Stronki na blogu

poniedziałek, 28 lutego 2011

"Piąty wymiar" (2009)

Pisałam już jakiś czas temu recenzję tego filmu, ale postanowiłam ją nieco rozbudować, gdyż wówczas przegapiłam w swoim opisie wiele ważnych wątków.

Jess wraz z przyjaciółmi wybiera się na relaksującą żeglugę jachtem. Podczas sztormu ekipa traci swój jacht, przez co jest zmuszona schronić się na przepływającym właśnie promie, który okazuje się opustoszały. Jednak Jess cały czas jest pewna, że już kiedyś była na tym statku, w co reszta pasażerów nie chce jej uwierzyć. W dodatku okazuje się, że wraz z nimi na pokładzie jest ktoś jeszcze, ktoś tak zdeterminowany aby ich zabić, że nie cofnie się przed niczym.

Christopher Smith nakręcił horror jedyny w swoim rodzaju. Cały film to jedna wielka niewiadoma. Tajemnica goni tajemnicę, fabuła jest tak zagmatwana, że wystarczy choćby na moment spuścić wzrok z ekranu, żeby całkowicie się pogubić. Pewnie dlatego "Piąty wymiar" zyskał tak wielu antyfanów - w końcu współczesny widz wymaga od reżysera wyjaśnienia fabuły, choćby na końcu, ale nie w tym wypadku. Smith zostawia interpretację widzowi, a dzięki temu, że nie daje mu prawie żadnych wskazówek, co do sensownego wyjaśnienia wydarzeń ukazanych w filmie, każda interpretacja może być tą właściwą. Ba, nawet można tłumaczyć to sobie na parę różnych sposobów. Czy jest to wadą tej produkcji? Absolutnie nie! Właśnie ten fakt sprawia, że mamy tutaj do czynienia z oryginalnym horrorem, który wręcz zmusza widza do uważnego śledzenia akcji.

Praktycznie są dwie prawdopodobne interpretacje filmu. UWAGA SPOILER Po pierwsze możemy go rozumieć przez pryzmat Trójkąta Bermudzkiego, na co wskazuje na przykład tytuł. Możemy podejrzewać, że nasi bohaterowie znaleźli się w jego centrum i wpadli w ewidentną pętlę czasową. Ale to by nie wyjaśniało wszelkich tropów, które podrzuca nam reżyser. W filmie wspomniano o Syzyfie, który oszukał śmierć za co został skazany na wieczne wtaczanie głazu pod górę. Analogicznie mamy podobne zjawisko jeśli chodzi o Jess. Można łatwo się domyślić, że nasza bohaterka znalazła się w śpiączce (oszukała śmierć), za co została ukarana wiecznym powtarzaniem tragicznego rejsu - jej pokutą miało być nieustanne zabijanie przyjaciół. Taksówkarz prawdopodobnie jest Charonem, który czeka na Jess z zamiarem przewiezienia jej do krainy umarłych. Moim zdaniem interpretacja mitologiczna o wiele więcej tłumaczy i to ku niej się skłaniam KONIEC SPOILERA.

Pierwsza połowa filmu to solidna klimatyczna robota. Kiedy nasi bohaterowie wędrują po pustym statku atmosfera jest wręcz namacalna, w czym pomocna okazała się bez wątpienia znakomita ścieżka dźwiękowa - spokojne nastrojowe brzmienie naprawdę wpada w ucho. Druga połowa to już istny miszmasz przeplatany morderstwami. Jednakże reżyser nie epatuje tutaj przemocą - krwawe sceny są umiarkowane, dając nam jasno do zrozumienia, że nie brutalność jest tutaj najważniejsza. Przesłanie również łatwo można wychwycić - może nie jest ono zbytnio odkrywcze, ale bez wątpienia podkreśla tylko tragizm głównej bohaterki.

Jess wykreowała znana fanom horrorów Melissa George, która jest chyba jedyną w pełni przekonującą aktorką w tym filmie. Miała do odegrania naprawdę ciężką rolę, z której wywiązała się iście po mistrzowsku i bardzo dobrze, bo w przeciwnym razie film okazałby się kompletną klapą.

"Piąty wymiar" jest filmem przeznaczonym wyłącznie dla wymagających widzów, którzy nie boją się myśleć podczas seansu oraz potrafią złożyć do kupy liczne części fabularnej układanki, które nieustannie podrzuca nam Smith. Jest to ten rodzaj horroru, który wręcz zmusza do myślenia. Co ciekawe nie ma on zakończenia - wszystkie wydarzenia przedstawione w filmie mogą się ciągnąć bez końca wciąż w ten sam lub podobny sposób. Tak oryginalnego, przemyślanego i dopracowanego horroru nie widziałam chyba nigdy i chociażby tylko ten fakt plasuje go w gronie najlepszych filmów grozy XXI wieku, a plusów jest znacznie więcej. Polecam widzom lubiącym myśleć zarówno w trakcie jak i po seansie nad sensem danego filmu. W końcu jest to produkcja, którą po prostu trzeba zobaczyć.

sobota, 26 lutego 2011

"Dom 1000 trupów" (2003) / "Bękarty diabła" (2005)

Reżyser, o jakże charakterystycznym nazwisku, Rob Zombie ma specyficzny styl. Jego horrory zazwyczaj biją po oczach żywymi barwami, tak rażącymi, że niemalże podchodzącymi pod animację. O wszechobecnym kiczu, który w jego filmach bije wszystkie rekordy nie muszę chyba wspominać, bo właśnie kicz stał się niejaką wizytówką tego pana. Osobiście lubię kicz w starych produkcjach, bo niestety w tych z XXI wieku wypada bladziutko. Zombie dba również o klimat, który wyraża na ogół w ogólnym zepsuciu, zgniliźnie i degeneracji. Jednak w jego horrorach poza tymi elementami można także wychwycić elementy komediowe, co raczej nie jest dobrym zabiegiem w tym gatunku - w końcu śmiech nie ma się nijak do strachu, więc wątpię, żeby ktokolwiek na jego horrorach się bał. Śmiał i owszem, ale o przerażeniu może zapomnieć. Nie zapominajmy także o wulgaryzmach, od których pan Zombie nie stroni, a wręcz przeciwnie wprost nimi epatuje. Najbardziej znanymi produkcjami tego reżysera (poza remakiem "Halloween") są "Dom 1000 trupów" i jego kontynuacja "Bękarty diabła". Tytuły może i chwytliwe, ale czy poza tym znajdziemy w tych dziełach jakieś godne uwagi elementy?

"Dom 1000 trupów" opowiada o grupce młodzieży podróżującej samochodem przez kraj. Po drodze zabierają autostopowiczkę, która proponuje im schronienie przed burzą w jej domu. Nasi bohaterowie przystają na tę propozycję, ale jeszcze nie wiedzą, że dziwaczna rodzinka ich nowej znajomej ma specyficzne hobby - otóż uwielbiają oni torturować ludzi...

Brzmi jak "Teksańska masakra piłą mechaniczną"? I nic w tym dziwnego, bo Zombie garściami czerpie z tego dzieła. Nie wiem, czy wyszło to filmowi na dobre, czy nie, ale osobiście nie przepadam za takimi drobiazgowymi kopiami innych produkcji. Zombie zadbał o pewien zakręcony klimat, który trzeba mu to oddać rzadko spotykany jest w kinie grozy. Akcję swojego filmu przeplata z czarno-białymi obrazami, co dodaję mu niemałego smaczku i chociaż nie przeraża to i tak umiejętnie wprowadza widza w zakręconą atmosferę odrobinę przerysowaną, ale i tak interesującą.

Zdegenerowana rodzinka także ma swoje plusy - tak szajbniętych bohaterów już dawno nie widziałam w żadnym filmie. Ale tutaj również Zombie nie uniknął pewnego przerysowania, które aż krzyczało - Oni nie mogą istnieć naprawdę! Więc z realizmu nici, ale chyba akurat na realizm reżyser nie liczył. Chciał zrobić kompletnie inny, poplątany, kiczowaty horror z paroma efektywnymi scenami gore i to mu się udało. Niestety jest to film, który nie zostaje w pamięci widza na zbyt długo. Może powodem tego jest brak jakiegoś ciekawszego pomysłu na fabułę, brak zaskakujących rozwiązań, brak oryginalności. Bo choć można czasem kopiować inne filmy, pokazując je w całkowicie odmienny sposób to niestety i tak pozostanie to "odgrzewanym kotletem".

O wiele gorzej rzecz ma się z kontynuacją. "Bękarty diabła" opowiadają o ucieczce sławnej rodzinki przed bratem zamordowanego przez nich szeryfa. Celem ich podróży ma być pewien alfons, który podobno zapewni im schronienie.

Motyw drogi był już niejednokrotnie roztrząsany w kinie grozy, ale motyw drogi w połączeniu z westernowym klimatem i strzelankami to już coś nowego. W efekcie reżyserowi udało się osiągnąć klimacik lat 70-tych, ale na tym plusy tej produkcji niestety się kończą. Po pierwsze Zombie znacznie skomplikował sylwetki rodziny kanibali, co w porównaniu do ich prostoty z części pierwszej tutaj wypada blado. Po drugie szczerze mówiąc nie wiem, jaki gatunek filmowy powinien reprezentować ten film. Mam wrażenie, ze Zombie nie mógł się zdecydować pomiędzy westernem, horrorem, a kinem akcji przez co zrobił się niemały miszmasz, a widz pozostaje z pytaniem, co właściwie ogląda.

Sceny mordów, oczywiście, są nad wyraz obrzydliwe - w końcu tego można się spodziewać po tym reżyserze, ale co z tego skoro przez większą część seansu modliłam się, żeby to wreszcie się skończyło, bo nuda aż biła z ekranu. Osobiście uważam ten film za najgorszy w dorobku pana Zombie i mam nadzieję, że już zostawi w spokoju rodzinkę kanibali, bo tą produkcją zrobił z nich swoistą autoparodię, która ani nie zachwyca, ani nie przyciąga uwagi widza.

Warto też wspomnieć, że w filmach Roba Zombie możemy często oglądać jego żonę Sheri Moon Zombie (nepotyzm panuje wszędzie, nawet w Hollywood), która swoją grą aktorską dodaje tym produkcjom nieco smaczku, w końcu bądź co bądź jest całkiem przyzwoitą aktorką, która jak mało kto potrafi wczuć się w swoją rolę. Poza tym muzyka także jest jego mocnym punktem - ostre, często wulgarne rockowe kawałki idealnie pasują do kina grozy, a jeśli dodać do tego naturalne wyczucie Roba, które pozwoliło mu umieścić je w jak najbardziej odpowiednich momentach to trzeba przyznać, że właśnie soundtracki są jego mocną stroną.

Osobiście nie lubię twórczości Roba Zombie, ale zdaję sobie sprawę, że jego filmy mają swoich fanów, którym podoba się ich specyficzny kiczowaty styl. Mnie to nie przekonuje - wolę ciemne kolory od tych rażących, mniej przerysowania, mniej wulgaryzmów i zero nowoczesnego kiczu. Jednak jak wiadomo ja mam nieco inny gust od większości widzów, dlatego wiem, że wielu osobom mogą spodobać się wyżej wymienione filmy. Pozostawiam to każdemu do indywidualnej oceny.

piątek, 25 lutego 2011

"The Haunting of Molly Hartley" (2008)

Siedemnastoletnia Molly po załamaniu psychicznym jej matki przeprowadza się wraz z ojcem do nowego miasta. Udaje jej się dopasować do życia szkolnego, ale ta sielanka nie trwa długo. Molly wkrótce zaczyna słyszeć głosy i miewać dziwne wizje. Dziewczyna podejrzewa chorobę psychiczną, którą ponoć odziedziczyła po matce.

Typowy horror młodzieżowy, o którym naprawdę ciężko jest cokolwiek napisać. Nie chodzi o to, że fabuła jest zła, bo akurat ten aspekt filmu wydał mi się aż nazbyt oryginalny - co nie znaczy, że zaskakujący. Jeśli się tak nad tym zastanowić to przez większą część filmu reżyser stara się nas wprowadzić w błąd, aby zakończenie było tym bardziej zaskakujące. Ale te rozpaczliwe próby niestety nie wyszły całej produkcji na dobre. Mamy tutaj grupkę bogatej młodzieży, spośród której wyróżnia się główna bohaterka ze swoimi rzekomymi szaleństwami. Mamy tajemnicę, której rozwiązanie okazuje się tak banalnie prostackie i wymuszone, że aż trudno w to uwierzyć. No i rzecz jasna mamy szkolną miłość, imprezy i nudne lekcje. Brzmi jak typowa recenzja slashera? Pewnie tak, tyle, że to nie jest slasher tylko horror nastrojowy, który miał straszyć, a jedyne co udało mu się osiągnąć to przyciągnięcie mojej uwagi na tyle, że seans okazał się dla mnie stosunkowo bezbolesny. Bowiem narracja filmu, jakkolwiek mało zaskakująca okazała się przynajmniej w miarę ciekawa, a to już coś.

Aktorstwo także wypada blado. Muszę przyznać, że główna bohaterka kreowana przez mało znaną Haley Bennet działała mi na nerwy. O wiele lepiej w tej roli spisałaby się dziewczyna, która zginęła na początku filmu - jej wyraz twarzy przynajmniej obrazował jakieś uczucia, czego nie można powiedzieć o naszej roli pierwszoplanowej.

Reżyser serwuje nam rzecz jasna, jak na podrzędny horror nastrojowy przystało, parę smaczków, które w zamiarze miały nas przestraszyć. Ale jakby na to nie patrzeć od takiego kina oczekuję nie tylko paru scen, na których podskoczę z zaskoczenia (podkreślam: zaskoczenia nie strachu), ale przede wszystkim klimatu, który mimo, że w niektórych momentach był wyczuwalny to niestety na tym się skończyło, bo żadnej atmosfery grozy nie oferował. Ścieżka dźwiękowa jak na tego typu film także jest zupełnie nietrafiona - sorry, ale młodzieżowe kawałki jakoś do mnie nie przemawiają.

Czy czas przeznaczony na seans tego filmu uważam za stracony? Otóż nie. Dawno przestałam już szukać arcydzieł wśród współczesnych horrorów, więc i w tym przypadku się nie rozczarowałam. Dostałam przynajmniej w miarę ciekawie poprowadzoną fabułę, a patrząc na poziom dzisiejszego kina grozy mogłam nawet tego nie otrzymać. Więc w ogólnym rozrachunku nie jest tak tragicznie, a film polecam ludziom, którzy szukają jakiegoś "odmóżdżacza" na nudny wieczór, który nie wymaga myślenia, nie zaskakuje (przynajmniej weterana kina grozy) i szybko się o nim zapomina.

poniedziałek, 21 lutego 2011

"Dzieci kukurydzy 4: Zgromadzenie" (1996)

W małym miasteczku dochodzi do dziwnych zdarzeń. Wszystkie dzieci nagle zaczynają gorączkować, a dorośli ginąć w tajemniczych okolicznościach. Grace Rhodes, która niedawno powróciła do swojego rodzinnego miasteczka postanawia rozwiązać zagadkę tajemniczych zachowań dzieci.

Część czwarta popularnej serii nie cieszy się już takim uznaniem wśród fanów filmów grozy, jak jej poprzedniczki. Powodem takiego stanu rzeczy jest zapewne znaczne zmodyfikowanie fabuły - reżyser wprowadził kilka sporych zmian w znaną nam już historię, spojrzał na dziecięcy kult z zupełnie innej perspektywy, a jak wiadomo zmiany nie każdemu się podobają. Ja rzecz jasna, jak zwykle jestem inna i pierwsza podpisuję się pod twierdzeniem, że czwórka przebija dwójkę i trójkę na głowę. Do oryginału jeszcze sporo jej brakuje, ale to nie zmienia faktu, że film bardzo przypadł mi do gustu przede wszystkim dzięki oryginalności i niejakiemu powiewowi świeżości fabularnej, ale jest też coś jeszcze...

W przypadku filmów spod znaku "Dzieci kukurydzy" nie sposób pominąć tak ważnego aspektu jak klimat. Ta produkcja jest filmem, który atmosferę wznosi wręcz na wyżyny. Reżyser obrał całkiem ciekawy sposób przestraszenia widza - najpierw stopniowanie atmosfery, którego centralnym punktem jest subtelna muzyka, potem kulminacja w postaci ukazania okaleczonego dzieciaka i... rozładowanie napięcia w postaci skoku akcji w bardziej spokojne rejony. Ten schemat przewija się przez cały czas trwania filmu i muszę przyznać, że zdaje egzamin, gdyż nie raz zdarzyło mi się podskoczyć w fotelu. Jedyne, czego tej produkcji zabrakło to kicz. Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę się dopominać o taki element filmowy, ale w przypadku tej serii wolałabym, żeby jednak był obecny - w końcu właśnie kicz jest jej osobliwą wizytówką. Scen mordów, jak głosi niepisana zasada sequeli, jest jeszcze więcej niż w poprzednich częściach i są jeszcze bardziej pomysłowe. Krwi także mamy tutaj dosyć sporo, ale nie ona jest najważniejsza. Reżyser nie epatuje scenami przemocy, choć niewątpliwie przyciąga nimi uwagę widza - dla niego najważniejszy jest klimat duszącej grozy, co widać na pierwszy rzut oka i co niewątpliwie stanowi najmocniejszą stronę tej produkcji.

Fakt, że Naomi Watts zagrała w tym filmie pewnie nikomu nie umknął, więc nie wiem, czy jest w ogóle sens o tym wspominać:) Jednakże przyznam się, że jej obecność tutaj znacznie zawyżyła poziom całej produkcji. Choć jeszcze bardzo młodziutka, Naomi pokazał klasę i kolejny raz udowodniła, że powinna na serio rozważyć występowanie w większej liczbie horrorów, gdyż ten gatunek filmowy leży jej jak żaden inny.

Podsumowując powiem tylko, że doskonale zdaję sobie sprawę, że wielbiciele kina grozy nie przepadają za tą odsłoną serii i wiem doskonale, że jak zwykle jestem inna, ale mimo to zaryzykuję szczere polecenie tego filmu, każdemu kto go jeszcze nie widział. Nie zawsze zmiana fabularna wychodzi fatalnie, a ten film jest dobitnym potwierdzeniem tego, że czasem powiew świeżości jest wręcz potrzebny, aby uniknąć zwykłej monotonii.

"Dzieci kukurydzy 3: Miejscowy żniwiarz" (1995)

Dwóch chłopców z Gatlin zostaje adoptowanych przez rodzinę z Chicago. Młodszy z nich jest wyznawcą Tego-Który-Kroczy-Pomiędzy-Rzędami, więc postanawia opanować uczniów chicagowskiej szkoły, zmieniając ich w wyznawców jego boga. Jego starszy brat próbuje go powstrzymać.

Kolejna część słynnej serii zapoczątkowanej od noweli Stephena Kinga. Osobiście mam ogromny sentyment do tego cyklu, choć muszę przyznać, że miał on swoje wzloty i upadki. Trzecia część utrzymuje się na dość wysokim poziomie. Nie będę tutaj porównywać tego filmu do poprzednich części, ponieważ wiadomo, że jedynki nie przebije żaden sequel, ale za to trójka wypada równie dobrze, jak odsłona druga.

Zawsze podobał mi się klimat tej serii - duszący nastrój wszechobecnego zła krążącego pośród pól kukurydzy, a to wszystko okraszone przejmującą ścieżką dźwiękową. W tym przypadku atmosfera trochę traci przez wzgląd na miejsce akcji. Bardziej przemawiają do mnie kingowskie scenerie małych miasteczek, a w tym przypadku akcja przenosi się niestety do dużej metropolii. Chociaż z drugiej strony muszę przyznać, że choć reżyser niefortunnie dobrał scenerię to i tak aż nadto udało mu się zachować klimatycznego ducha poprzednich filmów.

Wiadomo, że jak mamy do czynienia z tytułem "Dzieci kukurydzy" to nie można się obejść bez kiczu. Zdawać by się mogło, że w przypadku powstałego w połowie lat 90-tych filmu twórcy powinni zrezygnować z kiczowatych scen, ale nie tym razem. I prawdę mówiąc cieszę się, że reżyser nie wykluczył tego elementu, ponieważ zawsze wydawał mi się integralną częścią tej serii (podobnie rzecz się ma z cyklem "Hellraiser"). To właśnie kicz dodaje tej produkcji osobliwego uroku, jest naprawdę miły dla oka i nota bene przenosi widza we wspaniały świat starych produkcji grozy. Aktorstwo wypada całkiem przekonująco. Warto tutaj nadmienić, że odtwórca dziecięcego kaznodziei, bądź co bądź najważniejszej roli w filmie, Daniel Cerny był wprost stworzony do tej roli - same jego spojrzenie mroziło krew w żyłach. Zakończenie natomiast odrobinę mnie rozczarowało. Myślę, że w tym przypadku można było zamknąć to w o wiele bardziej zaskakujący sposób.

Myślę, że część trzecia słynnej serii niewątpliwie zasługuje na uwagę wielbicieli kina grozy. Mamy tutaj wszystko, co szanujący się horror mieć powinien: duszącą atmosferę, elektryzującą ścieżkę dźwiękową, zgrabną choć umiarkowanie oryginalną fabułę i rzecz jasna parę przyciągających uwagę scen mordów. Na tle innych filmów cyklu ten wypada bardzo przyzwoicie i na pewno będzie stanowić nie lada rozrywkę dla tych osób, którzy jakimś cudem ją przegapili.

niedziela, 20 lutego 2011

"Pirania 3D" (2010)

Nad jeziorem Victorii dochodzi do niebywałego wydarzenia. Wskutek ruchów sejsmicznych z dna jeziora wydostają się prehistoryczne piranie, które wabi zapach krwi, a swoje ofiary dosłownie rozrywają na strzępy. Miejscowa szeryf stara się zapobiec masakrze i równocześnie ocalić własne dzieci.

Alexandre Aja to jeden z najlepszych reżyserów kina grozy naszych czasów. Zawdzięczamy mu takie perełki jak remake filmu "Wzgórza mają oczy", "Blady strach", czy "Lustra". Tym razem zabrał się za Animal Attack i już na wstępie stwierdzę, że to nie jest rodzaj horroru, którym powinien się zajmować. Faktem jest, że "Pirania" została nakręcona w celach czysto rozrywkowych - przeznaczona jest wyłącznie dla współczesnych nastolatków i jako taka spełnia swoje zadanie. Ale poważni fani kina grozy powinni podchodzić do tego filmu trochę inaczej niż do pozostałych dzieł pana Aja - przede wszystkim radzę nastawić się na oglądanie komedii, a wtedy na pewno będzie dobrze.

Sceneria jest iście bajeczna. Bardzo podobało mi się błękitne jezioro skąpane w blasku prażącego słońca. Choć przy obecnej porze roku podziwianie takich widoków może być nieco bolesne:) Jednakże ta niewątpliwie zachwycająca sceneria odebrała istotną część tej produkcji - otóż, w tym przypadku nie możemy liczyć na jakąkolwiek atmosferę grozy. Pastelowe kolory zupełnie to wykluczają. Za to możemy spodziewać się zawrotnej akcji, która choć nie straszy to przynajmniej nie pozwala się nudzić. W zamyśle miał to być horror komediowy, ale ja osobiście wyłapałam tutaj wyłącznie elementy komedyjne. Pomijam już sceny gore, krwiożercze rybki, a nawet wymiotowanie (same efekty specjalne), bo w tym aspekcie reżyser poległ na całej linii. Przyznam się szczerze, że nienawidzę horrorów powstałych w technologii 3D - wszystko w nich jest do tego stopnia sztuczne, że film automatycznie traci na realizmie i nie wyobrażam sobie, żeby był w stanie kogokolwiek przestraszyć, czy choćby zniesmaczyć. Tak też było i w tym przypadku. Wszystkie jakże krwawe sceny zrobiono komputerowo, a efekty specjalne aż wołały o pomstę do nieba. Ani razu ten film mnie nie obrzydził, ani razu nie podskoczyłam w fotelu ze strachu czy zaskoczenia. Ale za to mnie rozśmieszył - pękałam wprost ze śmiechu, a szczególnie podczas największej masakry podczas wyborów miss. Cóż mogłam zrobić? Mogłam albo się załamać takim nagromadzeniem efektów specjalnych, albo dobrze się bawić ich groteskowością. Wybrałam tę drugą opcję i ku swojemu zupełnemu zaskoczeniu stwierdzam, że mimo braku jakichkolwiek walorów kina grozy seans przeżyłam bezboleśnie, a nawet załapałam się na odrobinę rozrywki. Z przymrużeniem oka można przynajmniej spędzić przyjemnie czas podczas oglądania tego, nazwijmy go dzieła.

Fabuła niczym szczególnym się nie odróżnia od setek wcześniejszych Animal Attacków, nawet zakończenie jest dokładnie takie samo, jak w innych tego typu filmach. Ale mimo to muszę przyznać, że choć mało oryginalna fabuła całkiem mnie wciągnęła. Sama się sobie dziwię, ale jakby na to nie patrzeć nie można zarzucić jej monotonii, a to już coś. No i rzecz jasna golizna, która mnie była całkowicie obojętna, ale powinna zadowolić męską część widowni:) Już wspominałam, że "Pirania" to obraz czysto komedyjny, ale muszę jeszcze zaznaczyć, że nawet te elementy, które w zamyśle reżysera miały rozśmieszyć widzów niestety balansują na cienkiej granicy absurdu. Weźmy za przykład chociażby scenę, w której kolesie strzelają z broni palnej do zgrai piranii - nie wiem, czy to miało być śmieszne, czy po prostu żałosne, ale faktem jest, że i tak pobiła ich pani szeryf celująca w rybki z paralizatora. No i rzecz jasna rzeź piranii za pomocą wiatraka od motorówki - skojarzenia z kultową "Martwicą mózgu" jak najbardziej na miejscu.

Aktorstwo wypada nad wyraz przyzwoicie. Nie wyłapałam żadnych rażących pomyłek, jeśli chodzi o obsadę, więc w tym aspekcie nie mam zastrzeżeń. Jako ciekawostkę dodam, że w jednej z epizodycznych ról wystąpił nie kto inny, jak Eli Roth - jeszcze jeden współczesny reżyser horrorów, który zdobył popularność dzięki swojemu "Hostelowi".

Nie wiem, czy mogę z czystym sumieniem polecać ten film poważnym fanom horrorów. Mogę jedynie powiedzieć, że jeśli ktoś szuka odmóżdżającej rozrywki wyłącznie do pośmiania się to jest to pozycja w sam raz dla niego. Kino czysto rozrywkowe, które nie wnosi absolutnie niczego nowego do gatunku, ale za to można się przy nim świetnie bawić.

piątek, 11 lutego 2011

"Zbaw mnie ode złego" (2010)

W małym miasteczku krąży legenda o seryjnym mordercy, który ma powrócić po 16 latach i zabić siedmioro nastolatków urodzonych w noc jego śmierci. W rocznicę swojej śmierci Rozpruwacz rzeczywiście powraca, aby dokończyć swoje dzieło.

Chyba nikt nie wątpi, że Wes Craven jest niekoronowanym mistrzem teen-slasherów. Najpierw zaistniał dzięki "Koszmarowi z ulicy Wiązów",. Jakiś czas później zajął się trylogią "Krzyku", a wszystkie te obrazy zyskały już miano kultowych i stały się niejakim przełomem w światku horrorów. Czy "Zbaw mnie ode złego", który niedługo trafi do polskich kin w 3D okaże się równie przełomowy? Wątpię w to. Nie chcę przez to powiedzieć, że film okazał się tragiczny, bo tak źle na pewno nie było. Po prostu nie jest to obraz, który pokaże widzom coś nowego. Szkoda, bo Craven kojarzy się fanom filmów grozy z oryginalnością i osobiście także spodziewałam się wielkiej bomby, co okazało się sporym błędem z mojej strony, gdyż niestety nie uniknęłam małego rozczarowania.

Pomysł na scenariusz, choć powiela utarte schematy (jak to często w slasherach bywa) potrafi niejednokrotnie zaskoczyć widza. W pewnym momencie nawet robi się takie zamieszanie, że można stracić wątek, pogubić się w tych zawiłościach fabularnych, których celem było zapewne zmylenie widza, aby zakończenie wypadło bardziej zaskakująco. Czy Cravenowi udało się mnie zaskoczyć? Tak, w tym aspekcie się popisał, ale nie znaczy to, że te zabiegi miały jakiś głębszy sens. Otóż, zakończenie okazało się tak strasznie banalne i wymuszone, że aż płakać się chciało. Podczas, gdy cały film był przyzwoitą, trzymającą w napięciu produkcją to finał zepsuł mi całkowicie cały seans. Pozostawił wielkie uczucie rozczarowania, a także uświadomił mi, że nie zawsze zaskakujące zakończenie może być czymś właściwym.

Ale odetnijmy się od zakończenia, bo jeśli będę brać go pod uwagę to niestety będę musiała doszczętnie skrytykować ten film, a na to nie zasługuje. Craven zaserwował nam powrót do starych, dobrych slasherów - pokazał znaną nam konwencję przy okazji unikając schematyczności. Owszem, mamy szablonowe wręcz postacie (może aż nazbyt przerysowane), mamy zamaskowanego mordercę i głupiutkie ofiary. Ale - uwaga - mamy też jakże pasującego do profilu psychola nastolatka cierpiącego na urojenia i gadającego do siebie. Wszystko pasuje, prawda? Ale nie zapominajmy, ze to Craven, który w swoich filmach nigdy nie odkrywa wszystkich kart przed zakończeniem. Poza tym już motyw zabobonnego miasteczka, który obsesyjnie wierzy w powrót mordercy wprowadza pewien powiew świeżości i daje nam sygnały, że nie wszystko ułoży się tak, jak widz się tego spodziewa. Cóż, ułożyło się tragicznie, ale miałam o tym nie wspominać:)

Reżyser zadbał też o klimat. Oczywiście, nie będzie tutaj powtórki z duszącego "Koszmaru z ulicy Wiązów", bo atmosfera nie jest w stanie nas zaniepokoić - wyczuwamy ją, ale to niestety wszystko, co nam oferuje. Morderstwa nie są tutaj centralnym elementem - jak to w slasherach bywa trupów mamy sporo, ale jeśli oczekujecie jakiejś krwawej rzezi to się srogo zawiedziecie. Mimo dosyć niepochlebnej recenzji myślę, że film jest w stanie przyciągnąć uwagę, nie znudzić i co chyba najważniejsze nie pozwolić widzowi "wyłączyć myślenia". To nie jest produkcja, na której nie można pogłówkować, bo Craven wręcz nas do tego zmusza w każdej minucie seansu. Już ten fakt sprawia, że reżyser nie zrobił kolejnego horroru dla przygłupich nastolatków, którzy pragną jedynie odmóżdżającej rozrywki. Tutaj trzeba myśleć, a szczególnie pod koniec, bo w przeciwnym razie gwarantuję każdemu, że już w połowie zacznie gubić ważne wątki.

Mnie ta produkcja przypadła do gustu. Ok, spodziewałam się czegoś znacznie lepszego, ale w ogólnym rozrachunku zaliczam ten slasher do lepszych w swoim podgatunku. Ale polecić go mogę jedynie wielbicielom tego typu obrazów. Przykro mi, ale skierowany jest tylko do nich - pozostali widzowie nie znajdą tutaj nic godnego uwagi.

czwartek, 10 lutego 2011

"Ostatni egzorcyzm" (2010)

Wielebny Cotton Marcus od dawna zajmuje się egzorcyzmami, w które nawet nie wierzy. Robi to dla pieniędzy, ale wkrótce odkrywa, że to zajęcie nie przynosi mu już zysków. Postanawia zakończyć karierę egzorcysty, ale najpierw chce zająć się jeszcze jednym przypadkiem domniemanego opętania pewnej nastolatki.

Era pseudodokumentów trwa w najlepsze. Twórcy w ten sposób pragną osiągnąć większy realizm sytuacyjny, gdyż jak wiadomo współczesnego widza ciężko jest przekonać, że wydarzenia przedstawione w filmie mogły zdarzyć się naprawdę - a nie wierząc widz przestaje odczuwać strach podczas seansu. Ta produkcja jest kolejnym obrazem, w której wszystkie wydarzenia obserwujemy przez kamerę jednego z bohaterów - tak, tak to kolejny przykład sławnego "kręcenia z ręki". Poza tym sama tematyka filmu także nie jest czymś nowym. Ile to już było filmów o egzorcyzmach? W ostatnich latach ten temat nasilił się szczególnie za sprawą przede wszystkim głośnych "Egzorcyzmów Emily Rose". Jednak żadnemu filmowi opartemu na tym pomyśle nigdy nie udało się i zapewne się nie uda powtórzyć fenomenu "Egzorcysty" Williama Friedkina. Ale nie będę porównywać "Ostatnich egzorcyzmów" do tamtych dwóch głośnych pozycji, bo w takim wypadku musiałabym ten film zmieszać z błotem, a na to na pewno nie zasługuje.

Pierwsza połowa filmu jest naprawdę ciężka w odbiorze. Z tego powodu, że nie dzieje się absolutnie nic godnego uwagi. Widzimy tylko krótkie wywiady z bohaterami filmu, słyszymy z ich ust parę ogólników na temat opętania i egzorcyzmów. Nic nowego, czego byśmy nie słyszeli w innych tego typu produkcjach. Na temat realizacji wolałabym się nie wypowiadać, bo nienawidzę "kręcenia z ręki" - to latanie kamery bez ładu i składu strasznie mnie dezorientuje i na pewno nie odbieram wtedy filmu tak jak chcieliby tego twórcy. Nie widzę w nim żadnego realizmu, za to wpadam w wielką irytację, kiedy kamera nieustannie zmienia obiekt wizji. Za to druga połowa filmu jest już prawdziwym klimatycznym horrorem. Postać opętanej dziewczynki, mimo że całkiem pomysłowa nie była w stanie przerazić mnie tak, jak to miało miejsce w innych bliźniaczych produkcjach. Ale za to najlepsze były sceny, kiedy nie było jej widać, kiedy nasi bohaterowie szukali jej w pustym domu, a widz miał świadomość, że może ona wyskoczyć w każdej chwili z jakiegoś ciemnego kąta, tyle, że nie wiedział, kiedy to nastąpi. Właśnie w takich momentach film osiągał prawdziwą klimatyczną kulminację. Ciężko jest w tych czasach osiągnąć taką atmosferę w horrorze, ale w tym przypadku ten element był wręcz idealny.

W roli głównej wystąpił Patrick Fabian - jeśli o niego chodzi to nie mam zastrzeżeń do odtworzonej przez niego roli. Podobnie rzecz ma się z opętaną dziewczynką graną przez Ashley Bell. Pozostali aktorzy jakoś nie przypadli mi do gustu. Wiem, że to miał być pseudodokument, więc gra siłą rzeczy miała nie być nad wyraz naturalna, ale mimo to obsada mogła lepiej się spisać.

Myślę, że ta pozycja jest idealna przede wszystkim dla ludzi wierzących w takie rzeczy - oni na pewno będą przekonani, że nasza bohaterka rzeczywiście była opętana. Mnie twórcy nie przekonali, ale nie dlatego, że się nie postarali, co to to nie. Po prostu ja jestem zatwardziałą realistką i gdybym zobaczyła podobny dokument w telewizji, gdyby był wizją prawdziwych egzorcyzmów to i tak twierdziłabym, że to zwykła choroba psychiczna. Więc ja w tym aspekcie nie mogę występować w roli żadnego autorytetu. Za to religijni widzowie powinni w trakcie seansu naprawdę uwierzyć, że oglądają prawdziwy dokument, bo w tej materii reżyser spisał się znakomicie i myślę, że aż nadto osiągnął realizm sytuacyjny, do czego wątpienia dążył. Ponadto samo zakończenie jest niebywale interesujące i bądź co bądź dające odrobinę do myślenia - przez taki finał reżyser pokazał nam, że nie zawsze wszystko jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka oraz zostawił nam małe niedopowiedzenie, które każdy może zinterpretować, jak mu się podoba.

"Ostatni egzorcyzm" na pewno nie jest najlepszym filmem o opętaniu. Są lepsze, ale są też gorsze, jak np. "Egzorcyzmy Dorothy Mills". Powodem, dla którego tak późno obejrzałam ten film jest jego promocja - nienawidzę rozreklamowanych horrorów, gdyż na ogół okazują się kompletnymi gniotami. W tym przypadku tak nie było, choć przyznam, że na początku filmu strasznie się nudziłam. Ale reżyser zrekompensował mi to z nawiązką w drugiej połowie i w ogólnym rozrachunku jestem zadowolona, że to zobaczyłam. Myślę, że spokojnie można obejrzeć tę pozycję - jeśli ma się cierpliwość, żeby przetrwać marny początek - bo do najgorszych z pewnością nie należy.

środa, 9 lutego 2011

"Walentynki" (2001)

Pięć kobiet dostaje dziwne walentynki z pogróżkami podpisanymi JM. W dzieciństwie na balu walentynkowym poważnie skrzywdziły nieudacznika klasowego Jeremy'ego Meltona. Teraz, po latach są przekonane, że Jeremy wrócił, aby się na nich zemścić. Wkrótce dochodzi do okrutnych morderstw.

"W miłosnej podróży z trudem się kroczy. Me uczucie wzrasta, gdy krew pierś Ci broczy."

Slasher to chyba jedyny podgatunek horroru, który potrafi dopasować się do każdego znanego ludzkości święta. Mieliśmy już slashery bożonarodzeniowe, halloweenowe, a teraz przyszła kolej na pozycję walentynkową. Film Jamie'ego Blanksa został nakręcony w 42 dni za dosyć wysoką ceną dziesięciu milionów dolarów. Czy opłacało się? Myślę, że tak, gdyż ta pozycja jest interesującym powrotem do starych, dobrych slasherów utrzymanych całkowicie w ich konwencji - bez zbytnich upiększeń i dennych efektów specjalnych. Ot, morderca w masce kupidyna, który po kolei wykańcza swoje ofiary w scenach niezbyt krwawych, ale jakże widowiskowych, których najmocniejszą stroną jest klimat, a nie hektolitry przelanej farby. I to jest właśnie kwintesencją wszystkich godnych uwagi slasherów.

"Na górze róże, na dole bez. Po uzębieniu zidentyfikują Cię."

Fabuła nie jest niczym odkrywczym, tożsamości mordercy także bez problemu możemy się domyślić już na początku filmu. Więc na czym polega fenomen tego obrazu? Na pewno wiele zawdzęczamy tutaj gwiazdorskiej obsadzie - Denise Richards, David Boreanaz, Katherine Heigl - już te trzy nazwiska skutecznie przyciągają uwagę potencjalnego widza. Reżyser powoli prowadzi nas przez intrygę, zmylając tropy, co do tożsamości mordercy - pokazuje nam ciekawe sceny mordów i próby rozwikłania zagadki przez bądź co bądź puste dziewczyny oraz gliniarza erotomana. Na pewno w trakcie seansu nie pozwala nam się nudzić - w końcu, gdy tylko fabuła zaczyna lekko utykać pojawia się zamaskowany morderca, aby nas trochę rozerwać:) Pomysł na scenariusz przypadł mi do gustu. Motyw skrzywdzonego dzieciaka, który po latach postanawia się zemścić nie jest jakoś szczególnie oryginalny, ale Blanks zrobił wszystko, żeby pomimo tego faktu przyciągnąć naszą uwagę i przedstawić całą historię w jakże interesujący sposób. Męczyć może tylko głupota głównych bohaterek, co nie jest niczym nowym w tego typu produkcjach, ale naprawdę, jak na względnie nowy film spodziewałam się po nich, choć odrobiny rozumu. Błędem dosyć rażącym jest też to, że w obliczu tak wielkiego zagrożenia ze strony mordercy, który powoli wykańcza ich przyjaciółki, nasze bohaterki bardziej martwią się sprawami sercowymi oraz kłótniami między sobą o rzeczy iście banalne.

"Uroda nie jest wieczna, dobrze wiesz. Delektuj się smakiem, jesteś tym co jesz."

O scenach mordów już wspominałam - ich efektywność w tym obrazie przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Mamy tutaj zatłuczenie faceta na śmierć żelazkiem, nadzianie kobiety na odłamek szkła i chyba najbardziej oryginalne morderstwo, jakie dane mi było zobaczyć na ekranie w postaci rzezi w jacuzzi. Przez długi czas była to moja ulubiona scena z horroru - oczywiście, dopóki nie pojawiły się filmy torture-porn:)

"Walentynki" to typowy film slash, utrzymany w konwencji tego typu obrazów, schematyczny aż do bólu, a na dodatek przewidywalny. Słowem: posiada nieodzowne elementy tego podgatunku horroru plus rzecz jasna kilka ciakawych smaczków, które czynią go jednym z najlepszych slasherów XXI wieku. Takie filmy w naszych czasach są już wymierającym gatunkiem, a "Walentynki" udowadniają, że może należy dać jeszcze im szanse na ewolucję. W końcu każdy fan horrorów potrzebuje czasami odprężenia przy niewymagającym myślenia obrazie, którego jedynym zadaniem jest odprężenie widza po ciężkim dniu pracy.

wtorek, 8 lutego 2011

"The Tortured" (2010)

Historia rodziców, którzy stracili małego synka. Został on porwany i zamordowany przez człowieka, który trafił za ten czyn przed Sąd. Jednak kara, którą dostaje nie satysfakcjonuje zdruzgotanych rodziców, więc postanawiają wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę.

Ostatnio chyba nie ma roku, w którym nie dostalibyśmy solidnego kina torture-porn. Obok "I Spit on Your Grave" jest to najlepsza pozycja 2010 roku, jeśli chodzi o krwawe kino. Zresztą smutne byłoby gdyby widzowie widzieli w tym filmie tylko bezsensowną jatkę, ponieważ mimo tytułu, który jasno daje do zrozumienia, o czym przede wszystkim będzie ten film to ma on za zadanie coś uświadomić widzowi - tak, mocne, dobitne przesłanie to największa siła tego obrazu. Nawet jeśli owo przesłanie nie jest zbyt oryginalne... No, ale cóż, ważne, że jest zawsze na czasie.

Zacznijmy od charakterystyki postaci, gdyż bez niej nie ma możliwości, aby ruszyć dalej. Państwo Landry to spokojne, szczęśliwe małżeństwo, które żyje sobie nikomu nie szkodząc w swoim małym świecie. Mimo tego, że przestrzegają prawa to prawo nie interesuje się nimi. Kiedy ginie ich jedyny syn Wymiar Sprawiedliwości odwraca się od nich, stając po stronie mordercy - wymierzając mu zdecydowanie za niską karę za to, co zrobił. Co w takiej sytuacji mają zrobić rodzice? Spokojnie stać i patrzeć, jak bezwzględny morderca wychodzi po paru latach z więzienia i żyje sobie długo i szczęśliwie? Pierwsza połowa filmu jest naprawdę wzruszająca - nawet mnie zakręciła się łezka w oku. Widz już od pierwszych minut filmu zostaje wrzucony w dramat Bogu ducha winnej rodziny. Może obserwować ich rozpacz i poczucie beznadziei. Widzi, jak utrata ukochanego synka powoli wyniszcza ich od środka. I czego pragnie? Właśnie zemsty. Widz podobnie, jak nasi bohaterowie chce, żeby zabójca został dotkliwie ukarany i dopinguje zrozpaczonym rodzicom w trakcie krwawej zemsty.

"Każdego dnia zmagamy się z tym, co przeżył nasz syn. Napastował go olbrzym. Tym był dla dziecka. Potworem. Odpowiednikiem najbardziej odpychających rzeczy. Wyobraźcie sobie, że jesteście nowi na tym świecie. Że jesteście dzieckiem." Czy można winić tych ludzi za to, co zrobili? Ja tego nie potrafię, gdyż jestem zwolenniczką zemsty, szczególnie jeśli rzecz jest tak poważna, jak to miało miejsce w tym filmie.

Jednakże w drugiej połowie filmu, kiedy to jesteśmy świadkami najbardziej odrażających tortur, na jakie tylko może wpaść człowiek widzimy coś jeszcze. Widzimy, że zemsta nie daje ukojenia naszym bohaterom, że jeszcze bardziej ich niszczy. Powoli dochodzą do wniosku, że to wszystko nie zwróci im syna, ale równocześnie nie mogą się już wycofać, w imię sprawiedliwości. Ten film nie jest peanem na cześć zemsty, na cześć brania sprawiedliwości we własne ręce. Ten film to potępia. Pokazuje, że zemsta czasem gorzej szkodzi tym, którzy się na nią porywają, niż osobie, która na nią w pełni zasłużyła.

UWAGA SPOILER UWAGA SPOILER

W zakończeniu reżyser daje nam ostatni dowód na to, że zemsta nie służy niczemu dobremu, że czasem może być ślepa. Państwo Landry skierowali swój żal na całkowicie niewinną osobę, a co gorsza przez przypadek sprawili, że ów mężczyzna był przekonany, że naprawdę jest winny zabójstwa ich syna. Przez swój czyn stali się tacy sami, jak ich wróg. Stali się tak samo bezwzględnymi, odrażającymi mordercami. Reżyser już nie pokazał nam sceny, w której dowiadują się o swoim błędzie, ale jestem przekonana, że świadomość tego, że w tak okrutny sposób torturowali niewinnego człowieka zniszczyła ich do reszty. A świadomość widza? W końcu on im dopingował przez cały czas trwania ich krwawej zemsty? Z jakim uczuciem pozostaje widz, kiedy uświadamia sobie, że chciał śmierci zupełnie niewinnego człowieka?

KONIEC SPOILERA KONIEC SPOILERA

Skoro przesłanie mamy już za sobą to teraz zajmę się realizacją. Mimo tego, że w filmie zagrały dość znane twarze - Jesse Matcalfe i Erika Christensen to montaż pozostawia niestety wiele do życzenia. Nie wiem, ale cały czas miałam wrażenie, że oglądam jakąś niskobudżetową produkcję. Kamera za często latała po planie bez zbytniego celu, co trochę wytrącało mnie z równowagi. Pewnie te zabiegi były celowe, aby ukazać jak największą realistyczność obrazu, ale mnie osobiście nie przypadły do gustu. Za to zupełnie inaczej ma się sprawa ze scenami tortur. Tutaj nie ma żadnych wpadek, są one tak realistyczne i naturalne, jak być powinny w tego typu filmach. Ale zaznaczam, że nie są przeznaczone dla każdego. Jeśli ktoś nie przepada za takim kinem to lepiej niech sobie odpuści, gdyż przesłanie chociaż ważne nie występuje tutaj na pierwszym miejscu. Na pierwszym miejscu są odrażające tortury przeznaczone tylko dla ludzi o mocnych nerwach.

"The Tortured" choć posiada mało oryginalną fabułę - ile to już było filmów o starej dobrej zemście? - to jednak zasługuje na naszą uwagę z tego względu, że reżyserowi znakomicie udało się zaprezentowanie reakcji rodziców po stracie dziecka (w czym przysłużyła sie także przekonująca gra aktorów) oraz decyzji, którą podejmują, aby ocalić siebie, która w końcu i tak ich niszczy. Psychologia bohaterów jest tutaj ogromnie ważna i myślę, że każdemu szybko rzuci się to w oczy. Ale ważne są też tortury, co już w dużej mierze ogranicza liczbę potencjalnych widzów, do których skierowana jest ta produkcja.

poniedziałek, 7 lutego 2011

"Nieuleczalny strach" (2005)

Grupka przyjaciół, chcąc ciekawie spędzić święto Halloween włamuje się do opuszczonego szpitala, który ponoć jest nawiedzony. W środku ku swojemu przerażeniu, odkrywają, że plotki o nawiedzeniu nie były wcale plotkami. Na domiar złego wyjątkowo wredny duch zamyka ich na trzecim piętrze budynku i nie ma zamiaru wypuścić, dopóki nie wyświadczą mu pewnej przysługi.

"Nieuleczalny strach" nie jest filmem bez pomysłu, jak niektórzy mogą sądzić. W końcu po skończonym seansie można łatwo dojść do wniosku, że to zlepek znanych nam konwencji z innych tego typu horrorów. Może i reżyser poszedł na łatwiznę i skopiował pomysły innych, ale ja odniosłam wrażenie, że film jest niejakim hołdem złożonym tym obrazom i z takim nastawieniem o wiele przyjemniej oglądało mi się tę produkcję. Powiem tak - jest to typowy horror nastrojowy skierowany przede wszystkim do młodzieży. Typowa fabuła, typowy klimat i typowi bohaterowie. Wydawać by się mogło, że skoro wszystko jest tak schematyczne to można sobie śmiało odpuścić ten film... Ale z drugiej strony ten obraz oferuje nam kilka całkiem interesujących scen i przyznam szczerze, że oglądając ten film po zmroku można się niejednokrotnie przestraszyć. Czego zasługą są nie tylko mocne sceny zarówno te krwawe, jak i klimatyczne, ale integralną rolę odgrywa tutaj atmosfera. Reżyser może i nie miał pomysłu na fabułę, ale za to znakomicie potrafił oddać klimat filmu ze szczególnym uwzględnieniem stopniowania atmosfery.

Na gruncie aktorskim ta produkcja wypada niestety blado. Nasi młodzi ludzie niestety nie mają ani krztyny talentu aktorskiego, a najgorsza o zgrozo okazała się główna bohaterka, która swoją sztucznością przeszła moje najśmielsze oczekiwania i co najgorsze zepsuła mi odrobinę przyjemność oglądania. Motyw bohaterskiego policjanta, gwiazdy telewizji, także nie przypadł mi do gustu - był za bardzo wymuszony, a także wprowadzał do filmu pewne elementy komiczne, co na pewno nie wpłynęło na korzyść tej produkcji.

Czy dla samego klimatu i paru mocnych scen można poświęcić swój cenny czas? Myślę, że tak, ponieważ to nie jest produkcja, na której mimo schematyczności można się nudzić. Poważnych fanów horrorów, którzy oczekują od gatunku rzeczy rzadko spotykanych może ten obraz bardzo zawieść. Ale jeśli ktoś ma ochotę na niewymagający myślenia film, w sam raz na to, aby się odprężyć to może śmiało sięgnąć po "Nieuleczalny strach".

czwartek, 3 lutego 2011

"The Ring" (2002) / "The Ring 2" (2005)

Tajemnicza kaseta, która zabija po siedmiu dniach od jej obejrzenia... Któż nie zna tej historii? Któż nie słyszał o długowłosej dziewczynce ze studni, która nigdy nie śpi? Remake japońskiego horroru wszech czasów, który zarówno w Polsce jak i w Stanach okazał się wielkim wydarzeniem i nie przeszedł bez echa wśród fanów kina grozy. Zdania na jego temat są podzielone - jedni uważają, że to najlepszy remake azjatyckiego filmu, z kolei inni twierdzą, że porównywanie go do oryginału to zwykły grzech, gdyż wiele mu do niego brakuje. Nie będę porównywać go do pierwowzoru, ponieważ nie chcę zostać tutaj zlinczowana, ale podpisuję się pod twierdzeniem, że jeśli chodzi o amerykański remake japońskiej wersji jest to bez wątpienia najlepsza pozycja, nieporównywalna nawet z równie głośną "Klątwą".

"The Ring" to historia matki, która walczy o życie syna. Sama "zainfekowana" przez tajemniczą kasetę nie dba zupełnie o własne życie, starając się jedynie rozwikłać tajemnicę dziwnych zgonów dla dobra syna, który również sięgnął po zabójczą taśmę. Pomaga jej w tym ojciec dziecka.

Oglądając ten film samemu w środku nocy naprawdę można się przestarszyć. Najbardziej przerażające jest rzecz jasna nagranie na zabójczej kasecie - zbiór niepokojących obrazów, którym towarzyszy mrożąca krew w żyłach ścieżka dźwiękowa. Ale twórcy nie oszczędzili nam także drobnych smaczków podczas trwania całego seansu, umieszczając co jakiś czas urywki równie przerażających obrazków. Poza tym sam klimat filmu, tak bardzo poszukiwany przez wielbicieli kina grozy w filmach z XXI wieku, tutaj jest iście mistrzowski. Nie można obejrzeć tej produkcji obojętnie. Kiedy już myślimy, że będzie spokojnie, że nic już się nie wydarzy twórcy serwują nam jakąś bombę, w trakcie której możemy albo krzyczeć, albo schować się pod kołdrą:) Nie przesadzam w ocenia stopnia atmosfery w tym obrazie, choć muszę zaznaczyć, że dla bardziej doświadczonego widza może to nie mieć, aż tak sporej wymowy - na pewno nie będzie to dla niego obojętne, ale aż takiej traumy nie przeżyje.

Fabuła filmu jest trochę zagmatwana, ale nie ma w tym nic dziwnego, gdyż produkcja oparta na pomyśle Azjatów siłą rzeczy musi zmuszać do myślenia. W trakcie seansu nie możemy tak po prostu wyłączyć umysłu i zrelaksować się podczas oglądania. Nie, tutaj reżyser wręcz zmusza nas do ruszenia mózgownicą, żeby choć odrobinę zrozumieć wydarzenia, których jesteśmy świadkami. Zdecydowanie najlepsza scena tego obrazu pokazana jest pod koniec, kiedy to Samara wychodzi z telewizora - sam jej wygląd może wstrząsnąć widzem, ale efekty specjalne w tym konkretnym momencie także robią swoje. Samara najpierw powoli wypełza z ekranu odbiornika telewizyjnego, a następnie szybko, wręcz prawie niedostrzegalnie zbliża się do swojej ofiary.

"The Ring 2" jest bezpośrednią kontynuacją części pierwszej, dlatego jeśli ktoś nie widział poprzedniego filmu lepiej żeby najpierw sięgnął po niego w celu lepszego zrozumienia fabuły. Tutaj nasza bohaterka znów zmuszona jest ratować swojego syna, gdyż Samara dąży do tego, aby stać się nim i zyskać nową mamusię.

Druga część pod względem fabularnym zbytnio nie ustępuje jedynce - mamy równie zgrabną i przemyślaną fabułę, może trochę mniej skomplikowaną, ale podobnie wciągającą. Tyle, że temu filmowi odebrano najmocniejszą stronę jego poprzednika, a mianowicie klimat. Nie powiem jest on wyczuwalny, ale nie aż tak jak poprzednio i na pewno nie jest w stanie aż tak przerazić. Wywołuje lekki niepokój, ale nie straszy. Nie mamy też owych drobnych smaczków w postaci niepokojących obrazów, które tak bardzo przerażały w części pierwszej. Więc co mamy? Na pewno zgrabną kontynuację historii życia Samary, której jednocześnie współczujemy i nienawidzimy jej. W końcu ta demoniczna dziewczynka chciała tylko być kochana. Efekty specjalne ciężko jest jednoznacznie ocenić, gdyż balansują one od jednej skrajności w drugą. Mam tutaj na myśli scenę z atakiem jeleni, która prezentuje sobą jedynie ogromną porażkę. Owe zwierzęta zrobiono niemalże bajkowo, ewidentnie rzuca się w oczy ich animacja. Z drugiej bowiem strony mamy scenę w studni, która w jedynce była w miarę łagodna, a tutaj... No cóż, tutaj jest to bez wątpienia najmocniejszy moment filmu. Samara wspinająca się po ściankach studni z iście pajęczą zwinnością, jej ciało powyginane wręcz niewyobrażalnie i sama zawrotna szybkość naprawdę robią ogromne wrażenie. Po tej scenie spece od efektów specjalnych mogą być z siebie dumni, gdyż to jedyny moment w całej tej produkcji, który naprawdę mną wstrząsnął.

Obie części filmu prezentują sobą wyżyny kina grozy. Choć sequel pozostaje dużo w tyle za swoim pierwowzorem to i tak jest o wiele ciekawszą pozycją niż cała rzesza innych horrorów nastrojowych produkcji amerykańskiej. W obu częściach możemy oglądać Naomi Watts i Davida Dorfmana - gwiazdę remaku "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną". O głównej bohaterce chyba nie muszę wspominać, gdyż po gwieździe takiego formatu nie możemy się spodziewać niczego innego prócz profesjonalizmu, a jeśli chodzi o męską część widowni to na pewno będzie ona dla nich miłą dla oka atrakcją:)

Myślę, że Azjaci powinni być dumni z pracy amerykańskich filmowców, gdyż wykorzystali oni ich pomysł bardzo produktywnie i zrobili film, którego oczekują wielbiciele tego gatunku od kina grozy. Amerykanie zrobili film, który nie tylko straszy i wywołuje nocne koszmary, ale także zgranie przedstawili historię dziewczynki ze studni wywołując w widzach niejakie współczucie do jej osoby. Może w niektórych aspektach przesadzili odrobinę z efektami specjalnymi, ale w ogólnym rozrachunku nie psują one zanadto ogólnej wymowy tej historii. Mogłabym się jedynie przyczepić do zakończenia tej opowieści - bzdurnego happy endu, który pozostawił u mnie lekki niedosyt. Ale i tak czuję się w obowiązku polecić te obrazy każdemu, komu jakimś cudem umknęły, gdyż bez znajomości tych horrorów każdy fan gatunku będzie niejako niepełny i ubogi w niejedno mrożące krew w żyłach wrażenie.

wtorek, 1 lutego 2011

"I Spit on Your Grave" (2010)

Jennifer przyjeżdża do chatki w zacisznej okolicy z zamiarem napisania książki. Jednak jej spokój nie potrwa długo, gdyż grupka miejscowych mężczyzn postanawia "zabawić się z nią" nie stroniąc od przemocy. Pewnej nocy włamują się do jej chatki i brutalnie gwałcą. Okaleczona kobieta próbuje uciekać, ale oprawcy są bezlitośni. Postanawiają ją zabić, ale dziewczynie udaje się ujść z życiem.

Remake kultowego thrillera z 1978 roku o tym samym tytule. I jeśli miałabym ocenić te dwa obrazy przez pryzmat własnego gustu to oryginał nie miałby szans. Tutaj najważniejszej roli nie odgrywa zbiorowy gwałt tylko krwawe mordy w drugiej połowie filmu. Reżyser, Steven Monroe, wykazał się taką pomysłowością, że można śmiało składać mu pokłony. Oryginalność owych morderstw jest sztuką samą w sobie, a wielbiciele torture-porn nie powinni czuć się zawiedzeni po takiej dawce przemocy, której przy okazji kibicujemy. Na pewno nikt nie powie, że to już było, że to powtórka z niezliczonych innych tego typu filmów, bo gwarantuję, że takich sposobów uśmiercania ofiar jeszcze nikt nie widział w żadnym filmie.

Ale po kolei. Na początku akcja trochę kuleje. Nie dzieje się nic godnego uwagi, ale za to reżyser zadbał o napięcie. Tutaj, w przeciwieństwie do oryginału, mamy subtelną ścieżkę dźwiękową, która choć nie rzuca się zanadto w uszy to i tak staje się bezpośrednią przyczyną stopniowania atmosfery - najmocniejszego punktu pierwszych scen filmu. Następnie zbiorowy gwałt, który tutaj nie poruszył mnie już tak, jak to miało miejsce w przypadku pierwowzoru. Fakt, był o wiele łagodniejszy w swojej wymowie, nie osiadał tak mocno na psychice. Może ten aspekt działa na niekorzyść filmu w oczach wielbicieli kina grozy, ale jeśli chodzi o mnie to takie rozwiązanie bardzo mnie zadowoliło. Faceci mogą się odrobinę rozczarować zbyt małą porcją golizny, ale wierzcie mi lub nie reżyser zadbał o to, żeby najważniejsze sceny tego obrazu załagodzić do tego stopnia, żeby można było bez specjalnego bólu przez nie przebrnąć. Ja, bojąc się niesmacznej powtórki z oryginału, byłam jak najbardziej usatysfakcjonowana.
Nie będę rozwodzić się tutaj nad motywami postępowania bohaterów, gdyż zrobiłam to przy
okazji recenzowania oryginału, (tutaj) ale nie mogę pozostawić bez komentarza jednego ważnego aspektu. Otóż, w wersji z 1978 roku Jennifer dokonując zemsty na swoich oprawcach dobrowolnie zgadzała się na stosunek seksualny z niektórymi z nich. Wspomniałam już, że to sprzeczne z psychologią człowieka i myślę, że podczas kręcenia remaku reżyser także zdawał sobie z tego sprawę. Tutaj nie mamy bzdurnego oddawania swojego ciała gwałcicielom dla dobra zemsty. Bałam się trochę, że twórcy nowej wersji powtórzą błędy oryginału, ale na szczęście fabularnie poszli własnym tokiem rozumowania. Choć jest to dość wierna pierwowzorowi wersja to mimo wszystko została ona wzbogacona o nowe, interesujące wątki, a co najważniejsze została pozbawiona nielogicznych rozwiązań fabularnych.
Aktorstwo stoi na przyzwoitym poziomie, ale nie byłabym sobą, gdybym nie zaznaczyła, że odtwórczyni roli Jennifer, Sarah Butler, mało znana aktorka pokazała prawdziwą klasę. Już sam fakt, że od początku do końca byłam całkowicie (chociaż może jedna-dwie wątpliwości się znalazły) po jej stronie dobrze świadczy o poziomie jej gry aktorskiej, a jeśli dodać do tego, że ani razu w trakcie całego seansu nie wyzbyła się przekonującego kreowania najpierw ofiary, a potem wyrachowanej morderczyni to mamy materiał na całkiem dobrze zapowiadającą się aktorkę. Mam nadzieję, że pozostanie przy filmach grozy, bo chyba czuje się w tym gatunku, jak ryba w wodzie.


"I Spit on Your Grave" nastrojem i realizacją przypominać może odrobinę remake "Ostatniego domu po lewej", ale są to tylko złudne pozory. Sama bałam się już na początku seansu, że będziemy mieć powtórkę z tamtego bądź co bądź słabego obrazu. Na szczęście pomyliłam się, dlatego jeśli komuś tak jak mnie w pierwszych minutach seansu nasunie się podobne skojarzenie to niech lepiej nie wyłącza filmu, bo później czeka go niemała niespodzianka:)

Nie byłabym sobą, gdybym pomimo tak pochlebnej recenzji nie przestrzegła niektórych widzów przed tą produkcją. Otóż, jest to obraz przeznaczony wyłącznie dla osób sympatyzujących z amerykańskim kinem torture-porn. To obraz niszowy, na pewno nie nadający się dla wielbicieli filmów nastrojowych, ale myślę, że fani krwawej jatki będą jak najbardziej zadowoleni. Nawet osoby, którym oryginał przypadł do gustu nie powinni rozczarować się remakiem.