Stronki na blogu

niedziela, 25 marca 2012

„Pod moją skórą” (2002)

Recenzja na życzenie
Esther, podczas przyjęcia poważnie rani się w nogę. Początkowo nie orientuje się, że zrobiła sobie poważną krzywdę, gdyż nie odczuwa żadnego bólu. Od tego momentu w Esther zaczynają zachodzić nietypowe zmiany. Kobieta nieustannie odczuwa niepohamowaną potrzebę okaleczania własnego ciała. Nie bacząc na komplikacje, jakie zachodzą w jej prywatnym i zawodowym życiu z powodu jej obsesji, Esther całkowicie się jej poświęca, a w swoim uzależnieniu zdaje się nie dostrzegać żadnych granic.
Francuski obraz Mariny de Van, w którym odegrała ona również główną rolę. W XXI wieku kinematografia francuska zaczęła cieszyć się ogromnym powodzeniem wśród wielbicieli nurtu torture porn. Takie obrazy, jak „Blady strach”, „Frontiere(s)”, „Martyrs. Skazani na strach”, czy „Najście” szokowały widzów niezwykle realistycznymi scenami tortur, niejednokrotnie oferując również oryginalną fabułę, będącą przekonującym tłem dla okropności, których odbiorcy byli bezradnymi świadkami. „Pod moją skórą”, oczywiście, również nie wystrzega się owej dosłowności w ukazywaniu krwawych scen, aczkolwiek reżyserka wykazuje odrobinę większe ambicje, aniżeli tylko i wyłącznie próba zniesmaczenia widza. Produkcja Mariny de Van jest przede wszystkim wnikliwym studium psychologicznym ewidentnie chorej kobiety, sceny gore zdecydowanie schodzą tutaj na plan dalszy, są jedynie niezbędnym środkiem, mającym na celu podkreślenie tragizmu głównej bohaterki.
Najczęstszym powodem samookaleczania jest symboliczne pozbycie się, poprzez krew, nagromadzenia negatywnych emocji. Tymczasem Esther zdają się kierować zupełnie odmienne, rzadziej spotykane powody. Czując rozpad między jej wewnętrznym „ja” a własnym ciałem, poprzez samookaleczanie stara się odzyskać władzę w kończynach, poczuć, że jej ciało należy tylko i wyłącznie do niej – nie jest autonomicznym bytem, działającym wbrew jej woli. Twórcy nie wyjaśniają tej kwestii dosłownie, posiłkują się raczej symbolicznymi obrazami, spośród których najbardziej wymowna jest scena służbowej kolacji, gdzie Esther dostrzegając, iż jej ręka spoczywa spokojnie na stoliku, oddzielona od reszty ciała zaczyna się kaleczyć, co na powrót pozwala jej odzyskać utraconą w jej mniemaniu kończynę. Cały seans utrzymany jest w surowym, schizofrenicznym klimacie, co zmusza odbiorców do mimowolnego wkroczenia w psychikę chorej kobiety, która w swojej obsesji posuwa się coraz dalej, nie dostrzegając żadnych granic swojego uzależnienia raczy nas coraz to wymyślniejszymi sposobami okaleczania własnego ciała, a gdy i to przestaje jej wystarczać bez zastanowienia decyduje się na autokanibalizm, w nadziei, że może taka odrażająca forma autodestrukcji pomoże jej odzyskać kontrolę nad własnym zbuntowanym ciałem.
Jak już wspomniałam francuscy twórcy nie boją się dosłowności w ukazywaniu makabrycznych scen. Podobnie jest tutaj. Gdy Esther systematycznie zadaje sobie kolejne cięcia, gdy konsumuje małe kawałki własnej skóry widz ma okazję ze szczegółami obejrzeć cały ten odrażający proces autodestrukcji – z pewnością nie przegapi najmniejszej ranki, żadnej kropli przelanej krwi, która tak na marginesie sprawia niebywale realistyczne wrażenie. Jednak podczas seansu nie będzie odczuwał jedynie zniesmaczenia, nie taki był główny cel twórców. Podczas drobiazgowego ukazywania rozpadu życia i psychiki głównej bohaterki nieustannie będziemy się zastanawiać, gdzie leży granica jej uzależnienia, jaką krzywdę jeszcze musi wyrządzić samej sobie, żeby w końcu zwrócić się po pomoc, żeby dotarło do niej, że potrzebuje specjalistycznej opieki, która być może zapewni jej w końcu spokój ducha. Takie odczucia u odbiorcy zapewnia w szczególności drobiazgowa charakterystyka Esther, łącznie z wglądem w jej psychikę, jaki zapewnili nam twórcy. I właśnie, głównie z tego powodu „Pod moją skórą” nie jest zwykłą jatką, mającą na celu zaspokojenie naszych najniższych instynktów – to przede wszystkim obraz psychologiczny, wymagający od odbiorcy maksymalnego skupienia podczas seansu.
„Pod moją skórą” idealnie nadaje się dla dwóch grup wielbicieli filmów grozy – zarówno entuzjastów krwawego kina, jak i sympatyków psychologicznej fabuły, okraszonej trudnym do zniesienia klimatem obłędu. Atmosferą odrobinę przypomina kultowe dzieło Romana Polańskiego „Dziecko Rosemary”, bo choć tematyka obu filmów jest zupełnie odmienna zdają się one wykorzystywać podobne środki przekazu do wprowadzenia widza w iście schizofreniczny klimat.

2 komentarze:

  1. Właśnie pojawił się entuzjasta krwawego kina.:)

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja jako entuzjastka psychologicznych schiz :-) bardzo chętnie go obejrzę, bo recenzja mnie naprawdę zaciekawiła. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń