Stronki na blogu

piątek, 1 października 2021

„Nikt nie ujdzie z życiem” (2021)

 

Młoda Meksykanka imieniem Ambar przybywa do Cleveland w stanie Ohio w nadziei na znalezienie lepszego życia w Stanach Zjednoczonych. Kobieta wciąż przeżywa śmierć matki, którą z poświęceniem się opiekowała. Niedługo po przybyciu do Cleveland zwraca uwagę na ogłoszenie adresowane wyłącznie do kobiet o tanich pokojach do wynajęcia, jak się w okazuje, w dużym wiktoriańskim domu, należącym do mężczyzny w średnim wieku o imieniu Red. Chcąc zaoszczędzić, Ambar wynajmuje pokój w tym obskurnym miejscu, które, jak wkrótce odkryje, ma swoje mroczne tajemnice.

Nikt nie ujdzie z życiem” (oryg. „No One Gets Out Alive”) w reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Santiago Menghiniego to brytyjska filmowa adaptacja powieści z 2014 roku pod tym samym oryginalnym tytułem, pióra brytyjskiego powieściopisarza Adama Nevilla, autora między innymi uhonorowanej August Derleth Award powieści „The Ritual” pierwotnie wydanej w 2011 roku i przeniesionej na ekran w roku 2017 przez Davida Brucknera. Scenariusz „Nikt nie ujdzie z życiem” opracowali Fernanda Coppel oraz Jon Croker, który przez fanów kina grozy może być kojarzony choćby z „Aniołem śmierci” z 2014 roku, kontynuacją „Kobiety w czerni” Jamesa Watkinsa, drugiego filmu powstałego na kanwie kultowej powieści Susan Hill pod tym samym tytułem (oryg. „The Woman in Black”). „Nikt nie ujdzie z życiem” Santiago Menghiniego swoją premierę miał pod koniec września 2021 roku na platformie Netflix.

Jedną z ważniejszych zmian w stosunku do literackiego oryginału, zastosowaną przez twórców „Nikt nie ujdzie z życiem” było zrobienie z głównej bohaterki nielegalnej imigrantki z Meksyku, co niektórym przywiodło na myśl „Czyj to dom?” Remiego Weekesa z 2020 roku. Kolejna opowieść z dreszczykiem zabierająca głos w debacie na temat przybyszy z innych krajów. Tym razem nie uchodźców tylko imigrantów ekonomicznych, bo główna bohaterka filmu Santiago Menghiniego, Ambar (charyzmatyczna kreacja Cristiny Rodlo – mnie w każdym razie „zaczarowała”), niewątpliwie podpada pod tę drugą kategorię. Meksykanka, która przybyła do Stanów Zjednoczonych w nadziei na znalezienie dobrze opłacanej pracy i może zdobycia wreszcie wyższego wykształcenia. Jakiś czas temu przerwała bowiem studia, żeby zająć się chorą matką, która niedawno zmarła. Ambar, co zrozumiałe, wciąż bardzo przeżywa tę nieodwracalną stratę. Wspomina ostatnie chwile z ukochaną rodzicielką, w kółko odtwarza ostatnią wiadomość, jaką matka zostawiła jej na poczcie głosowej. „Nikt nie ujdzie z życiem” to więc nie tylko opowieść o ambitnej młodej kobiecie, która nielegalnie przekracza granicę amerykańsko-meksykańską w poszukiwaniu lepszego życia, co okazuje się trudniejsze, niż się spodziewała, ale także opowieść o mierzeniu się ze stratą rodzica. O traumie. Czołowa postać omawianej produkcji, można powiedzieć, zderza się z nową rzeczywistością w dwóch wymiarach, na dwóch płaszczyznach. Bez matki, w której zawsze miała oparcie i na dodatek w obcym kraju. Z takich składników można było zbudować solidną podstawę psychologiczną i społeczno-obyczajową. Na szkielecie nie tak znowu tradycyjnego horroru o zjawiskach nadprzyrodzonych, o jakichś zagadkowych postaciach zamieszkałych w obskurnym pensjonacie w Cleveland w stanie Ohio, wznieść głębszą, bardziej wymagającą historię jednostki ze sporym bagażem doświadczeń. Jednostki gubiącej się w obcym mieście, w obcym państwie i we własnym umyśle. Nie mam wątpliwości, że twórcy mieli przed oczami taki kierunek, że pod płaszczykiem opowieści o duchach(?) starali się przemycić bardziej przyziemną, acz nie mniej angażującą, może nawet upiorniejszą opowieść o krwawej walce z twardą rzeczywistością. W szponach traumy. W moim odczuciu nie zagospodarowano należycie tej odnogi scenariusza. Liczyłam na bardziej wyczerpującą analizę tego, bądź co bądź, obiecującego tematu. Głębiej w umysł samotnej dziewczyny w wielkim mieście. Nie tak po łebkach. Przeżycia sympatycznej młodej imigrantki, której trudno nie współczuć (ja w każdym razie współczułam), w zimnym amerykańskim mieście, w odpychającym wiktoriańskim domostwie zarządzanym przez niejakiego Reda (przyzwoita kreacja Marca Menchacy), moim zdaniem mieszczą się w standardzie współczesnych starszaków niewpisujących się w tak zwaną nową falę kina grozy. Nad czym ubolewam, nie tylko, a nawet nie przede wszystkim, dlatego, że zazwyczaj lepiej odnajduję się w wolniejszych narracjach. Po prostu nie mogę oprzeć się przekonaniu, że na nowej fali horroru ten temat lepiej by się przyjął. Potencjał był, ale przydałaby się twardsza zbroja cierpliwości. Więcej grania samym klimatem, więcej konsekwencji w zagęszczaniu, jak wszystko na to wskazuje, nadnaturalnego zagrożenia, intensywniejsza żonglerka „tym co ukryte”. Bo „Nikt nie ujdzie z życiem” rozwija się w dość zagadkowy sposób. Tajemnicza aura, toksyczna mgła wątpliwości tak jakby zalegająca w leciwym domiszczu w niepięknej dzielnicy amerykańskiego miasta. Mroczne sekrety obskurnego pensjonatu. Średnio frapujące (nie)kryminalne zagadki Cleveland. Nic szczególnie uwierającego, ale jakieś tam zainteresowanie z całą pewnością się we mnie obudziło. W tej Strefie Mroku, w której nieopatrznie melduje się pierwszoplanowa postać „Nikt nie ujdzie z życiem”.

(źródło: https://filmyhype.com/)

Do podrzędnego pensjonatu pana Reda wstęp mają wyłącznie kobiety. Już sam ten fakt budzi podejrzenia, ale jak to w horrorze, nasza przewodniczka po świecie przedstawionym w „Nikt nie ujdzie z życiem”, nie nadąża za widzem. W jej głowie nie odzywa się alarm, który powinien rozdzwonić się w umyśle „niewidzialnego podglądacza” Ambar. Jeszcze nie. Wiadomo, że to ulegnie zmianie. Wiadomo, że prędzej czy później Ambar dogoni widza w jego czarnych wizjach dotyczących tej niegościnnej, smętnej przystani dla młodych kobiet przynajmniej chwilowo niemających gdzie się podziać. Nie wiadomo natomiast, jakiego konkretnie zagrożenia się spodziewać. Historia o maniaku seksualnym, sadyście niewolącym młode kobiety, o które prawie na pewno nikt się nie upomni, których nikt nie będzie szukał? Można by wyjść z takiego założenia, gdyby nie prolog (a właściwie druga część, druga gałąź prologu), w którym ujawniono jakąś mroczną istotę ze święcącymi oczami (ładny, to znaczy upiorny efekt). Jedno drugiego oczywiście nie wyklucza, ale wstęp sugeruje, że największym zagrożeniem dla Ambar i pozostałych mieszkanek pensjonatu Reda są duchy, czy jakieś inne istoty nie z tego świata. Jednakże jest jeszcze stare nagranie (odpowiednia stylizacja, bardzo staranna, przekonująca imitacja) pokazane na samym początku. Jakieś odkrycie w dżungli. „Cudowne” znaleziska w światku horroru zwykle nie zapowiadają niczego dobrego. Lepiej nie dotykać, a jeszcze lepiej obejść szerokim łukiem nawet nie patrząc w stronę tego czegoś. Jeśli się uprzeć, to można dorzucić „Nikt nie ujdzie z życiem” do grona folk horrorów. Tak sądzę, choć sama tak bym tego dziełka nie sklasyfikowała. Klimat zdecydowanie bliższy współczesnym filmowym opowieściom o duchach, czy innych zjawiskach nadprzyrodzonych, spoza tak zwanej nowej fali kina grozy, standardowym straszakom o nawiedzonych domach, typowym historyjkom o zjawach zadręczających pechowych śmiertelników. Poza rzeczonymi mrocznymi – w przenośni i dosłownie – istotami pojawiającymi się w całkiem smacznie (bo taki zaniedbany, taki obskurny, taki niewygodny) prezentującym się, przestronnym wiktoriańskim budynku, niby żywcem wyjętym z jakieś opowieści gotyckiej, jest kamienna skrzynia, która wkrada się w marzenia senne, to jest koszmary, Ambar. I już widać jakieś „straszne” ręce... Miesza się jawa i sen w pierwszym pełnometrażowym filmie Santiago Menghiniego, miesza się to, co teraz ze wspomnieniami z nieodległej przeszłości. Bolesnymi, ale i w jakimś zakresie, w jakimś ułamku, pewnie też szczęśliwymi. W końcu to wspomnienia o matce, powierniczce, oddanej przyjaciółce, w domyśle najukochańszej osobie, jaką Amber zesłał podstępny los. Już jej nie ma. Teraz dziewczyna musi radzić sobie sama (czyżby?) na tym padole łez. We wrogim świecie, w którym przetrwają tylko najsilniejsi i/lub najsprytniejsi. Pozbawieni skrupułów, okradający, oszukujący, manipulujący, wyzyskujący. Bezlitośnie, okrutnie wykorzystujący słabszych. Troszczący się o to, by „obcym” żyło się jak najgorzej w ich ojczyźnie. „Nikt nie ujdzie z życiem” ma swoje momenty. Ma jedną skuteczną (drgnęłam) akcję „buu!”, czyli niespodziewane pojawienie się kobiety w koszuli szpitalnej (zgadniecie, o kim mowa?) przy łóżku Ambar w wynajętym pokoju w tanim pensjonacie, w którym nocami słychać rozdzierający płacz jakiejś kobiety. Ambar zakłada, że drugiej lokatorki Reda, która podobno nie mówi po angielsku. Właściwie pochwalić mogę wszystkie występy tajemniczych cienistych postaci z żarzącymi się oczami (jakiś nienaturalny blask z ich oczu bije). Żadne wstrząsy, żadne tam szarpanie nerwów, już prędzej muśnięcia, małe deszcze z niedużych chmur. W tych czasach dobre jednak i to – dobre dla mnie, bo ja z tych, co nie szukają w filmowym horrorze wymyślnych efektów komputerowych. Z tych co wolą minimalizm, opowiadanie oszczędniejszymi środkami. Zwykle tak jest bardziej realistycznie, to pozwala zachować przynajmniej jako taki autentyzm. Takie właśnie na moje oko są prawie wszystkie „elementy straszące” w „Nikt nie ujdzie z życiem”. To znaczy obliczone na straszenie. Występy „ludzi cieni”, bardzo skromnych jak na dzisiejsze standardy, zagadkowych postaci mieszkających w starym domiszczu przekształconym na pensjonat dla młodych kobiet ledwo wiążących koniec z końcem, ale wytrwale goniących za lepszym życiem, starających się wyjść na prostą. Występy, które w moim pojęciu lepiej by działały, gdyby wprowadzać w nie wolniej, dłużej akcentować, podsycać wrażenie, że coś złego tu się skrada. A końcówka... Olaboga. Nie wiem, jak to skomentować. Przekombinowanie? Co do tego nie mam wątpliwości. Ale ten twór, to nie wiadomo co, ten monstrualny owoc rzadko spotykanej (nie wiem, czy w ogóle spotykanej), rozbuchanej na maksa, szalonej wyobraźni... Co-to-było?! W sumie, gdyby zrobić to własnymi rękoma, gdyby przynajmniej ograniczyć ingerencję komputera, to ten cudaczny owoc zrodzony w wyobraźni jakiegoś szczęściarza (naprawdę zazdroszczę takich wizji) prawdopodobnie by mi posmakował. Pewnie tak. Może nawet zapachniałoby „Towarzystwem” Briana Yuzny. A tak, czułam jedynie plastik. Zabójczy odór. Niszczyciel realizmu. Niezawodna przypominajka, że to tylko film. Albo animacja jakaś.

Był potencjał i to spory. Mogła z tego powstać przygnębiająca, skłaniająca do refleksji, empatyczna opowieść o strasznym losie „obcych w obcym kraju”. Dołach kopanych przez innych śmiertelników, ale i przeszkodach zupełnie innego rodzaju. Zagrożeniach nie z tej ziemi. Mogło być wybornie, a wyszło znowu tak sobie. W każdym razie ja tak sobie się bawiłam na tym pierwszym pełnometrażowym obrazie w reżyserskiej karierze Santiago Menghiniego. Brytyjskim horrorze paranormalnym opartym na powieści brytyjskiego powieściopisarza Adama Nevilla. Spokojnie uszłam z życiem na tym „Nikt nie ujdzie z życiem”. Nie cierpiałam, nie zachłystywałam się z wrażenia, nie emocjonowałam się zbytnio. A potem przyszła pora na główny punkt programu...I to też jakoś zniosłam. Taka tam jednorazowa rozrywka jakich raczej niewiele. Nie taka twarda konwencja, jak mogłoby się wydawać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz