganej przez jakąś nadnaturalną siłę w niestrudzonym poszukiwaniu swoich korzeni? „Sen” udzieli nam jasnych odpowiedzi na te zasadnicze pytania, ale jak można się tego spodziewać, na rozwianie tych (ale i innych) wątpliwości, trzeba będzie trochę poczekać. Albo pokusić się o samodzielne rozwikłanie tej, nie aż tak skomplikowanej, jak mogłoby się wydawać, zagadki. Do czego zresztą filmowcy zdają się nas zachęcać.

Najbardziej w „Śnie” brakowało mi jakichś wybijających momentów. Rozwiązań fabularnych czy technicznych niespodzianek, które miałyby szansę zakotwiczyć się w mojej pamięci. Bo podejrzewam, że jeśli już to z całego tego widowiska zapamiętam jedynie wspomniane już wystawne śniadanie w podleśnym hotelu Otta i Lore. I może pewne zwierzę. Niby zwyczajne, ale w tym kontekście wypadające dość osobliwie, żeby nie rzec absurdalnie. Koszmary senne nawiedzające najpierw Marlene, a potem Monę oraz wizje, których ta druga doświadcza na jawie (coś jak Kingowskie lśnienie w zakresie przeszłych wydarzeń, czy przejaw jakiejś jeszcze niezdiagnozowanej choroby psychicznej?) sportretowano w miarę poprawnie – jest onirystyczny, dość tajemniczy, ale i z lekka nadnaturalny klimacik, jest trochę substancji udanie imitującej krew i wreszcie jest nieprzyjemne, acz w tym przypadku pożądane, poczucie zacierania się granicy pomiędzy jawą a snem. I jakaś jump scenka się w „Śnie” znajdzie. Taki ukłonik w stronę zwolenników tego rodzaju „straszenia”, ale radzę nie spodziewać się wielu takich zabiegów. Jeśli o mnie chodzi, to w tych wszystkich wizjach i snach, uderzało mnie swego rodzaju asekuranctwo filmowców. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że boją się pójść o krok dalej. Ta płaszczyzna scenariusza w moich oczach wypadła płasko. Może i Michael Venus i jego ekipa nie grali tymi samymi nutami, może i celowali w różne emocje, ale ich natężenie w moim przypadku niezmiennie było takie samo. Inaczej rzecz miała się z bardziej pospolitymi (no powiedzmy) wydarzeniami portretowanymi w „Śnie”. Z amatorskim śledztwem dziewiętnastoletniej Mony w zacisznej, pięknej, ale i tchnącej w sumie potężną wrogością scenerii. Wrogością przynajmniej odczuwalnie paranormalnej natury, ale za to w tekście nie brakuje aluzji do prozaicznego charakteru zagrożenia. To znaczy nieprzynależącego do jakiegoś innego świata (świata duchów czy innych niezwykłych istot). Podejrzanych wszak nie brakuje wśród nowo poznanych przez Monę ludzi z krwi i kości – w tej niewielkiej społeczności, na tej niemieckiej górskiej prowincji, gdzie wszyscy się znają, ale niekoniecznie kochają. Jest jeszcze kwestia choroby psychicznej. Michael Venus nie przypomina nam o tym zbyt często, ale też nie musi. Bo zasiane wcześniej ziarno i tak kiełkowało przynajmniej w moim umyśle. Tak naprawdę to tym prężniej, bo brałam pod uwagę możliwość, że to klasyczne odwracanie uwagi, że filmowcy nie eksplorują należycie tego obszaru dlatego, że tam właśnie kryje się prawda. Prawda o Marlene i jej córce Monie. I być może ich przodkach, bo „Sen” to również opowieść o rodzinnych zaszłościach. O poszukiwaniu swoich korzeni, które najprawdopodobniej nikomu z zainteresowanych nie przyniesie satysfakcji. W końcu kino (i literatura) grozy częściej przestrzegają przed takimi wycieczkami w przeszłość. Uczą, że są tajemnice, które nigdy nie powinny zostać odkryte. Że niektóre trupy należy pozostawić w ich szafach. Najlepiej bez zaglądania. Zostawić przeszłość za sobą i żyć dniem dzisiejszym... Łatwo powiedzieć, ale główna bohaterka omawianego obrazu może nie mieć wyboru. Nie można bowiem odrzucić ewentualności, że ktoś lub coś w pewnym sensie decyduje za nią. Innymi słowy: jeśli chce wydobyć matkę ze stuporu, czyli odzyskać osobę, na której od kiedy sięga pamięcią najbardziej jej zależy, musi poddać się tej nieznanej sile, która bierze ją we władanie niedługo po „odsunięciu od sprawy” jej rodzicielki. O ile w ogóle istnieje jakaś magiczna siła w świecie przedstawionym przez Michaela Venusa. I jego zręczną ekipę. Ze wskazaniem na Mariusa von Felberta, autora dość intensywnych, melancholijnych, całkiem ponurych, ale i od czasu do czasu wręcz oszałamiająco pięknych zdjęć (bogactwo naturalne, krajobraz leśny) oraz twórców niewesołej ścieżki dźwiękowej, Sebastiana Dameriusa i Johannesa Lehnigera. Muzyki tym skuteczniejszej, że nieczęsto wybrzmiewającej, w „Śnie”. Gra się bowiem też ciszą i to bardzo umiejętnie. A przynajmniej na mnie niemałe wrażenie te, oczywiście nienowatorskie, zabiegi, wywarły. Ostatnia partia „Snu” wydawała mi się nazbyt rozwleczona, ale myślę, że niejeden odbiorca tego mrocznego „spektaklu” poczuje się nieco zakłopotany. UWAGA SPOILER Przynajmniej część tych osób, które są święcie przekonane, że współcześni Niemcy nic tylko zakłamują historię, czy to poprzez omijanie (na przykład w kulturze) niewygodnych dla nich faktów historycznych, czy wręcz, bo i takie teorie krążą, celowe, dokładnie przemyślane lukrowanie niechlubnej przeszłości swojego kraju na arenie międzynarodowej KONIEC SPOILERA. Pomiędzy napisami końcowymi jest jeszcze jedna, na dobrą sprawę niepozbawiona znaczenia, sekwencja.

Pierwszy pełnometrażowy film niemieckiego twórcy Michaela Venusa, horror psychologiczny przynajmniej z pozoru zmiksowany z opowieścią o jakiejś nadnaturalnej sile, jak wiele na to wskazuje, bytującej w krainie marzeń sennych. Wciągająca i całkiem mroczna historia wpisująca się w tak zwaną nową falę kina grozy. Powolna, nastrojowa opowieść z dreszczykiem, która nie można powiedzieć, że całkowicie stroni od efektów specjalnych (głównie praktyczne, ale i komputerowe dodatki da się w „Śnie” wypatrzyć), jednakże nie wykorzystuje ich zbyt często. Tak jak i innego rodzaju w jakiś sposób wyróżniających się momentów. Jeśli chodzi o całokształt to piorunującego efektu „Sen” Michaela Venusa na mnie nie wywarł, ale techniczne elementy, z których złożono tę opowieść, bądź co bądź, moją uwagę przykuwały. Podtrzymywały, a nierzadko i wzmagały moje zainteresowanie tą w miarę zagadkową (co nieco przewidziałam), nieprzekombinowaną opowieścią z zadowalająco wykreślonymi portretami psychologicznymi. I to nie tylko najważniejszych postaci, czyli matki i córki śniących swoje potencjalnie niezwyczajne sny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz