Pięcioosobowa grupa alpinistów wybiera się w szkockie góry, aby zdobyć jeden z tamtejszych szczytów. W lesie odnajdują zakopaną pod ziemią dziewczynkę. Decydując się na udzielenie jej niezbędnej pomocy podpisują na siebie wyrok śmierci, wszak jej porywacze nie mają zamiaru tak łatwo wypuścić z rąk swojego „łupu”.
Brytyjski thriller Juliana Gilbey’a z Melissą George w roli głównej. Właściwie to mogłabym przedstawić ten film w samych superlatywach, bo choć nie jest całkowicie pozbawiony wad, owe mankamenty w najmniejszym stopniu nie wpłynęły na mój ogólny odbiór tej pozycji. Zdecydowanie najlepszy jest survivalowy klimat. Bajeczne krajobrazy górzystych terenów Szkocji nie tylko zachwycają swoim niezaprzeczalnym pięknem wizualnym, ale również potęgują klimat alienacji, odosobnienia naszych protagonistów, którzy muszą zmierzyć się nie tylko z dziką naturą, ale również dwójką porywaczy, uzbrojonych w karabiny i napędzanych żądzą pieniądza. To prawda, że fabuła nie grzeszy zanadto oryginalnością, wszak filmów o zagubionych w lasach, ściganych przez psychopatów, niewinnych ludziach było już całkiem sporo, a to samo z pewnością można powiedzieć o motywie porwania dziecka dla okupu. Jednak integralnym elementem odróżniającym obraz Gilbey’a od innych survivali jest mistrzowskie wręcz potęgowanie napięcia – pomijając krótki wstęp praktycznie przez cały seans widz jest raczony dynamiczną akcją, która siłą rzeczy przyciąga wzrok spragnionego mocnych wrażeń odbiorcy.
Właściwa akcja filmu zawiązuje się w momencie odnalezienia zakopanej dziewczynki z Bliskiego Wschodu kilka centymetrów pod ziemią. Po krótkiej debacie bohaterowie postanawiają oczywiście się rozdzielić – jednak w przeciwieństwie do innych filmów grozy oni mają racjonalny powód do uczynienia takiego kroku. Dwoje najlepszych alpinistów postanawia przejść skrótem przez góry do miasta, aby wezwać pomoc, a pozostali prowadzą dziewczynkę ustalonym szlakiem. W tym momencie na scenie pojawiają się nasi antagoniści i jak można się tego łatwo domyślić zaczyna się krwawy pojedynek – polowanie na dobrych samarytaninów w dzikich ostępach leśnych, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. Trup ściele się gęsto, protagoniści są systematycznie eliminowani i tylko nieliczni będą mieli szansę na ostateczną konfrontację z porywaczami. Ostatnie pół godziny seansu, niestety, rozgrywa się w mieście. Twórcy rezygnując z leśnej scenerii równocześnie pozbawili kulminacyjny pojedynek większości napięcia. Finał również nie odznacza się niczym szczególnym, niestety zabrakło jakiegokolwiek elementu zaskoczenia, motywu, który na długo zapadłby w pamięć widza.
Wielbiciele kina grozy doskonale znają Melissę George, więc chyba nikomu nie muszę jej przedstawiać. Jak dla mnie była dodatkową ozdobą tego filmu, znacznie zawyżyła ogólny poziom aktorski, który sam w sobie, podobnie jak znakomita realizacja, był aż nadto profesjonalny. Ed Speleers i Alec Newman spisali się chyba równie dobrze jak George, nie dali się przyćmić jej popularności, pokazali, że też mają widzom coś do zaoferowania.
„A Lonely Place to Die” jest doskonałym przykładem na to, jak bez posiłkowania się efektami komputerowymi nakręcić sprawnie zrealizowany, trzymający w napięciu, wciągający thriller. Jak przekształcić oklepany survivalowy schemat w intrygującą rozrywkę. Okazuje się, że nie potrzeba hollywoodzkiego przepychu i maksymalnie nowatorskiej fabuły, aby zrobić dobry film, który ma szansę trafić w gusta szerokiego grona odbiorców.