Recenzja na życzenie
Zakochani Kelly i Ben wprowadzają się do nowego domu. Niedługo potem są świadkami niepokojących wydarzeń – meble same się przestawiają, drzwi samoistnie otwierają, a na ścianach pojawia się wielki grzyb. Wkrótce okazuje się, że Ben sporo wie o zagrażającej im złośliwej sile.
Horror nastrojowy Todda Lincolna. Pierwsze, co rzuca się w oczy podczas seansu „The Apparition” to brak oryginalnego pomysłu na fabułę. Twórcy po prostu połączyli w jedną całość kilka znanych widzom motywów z ghost story - wywoływanie duchów, przeprowadzka do nowego domu, walka specjalisty od zjawisk paranormalnych z tajemniczą siłą, prześladowanie człowieka przez niezidentyfikowany byt („Paranormal Activity” się kłania) oraz samoistnie poruszające się przedmioty gospodarstwa domowego. Ale nie od dziś wiadomo, że w obecnych czasach ze świecą można szukać czegoś nowatorskiego w kinie grozy, że nawet konwencjonalność ma szansę zainteresować sporą grupę odbiorców. Więc oczywiście brak pomysłu można twórcom wybaczyć, ale tylko w przypadku solidnego wykonania, które w tym przypadku wypada jeszcze gorzej od fabuły. Pierwsza połowa filmu miała bazować tylko i wyłącznie na klimacie grozy. Podczas scen nocnych, kiedy to dwójka naszych bohaterów po intuicyjnym spotkaniu ze światem nadprzyrodzonym wędruje po poszczególnych pomieszczeniach w domu, w poszukiwaniu jakiejkolwiek obecności, twórcy całkiem umiejętnie stopniują atmosferę zagrożenia, przede wszystkim dzięki charakterystycznej ścieżce dźwiękowej, ale w ogóle nie przejmują się zapadającą w pamięć kulminacją. Wygląda to tak: Kelly i Ben po przebudzeniu odkrywają, że wszystkie drzwi w domu są pootwierane na oścież, więc ruszają w obchód po domu w towarzystwie może nie niepokojącego, ale przynajmniej intrygującego klimatu – atmosfera osiąga punkt krytyczny i… mamy przeskok w czasie do przybycia policji. Podobnie jest po kłótni zakochanych, gdy zapłakana Kelly widzi, jak światło w domu nagle gaśnie. Więc wędruje po parterze z odpowiednim sprzętem, który pozwoliłby dostrzec jej jakiegoś ducha, a w kulminacji wpada na swojego chłopaka. Po kilku takich scenach twórcom nie udało się już wprowadzić mnie w jakikolwiek klimat, ponieważ wiedziałam, że nie ma sensu spodziewać się czegoś niepokojącego w ich kulminacyjnych momentach.
Po przebrnięciu przez nużącą pierwszą połowę seansu cierpliwi widzowie mogą spodziewać się odrobinę większej dynamiki akcji. Kiedy Ben i Kelly wzywają na pomoc specjalistę od zjawisk paranormalnych twórcy decydują się na kilka mało pomysłowych efektów specjalnych. Tutaj jedynie spodobała mi się postać czarnowłosej zjawy wychodzącej z pralki (czyżby inspiracja azjatyckimi ghost stories?). Pozostałe wydarzenia w ogóle nie wybudziły mnie z letargu, w który zapadłam podczas nudnawej pierwszej połowy projekcji. Ale nie powiem, finał jest bardzo zaskakujący – pewnie dlatego, że chyba żaden widz nie byłby w stanie wymyślić czegoś tak daleko idącego na przysłowiową łatwiznę. Po obejrzeniu napisów końcowych muszę stwierdzić, że najmocniej trzymały mnie w napięciu (ciekawa kompilacja obrazu z dźwiękiem).
W rolach głównych zobaczymy Ashley Greene i Sebastiana Stana – choć nie są to gwiazdy jakiegoś wielkiego formatu ich kreacje nie raziły mnie zanadto niestarannym wykonaniem, chociaż chwilami odnosiłam wrażenie, że męski pierwiastek z tego duetu poradził sobie troszkę lepiej. Swój udział w filmie miał też Tom Felton, znany fanom grozy z takich obrazów, jak „13Hrs” i „Zniknięcia”, ale w „The Apparition” niestety nie utrzymał przyzwoitego poziomu aktorskiego z tamtych obrazów.
Nie polecę tego filmu nikomu, nawet wielbicielom horrorów nastrojowych, ponieważ naprawdę nie posiada ani jednej wbijającej się w pamięć sceny. Początkowo klimat może ukontentować entuzjastów grozy, aczkolwiek pewnie szybko odkryją, że podobnie jak cała oś fabularna do niczego choćby w części niepokojącego nie prowadzi. Żałuję czasu, poświęconego na tę produkcję, więc apeluję – wy nie traćcie swojego!