Stronki na blogu

poniedziałek, 7 czerwca 2021

„Wyspa mroku” (2020)

 

Dotknięty częściową amnezją Isaac przyjmuje zlecenie od swojego przyjaciela Moe Barretta. Mężczyzna ma spędzić parę dni w starym domku na niewielkiej wyspie, żeby dotrzymać towarzystwa bratanicy swojego zleceniodawcy, paranoiczce Oldze. Przez cały swój pobyt w tym miejscu Isaac musi nosić uprząż, do której przytwierdzono gruby łańcuch niepozwalający mu wejść do niektórych pomieszczeń, co wedle tłumaczeń Moe, ma zapewnić psychiczny komfort Oldze. Uwięziony w niewielkim domu z nieobliczalną kobietą i jakąś zagadkową siłą, mężczyzna, stopniowo będzie odkrywał mrożącą krew w żyłach historię tego miejsca i odzyskiwał jakiś czas temu utracone wspomnienia.

Zrealizowany za około dwieście pięćdziesiąt tysięcy funtów szterlingów brytyjski horror psychologiczny i (potencjalnie) nadprzyrodzony w reżyserii i na podstawie scenariusza debiutującego w długim metrażu Damiana Mc Carthy'ego. Najpierw były obrazy (bębniący królik-zabawka noszony przez dziewczynę z krwawiącym nosem po starym domu; brodaty mężczyzna w skórzanej uprzęży z przymocowanym do niej długim łańcuchem, spokojnie spacerujący po domu, niepróbujący wyrwać się z więzów) obrazy ożywające w wyobraźni Mc Carthy'ego, który ostatecznie zdecydował się pójść za radą jednego ze swoich ulubionych filmowców, Guillermo del Toro, i zbudować wokół nich jakąś historię. Z kręcenia krótkometrażówek trudno było mu się utrzymać, poza tym zawsze chciał, by jego pierwszy pełnometrażowy obraz podpadał pod gatunek horroru, więc dlaczego nie teraz? Wymyślił w takim razie dłuższą niż zazwyczaj historię i zaczął prosić innych o przysługi. Od dziewiątej do siedemnastej pracował na etacie, a w wolnych chwilach, minuta po minucie, popychał swój projekt do przodu. Główne zdjęcia powstały w Bantry House, zabytkowej nieruchomości, atrakcji turystycznej w Irlandii. Oczywiście w tych mniej romantycznych pomieszczeniach – zakątkach tego wiekowego budynku, na których czas wyraźniej odcisnął swoje piętno. Ale to nie zadowoliło Mc Carthy'ego. Potrzebował bardziej odpychających, w każdym razie mocno zaniedbanych pokoików, więc, z pomocą innych, takowe stworzył: sztuczny wystrój, który praktycznie nic go nie kosztował – wpadli ochotnicy i trochę się pobawili. Premierowy pokaz „Wyspy mroku” (oryg. „Caveat”) odbył się w październiku 2020 roku na IndieCork Film Festival. Obraz gościł jeszcze na paru innych festiwalach filmowych, a potem, w czerwcu 2021 roku, rozpoczęto dystrybucję w internecie (Shudder, w Polsce CDA Premium).

Wyobraźcie sobie, że jakiś mężczyzna, którego nie kojarzycie, ale który podaje się za Waszego przyjaciela, oferuje Wam trochę grosza za spędzenie paru dni w dość mocno zniszczonym, zawilgoconym domku, na małej wyspie, w celu dotrzymania towarzystwa chorej psychicznie jednostce i to na dodatek przez cały czas będąc na łańcuchu. Przyjęlibyście takie niecodzienne zlecenie? Główny bohater pierwszego długometrażowego filmu fabularnego Damiana Mc Carthy'ego, brodaty mężczyzna imieniem Isaac, ma wprawdzie obiekcje, ale ostatecznie daje się przekonać człowiekowi, któremu najwyraźniej bardzo zależy, żeby to właśnie Isaac podjął się tego zadania. Może to tylko kwestia zaufania – w końcu Moe Barrett, można powiedzieć, powierza mu życie, bezpieczeństwo swojej bratanicy – ale odbiorca „Wyspy mroku” zapewne będzie wypatrywał w tym czegoś więcej. Natychmiast uczuli się na zleceniodawcę Isaaca, już na początku filmu odezwie się w jego głowie przeraźliwie głośny alarm, na którego dotknięty amnezją bohater będzie nieomal głuchy. Nieomal, bo jak już się rzekło, Isaac ma poważne wątpliwości, gdzieś w głębi duszy niewątpliwie czuje, że coś tu jest nie tak, ale postanawia zaufać człowiekowi, z którym ponoć przed wypadkiem, w którym częściowo stracił pamięć, utrzymywał przyjacielskie stosunki. Przekonujące kreacje Bena Caplana (Isaac), Jonathana Frencha (Moe) i Leili Sykes (Olga) i... naprawdę niewielu innych - „Wyspa mroku” to w zasadzie, nie licząc jakichś pojedynczych wstawek, „teatr trzech aktorów” - w mocno klaustrofobicznej, niepięknej chatynce praktycznie odciętej od reszty świata. Dominują „jesienne odcienie pomarańczy i brązu” - takie wskazówki reżyser i scenarzysta omawianej produkcji dał odpowiadającemu za zdjęcia Kieranowi Fitzgeraldowi, w pewnym stopniu wzorując się na estetyce Guillermo del Toro. Przygaszone, „przeprane”, przybrudzone obrazki, w połączeniu z ciasną, odizolowaną (otoczoną naturalnym pięknem: przejrzysta woda wokół, bujna roślinność jeszcze bliżej; bezkresne niebo, raz czyściutkie, innymi razy poprzetykane ciężkimi, groźnymi chmurzyskami), scenerią, tworzą naprawdę duszny, przygniatający klimat dla tej raczej przeciętnej historyjki. Pomysł na uwiązanie głównego bohatera to coś, co odróżnia „Wyspę mroku” od niezliczonej ilości opowieści o przynajmniej na pozór nawiedzonych, przeklętych miejscach. Powiew świeżości (w każdym razie coś mniej pospolitego), ale i prosty sposób na podkręcenie emocji. Śmiertelnie niebezpieczna pułapka wymyślona przez Damiana Mc Carthy'ego dla jego pełnometrażowego debiutu reżyserskiego jest jak cebula. Ma warstwy-kajdany. Pierwsza: bezludna, nie licząc Isaaca i Olgi, wyspa i informacja, że nasz bohater nie potrafi pływać, boi się wody. Druga: rzeczony łańcuch niepozwalający, jak się wydaje, pozytywnej postaci, wyjść z, jak wszystko na to wskazuje, pełnej niebezpieczeństw, niewygodnej chałupki. I wreszcie trzecia, rozciągająca się w głębi umysłu Isaaca. Zagrożenie czyhające w jego wnętrzu, wracające wspomnienia, które mogą wepchnąć go w szpony szaleństwa. A wtedy albo skończy jak jego niezbyt sympatyczna towarzyszka, tymczasowa współlokatorka, albo, tak jak jej ojciec, targnie się na swoje życie. Może nawet w tym samym pomieszaniu: w piwnicy, w której podobnie jak to miało miejsce chociażby w „Horrorze Amityville Stuarta Rosenberga, odczuwalnie zbiega się, kumuluje, zła energia domu.

Intryga sklecona przez Damiana Mc Carthy'ego, zagadka rozpostarta w scenariuszu, na etapie montażu uszczupliła się o niektóre odpowiedzi. „Kierownik tego zamieszania” doszedł wówczas do wniosku, że lepiej będzie pozostawić widzowi jakieś pole do przemyśleń, zrezygnować z części (nad)gorliwych objaśnień, choćby nawet miało to skutkować jakąś grupą widzów, którzy całkowicie się w tej historii pogubią. Mc Carthy był w pełni świadom ryzyka, na jakie się porywa, zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa (niezrozumienie jego historii), na jakie wystawia swoje pierwsze długometrażowe dziełko, ale uznał, że gra jest warta świeczki, że taki zabieg może się mu bardzo opłacić. Wyliczył, że ewentualne korzyści są większe niż ewentualne straty, więc... Tak sobie myślę, nad czym tu myśleć? Według mnie sprawa jest jasna. Żadnych pytań, żadnych wątpliwości Mc Carthy mi nie zostawił. Pozostawił mnie za to z wrażeniem, że brakło mu pomysłu na zamknięcie tej opowieści. Finał „Wyspy mroku” już bardziej nie mógł mnie rozczarować. Wprawdzie już nie w tak dużym stopniu, ale w sumie, zawodzi cały szkielet fabularny wzniesiony przez tego pana. Pomijam oczywiście całą wizualną otoczkę. Bo oprawa dźwiękowa mogłaby być bardziej charakterystyczna, ale muszę pochwalić ucieczki od buu! - w odpowiednich ujęciach, nagłych wejściach w kadr kogoś lub czegoś, zwykle powstrzymywano się od tak głośnych uderzeń dźwiękiem, do jakich współczesne kino grozy zdążyło nas przyzwyczaić. Sceneria już w pełni mnie usatysfakcjonowała, włącznie z atmosferą, jaka niezmiennie jej towarzyszy. A właściwie oblepia to „opuszczone przez bogów” miejsce, do którego, już w pierwszej partii filmu, trafia nasz zagubiony bohater. Człowiek, którego jakiś wypadek ograbił z części wspomnień, i który na gwałt potrzebuje gotówki. To najpewniej główny powód, dla którego godzi się na w najlepszym razie niekomfortowe, w najgorszym śmiertelnie niebezpieczne, warunki, przedstawione mu przez Moe Barretta. Mężczyznę, który oferuje mu całkiem godziwą zapłatę za zaledwie kilka dni pracy. Generalnie nieciężkiej, bo jedyne, co Isaac musi zrobić to pomieszkać z młodą kobietą zmagającą się z ostrą paranoją, która, wedle słów Moe, nie stanowi zagrożenia dla innych. O ile ci inni nie podchodzą zbyt blisko... Barrett co prawda nie mówi tego wprost, ale największa niedogodność, na jaką godzi się Isaac, niekoniecznie ma zapewnić komfort psychiczny chorej kobiecie – dać jej pewność, że do niektórych pomieszczeń nieznajomy nie wejdzie, że niektóre pokoje będą tylko jej. Nie można wykluczyć, że łańcuch ma bardziej służyć Isaacowi niż Oldze. Zwiększyć jego bezpieczeństwo, bo gdyby się zapomniał i podszedł do bratanicy swojego znajomego... Historia tego przeklętego zakątka, historia rodzinna, wspomnienia stopniowo napływające do Isaaca, cały ten, bądź co bądź, niezbyt zawiły, dość prosty, nieodkrywczy, scenariusz, aż prosiło się trochę wzbogacić. Coś dodać, już niekoniecznie oryginalnego (całkiem konwencjonalna to opowieść o przynajmniej rzekomo nawiedzonym domu i/lub o ewentualnym osuwaniu się jednostki w otchłań szaleństwa, w której, jak wszystko na to wskazuje, tkwi inna tymczasowa lokatorka tej feralnej nieruchomości) i może co nieco pozmieniać, bo wielkiego zainteresowania sam ten tekst jakoś we mnie nie rozbudził. Niewiele dialogów, sporo samotnych wędrówek Isaaca po aż-ciarki-przechodzą-domu. Trochę zwiedzania, trochę odpoczywania. Przynajmniej przez jakiś czas „nienormalnie” rzadkie kontakty z Olgą i też może niezbyt częste, ale jakże skuteczne, zderzenia z nieznanym. Nocne przejścia z upiornym obrazem wiszącym w klitce, w której Isaac sypia (klitce tak brudnej i obdrapanej, jak prawie wszystkie inne pomieszczenia w tym przeklętym domu – pokój Olgi jest trochę bardziej zadbany, ale nie nazwałabym go jeszcze przytulnym); właściwie wszystkie sceny z zabawką wyobrażającą królika, która... właściwie już w prologu można się domyślić, na czym polega rola owego przedmiotu; charakteryzacja czy to ducha, czy to trupa, powiedzmy, upiora przemykającego po domu, a czasami tylko nieznacznie zmieniającego swoje położenie. Scena, w której Isaac próbuje wyciąć sobie wejście do głównej piwnicy to zdecydowanie jedna z najmocniej trzymających w napięciu – prawie nie do wytrzymania – sekwencji, jakie w ostatnich latach w horrorze miałam przyjemność zobaczyć. Przeżyć. W ogóle uważam, że Damian Mc Carthy do perfekcji opanował niełatwą przecież sztukę budowania emocjonalnego napięcia na oszczędnych podstawach. Niby niewiele się dzieje, a jak już, to obiektywnie rzecz biorąc, środki są bardzo oszczędne, niewymyślne... zwyczajne. Zwyczajny mroczny obraz (nie)wiszący w sypialni Isaaca. Minimalistyczna, genialna w swojej prostocie, charakteryzacja aktorki. Zwyczajna zabawka, a straszy. We mnie w każdym razie budziła niemały dyskomfort, jakoś tak nieswojo mi się na jej widok robiło. I, co ciekawe, jednocześnie nachodziło mnie coś w rodzaju instynktu opiekuńczego – zupełnie jakbym żywe zaniedbane zwierzątko miała przed sobą. Nadnaturalne zagrożenie, niezdefiniowana groza, ale i bardziej przyziemne niebezpieczeństwa i na zewnątrz, i wewnątrz, w głowie bohatera. Klaustrofobia, paranoja, alienacja, brud, mrok, coś na pograniczu depresji, zagubienie, zaszczucie, wszystko to Mc Carthy „na swojej wyspie” pomieścił. Szkoda tylko, że nie zmieścił więcej treści, nie wymyślił czegoś bardziej pobudzającego, nie skonstruował bardziej angażującej fabularnej otoczki. Albo po prostu inaczej nie poukładał tego, czym dysponował.

Wyspa mroku”, niskobudżetowy brytyjski horror psychologiczny i przynajmniej na pozór nadnaturalny od debiutującego w pełnym metrażu reżysera i scenarzysty, Damiana Mc Carthy'ego, to materiał... wielce obiecujący. Jeśli ten pan zostanie w światku horroru, to podejrzewam, że prędzej czy później zacznie wypuszczać prawdziwe petardy. Trzeba tylko doszlifować pióro lub poszukać współpracy z innymi scenarzystami. Takimi, którzy mają do sprzedania lepsze (przynajmniej z mojego punktu widzenia), bardziej pasjonujące, wciągające historie. Ale klimat... Dla samego klimatu warto było obejrzeć „Wyspę mroku”. Dla tego nieznośnego napięcia, dla tych barw, dla tego wystroju. I jeszcze dla łańcucha, dla króliczka, dla ruszającego się obrazu i dla mrocznej pani. Kameralna, niesamowicie klimatyczna produkcja, która w moim poczuciu zawodzi na gruncie fabularnym. Niemniej już nie mogę się doczekać następnego grozowego występu Damiana Mc Carthy'ego. Oby nastąpił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz