Przed jedenastoma laty w trakcie rodzinnego pobytu nad jeziorem, zaginęła sześcioletnia Lulu Walters. Jej starsza siostra, Delilah 'Dee', uważa, że organy ścigania nie zbadały należycie wszystkich wątków sprawy. W tym przekonaniu utwierdza ją wieść o Tedzie Bannermanie, samotnym mężczyźnie mieszkającym na spokojnej ulicy blisko rozległego lasu, którego nazwisko przewinęło się w sprawie domniemanego porwania Lulu. Dee postanawia bliżej przyjrzeć się temu człowiekowi, w nadziei na odzyskanie siostry i wymierzenie sprawiedliwości winnemu zbrodni, która zniszczyła jej rodzinę. W tym celu Dee wprowadza się do domu sąsiadującego z domem Teda, który długo stał pusty, i niezwłocznie nawiązuje kontakt z tym dziwnym człowiekiem mieszkającym tylko z kotką o imieniu Olivia, będącą jego jedyną przyjaciółką.
Mająca amerykańskie i brytyjskie obywatelstwo Catriona Ward na rynku literackim zadebiutowała w roku 2015 gotycką powieścią „Rawblood” aka „The Girl from Rawblood” uhonorowaną August Derleth Award (najlepsza powieść roku z gatunku horroru). Jej druga książka - również powieść gotycka - wydana w 2018 roku „Little Eve” zdobyła Shirley Jackson Award, British Fantasy Award 2019 w kategorii Best Horror Novel i została okrzyknięta najlepszą powieścią roku 2018 przez dziennik „The Guardian”. Catriona Ward urodziła się w Waszyngtonie, ale dorastała w różnych miejscach – poza Stanami Zjednoczonymi, Kenia, Madagaskar, Maroko, Jemen i przede wszystkim w angielskim Dartmoor. Ward przez jakiś czas zajmowała się aktorstwem w Nowym Jorku, a potem przeniosła się do Londynu, gdzie rozpoczęła pracę nad swoją pierwszą powieścią i zajęła się działalnością na rzecz praw człowieka. A potem znowu wyjechała – tym razem na studia magisterskie na Uniwersytecie Wschodniej Anglii. Obecnie mieszka w Londynie i w Devon, a w 2021 roku światło dzienne ujrzała jej jak dotąd najgłośniejsza powieść, thriller psychologiczny z elementami horroru, „The Last House on Needless Street” (pol. „Ostatni dom na zapomnianej ulicy”), zachwalany między innymi przez Stephena Kinga i Joego Hilla.
Pytana o ulubionych pisarzy/pisarki Catriona Ward wymienia Kelly Link, Shirley Jackson i Stephena Kinga, a pytana o postanowienie napisania książki [„Ostatni dom na zapomnianej ulicy”] znacząco różniącej się od jej wcześniejszych dokonań na tym polu, mówi, że po prostu naszła ją nieodparta chęć na nowe doświadczenia. Uznała, że nadszedł czas, by zamienić jej miłość do opowieści gotyckich „w coś dziwnego i zupełnie innego”. Chciała też „wrócić” do swoich amerykańskich korzeni, wykorzystać swoją fascynację seryjnymi mordercami i lasami w stanie Waszyngton. To, co najistotniejsze na temat genezy „Ostatniego domu na zapomnianej ulicy” znajdziemy jednak na końcu tej publikacji, w posłowiu. Głośnej historii, która ma zostać sfilmowana w oparciu o scenariusz samej Catriony Ward. Historii o samotnym dorosłym mężczyźnie, miłośniku kotów i ptaków, mającym jakieś problemy psychiczne, którego w bliższej albo dalszej przeszłości w tajemniczych okolicznościach opuściła ukochana rodzicielka. Z czymś się kojarzy? Dodajmy, że człowiek ten znalazł się w kręgu podejrzeń w związku z zaginięciami dzieci, do których dochodziło nad pewnym jeziorem. Ostatnie domniemane porwanie miało miejsce jedenaście lat wcześniej i dotyczyło sześcioletniej Lulu Walters, siostry wówczas nastoletniej, dziś już dorosłej kobiety, która nie ustaje w jej poszukiwaniach. Ta kobieta to Delilah 'Dee' Walters, jedna z centralnych postaci tej bolesnej opowieści. Dobrze znana fanom gatunku konstrukcja – kilka postaci, które nieregularnie się wymieniają. Rozdziały poświęcone Dee podano w trzeciej osobie, a przestrzeń, którą reprezentuje Ted i... czarna kotka z białą krawatką, Olivia, spisano w osobie pierwszej. Na tym nie koniec, będą też inne głosy, ale to już dużo rzadsze, sporadyczne występy. Co nie znaczy że mniej ważne. Catriona Ward pisanie tej książki porównała do przędzenia ogromnej pajęczyny, i bynajmniej nie uważam tego za przesadę. „Ostatni dom na zapomnianej ulicy” to jeden z tych rzadkich dreszczowców (są i elementy horroru), który wprowadza niemożliwy do ogarnięcia zamęt w umyśle czytelnika. Choć przez jakiś czas może nie być tego świadom, może trwać w błędnym przekonaniu, że Ward przyprowadziła go na mocno wydeptaną ścieżkę. Ścieżkę, którą nieraz przemierzał, zdążył więc poznać wszystkie mniej i bardziej ostre zakręty. Wie dokąd ona prowadzi, wie jakiego finału poszuka Catriona Ward dla swojej historii o chorym psychicznie człowieku i łaknącej sprawiedliwości młodej kobiecie, która nie ma już nic do stracenia. I o czarnej kotce, którą można chyba określić jako powieściowy odpowiednik (w jakiejś części) kotki Velvet, która była wierną towarzyszką autorki w dzieciństwie/okresie dorastania. I która nienawidzi białych kotów, choć wie, że to niepoprawne politycznie – przezabawny tekst! A trzeba dodać, że każdy, nawet najdrobniejszy przebłysk humoru był dla mnie jak woda na pustyni. Rzecz najbardziej pożądana, nie do przeceniania w tej wyjątkowo mrocznej krainie. W świecie praktycznie nieustającej, nieskończonej udręki. Niewyobrażalne męki psychiczne i cielesne. Nadzwyczaj ciasna, niemiłosiernie ściskająca krtań obręcz samotności. Zgnilizna tocząca jeden z domów przy ulicy Mgielnej – wszechobecny, choć raczej niezauważalny przez jego mieszkańców, rozpad, najpewniej będący odbiciem umysłu właściciela tego przybytku. Można powiedzieć, żyjącego na marginesie amerykańskiego społeczeństwa, Teda Bannermana. Dumnego właściciela przepięknej kotki i ojca małej Lauren, z którą widuje się tylko od czasu do czasu. I która sprawia coraz większe problemy wychowawcze. Jej zachowanie coraz bardziej niepokoi tego... niepokojącego człowieka. Chorego człowieka, który jest pilnie obserwowany przez swoją nową sąsiadkę. Dee Walters jest prawie pewna, że to Bannerman przed jedenastoma laty odebrał jej młodszą siostrzyczkę, a w konsekwencji także rodziców. Dosłownie zniszczył jej życie. Nowym sensem istnienia Dee stało się poszukiwanie zaginionej krewnej oraz jej porywacza. Bo Dee nie chce, nie potrafi, żyć w świecie, w którym sprawcy tak poważnych zbrodni nie zostają przykładnie ukarani. Można odnieść wrażenie, że sprawiedliwość jest dla niej równie ważna, co odzyskanie siostry. Dla tych dwóch życiowych celów Dee jest gotowa postawić na szali własne życie. Właściwie to robi. Wprowadza się do domu na końcu ulicy Mgielnej, za którym rozciąga się tajemniczy (bogowie Teda) las, a przed którym stoi zaniedbany dom człowieka, który albo zabił, albo nadal więzi jej młodszą siostrę. I niczym Clarice Starling puka do drzwi – tak, tak – seryjnego mordercy. Jednak w przeciwieństwie do Starling Dee Walters od początku wie, kogo ma przed sobą. W każdym razie ma silne przeczucie, że Ted Bannerman to ten, którego od lat niestrudzenie poszukiwała. Potwór... któremu trudno nie współczuć.
„Wiem o życiu coś, czego Ted nigdy nie rozumiał: że jest zbyt bolesne. Nikt nie jest w stanie przyjąć aż tyle cierpienia."
„Ostatni dom na zapomnianej ulicy” Catriony Ward przenosi nas do niby wyśnionego, surrealistycznego, ciasnego świata, który jednak będzie nabierał coraz to realniejszych kształtów. Nazwa ulicy, przy której od zawsze mieszka Ted Bannerman raczej nie jest przypadkowa, bo czytając tę niezwykłą powieść odnosi się wrażenie (a przynajmniej ja takowe odnosiłam), że bez zbytniego pośpiechu, stopniowo i nieuchronnie przechodzimy z nieznanej „zamglonej krainy” w dobrze znaną, twardą i wcale nie mniej przerażającą rzeczywistość. Ze Strefy Mroku, świata nigdzie, w którym dosłownie wszystko jest możliwe, do strefy mroku, która rządzi się już znanymi prawami. Z fantazji w absolutny realizm. Ze snu w jawę. Z wnętrza „umierającego domu” na szeroki i niekoniecznie bardziej przyjazny świat. Pytanie, czy ten dogorywający budynek to bardziej lokum zajmowane przez Teda i jego kotkę - okazjonalnie również przez niesforną, może nawet chorą psychicznie Lauren – czy raczej nowy dom jego uważnej obserwatorki, Dee Walters? Godnej najwyższego współczucia młodej zdesperowanej kobiety, która może być jedyną nadzieją dla niewyobrażalnie cierpiącej, z gruntu niewinnej, duszy. Bardziej zaskakujące i mocno niewygodne było dla mnie współczucie, jakie szybko odnalazłam w sobie dla Teda Bannermana. Niebezpiecznego rozwodnika(?), chorego psychicznie niemal pustelnika, który na domiar złego ma jakiś wpływ na młody, jeszcze niewykształcony umysł. Umysł dziecka, które najwidoczniej go kocha i zarazem nienawidzi. Niejeden seryjny morderca miał taki stosunek do własnej matki i Ward bezsprzecznie wysyła też sygnały wskazujące na to, że i Teda to nie ominęło. W retrospekcjach klaruje się obraz jego rodzicielki, stosującej dość niekonwencjonalne metody wychowawcze. Potem może być różnie, ale na początku Ward daje nam do zrozumienia, że kobieta obsesyjnie dbała o zdrowie ciała i ducha swojego chłopczyka i w ogóle nie przejmowała się zdaniem swojego męża i ojca Teda. Jego nieśmiałe obiekcje zawsze puszczała mimo uszu. Ponad wszelką wątpliwość to ona pełniła rolę dominującą w tym domu na zapomnianej ulicy, ale czy wykorzystywała swoją pozycję w ekstremalnie nieodpowiedni, oburzający sposób? Oprawczyni czy ofiara? Ofiara Teda? Lista pytań coraz bardziej się wydłuża. Nie na początku. Na początku wszystko jest oczywiste. Prościzna. A potem się poddałam. Zgubiłam się w tym „ciemnych lesie”. Stałam się kolejnym więźniem tego odstręczającego (i nie jest to zarzut), depresyjnego, klaustrofobicznego zakątka. Ugrzązł w nim Ted, utknęła rezolutna kotka (punkt widzenia kotki: ciekawe, nieprawdaż?), utknęła mała Lauren, potem Dee i ja. Ward bez najmniejszych skrupułów, bez cienia litości prowadzi nas w te przeraźliwie ostre wnyki. W toksyczną mgłę odczuwalnie przykrywającą przynajmniej część ulicy Mgielnej i przylegający do niej straszliwy las, dom okrutnych bogów Teda. Mgłę potworniejszą od tej w wydaniu Johna Carpentera i od tej przedstawionej przez Stephena Kinga. To jedna z tych książek, w które i chce, i nie nie chce się zagłębiać. Im dalej, tym ciężej na sercu. Narasta poczucie beznadziei, rośnie współczucie i trwoga, coraz mniej rozumiemy, ale coraz mocniej odczuwamy. A wierzcie mi, lepiej byłoby nie czuć. Gdzie ta beznamiętność, gdy jest potrzebna? Gdzie to przeklęte słońce? Czy w tym świecie przedstawionych pojawiają się jakieś inne kolory od czarni i szarości? Obawiałam się – naprawdę się obawiałam – że nie. Że Catriona Ward nie po to pokroiła mnie na drobne kawałeczki, żeby potem mnie zszywać. A jeszcze bardziej martwiło mnie, że ta pajęczyna, że ta szaleńczo poplątana, właściwie przemyślana w najdrobniejszych szczegółach, imponująco misternie spleciona fabuła, przez nią nie zostanie rozsupłana. Bałam się, że mrok nie zostanie rozproszony, bałam się jeszcze bardziej niewygodnych uczuć i bałam się, że autorka nie udzieli mi jasnych odpowiedzi na te wszystkie jakże frustrujące, swędzące pytania kłębiące się w mojej głowie. Czyli bałam się tego wszystkiego, co zazwyczaj przyjmuję z otwartymi ramionami tak w literaturze, jak w filmie. Ciekawe. W każdym razie przepadłam na tej zapomnianej ulicy stworzonej przez jakiegoś demona... nie to tylko genialna kobieta. Demon, czy jak kto woli demonica, pióra!
Pierwsza, i oby nie ostatnia (proszę, proszę, proszę) wydana w Polsce i trzecia w ogóle, powieść Catriony Ward „Ostatni dom na zapomnianej ulicy” to coś, czego fanom mrocznej sceny literackiej przegapić nie radzę. Raczej postawcie ten tytuł na początku swojej czytelniczej kolejki. Bo to będzie jeden z najgorętszych, najbardziej rozchwytywanych tegorocznych grozowych tytułów na arenie wydawniczej. Tak myślę. Nie, jestem tego pewna. Coś takiego nie może – po prostu nie może – przejść bez głośnego echa. Coś takiego musi namieszać. Musi zachwycić? Nie wiem, czy musi, ale ja na pewno jestem pełna podziwu dla tej nieprzyjemnej opowieści skąpanej w równie nieprzyjemnym klimacie. Genialnie skonstruowanej, maniakalnie wręcz przemyślanej, strasznej opowieści. Strasznej, jak mało która!
Za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu
Jako fan grozy ufam bezsprzecznie Twojej opinii jako fance także, więc wrzucam do 'must be read" i w najbliższych tygodniach zabieram się. ;)
OdpowiedzUsuń