Oddział brytyjskich żołnierzy wyrusza na ćwiczenia w szkockie góry. Na miejscu, dysponując ślepakami, muszą przechytrzyć drugi, specjalny zespół żołnierzy, ale ku swojemu przerażeniu w ich obozie zastają tylko rannego kapitana – reszta jego oddziału padła ofiarą wilkołaków. Z pomocą miejscowej kobiety mężczyznom udaje się schronić w odludnej chatce, w której będą zmuszeni przeczekać noc, broniąc się przed nacierającymi zewsząd wściekłymi wilkołakami.
Koprodukcja Wielkiej Brytanii, Luksemburga i Stanów Zjednoczonych, wyreżyserowana przez twórcę m.in. "Zejścia" i „Doomsday”, Neila Marshalla, garściami czerpiąca z klasycznych filmów grozy, w najlepszym tego słowa znaczeniu. W czasach, kiedy tematyka wilkołaków została niemalże całkowicie wyeksploatowana Marshall zdecydował się na swoiste połączenie „Predatora” z „Nocą żywych trupów”, równocześnie rezygnując z efektów komputerowych na rzecz nie do końca realistycznych kostiumów, ale za to wywołujących miłe wspomnienia u widzów, którzy pasjami obcują ze starszymi horrorami.
Klimat „Dog Soldiers” oprócz „Predatora”, co jest całkowicie zrozumiałe w przypadku uczynienia z bohaterów grupy żołnierzy, przypominał mi również późniejszą „Wściekłość”, w której z kolei więźniowie zostali wysłani w odludne tereny, gdzie przyszło im zmierzyć się z hordą bestii. 6-osobowy oddział brytyjskich żołnierzy, dysponując jedynie ślepakami (co zmieni się z chwilą dotarcia do obozu kolegów) musi zmierzyć się z watahą wilkołaków, na odludnych górzysto-leśnych terenach Szkocji. Marshall, decydując się na skoczną, w ogóle nieprzystającą do obrazowanych wydarzeń ścieżkę dźwiękową, być może nieświadomie, sprawił, iż muzyka, ani przez chwilę nie przyczynia się do potęgowania atmosfery całkowitego wyalienowania i wszechobecnego zagrożenia, wręcz przeciwnie – chwilami mocno przeszkadza we właściwym odbiorze filmu. Jednakże, z drugiej strony barykady mamy ciemne, przyprószone zdjęcia, które ciągną klimat w przeciwną, bardziej niepokojącą stronę. To „przeciąganie liny” chwilami mocno dezorientuje, ale biorąc pod uwagę późniejsze wydarzenia w drewnianej chatce można chyba śmiało powiedzieć, że obraz ostatecznie wygrywa z nietrafioną ścieżką dźwiękową. Niczym w „Nocy żywych trupów” nasi protagoniści „okopują się” w lichym domostwie, atakowanym przez znakomicie ucharakteryzowanych wilkołaków (do momentu finalnych walk wręcz, kiedy to wyraźnie widać, że to tylko kostiumy), wyłaniających się z gęstej, spowijającej chatę mgły w takt przenikliwego wycia.
Oprócz antagonistów bardzo istotną rolę odgrywają również interakcje pomiędzy naszymi żołnierzami i ich nową koleżanką a uratowanym z opresji kapitanem rozszarpanego na strzępy elitarnego oddziału. Z oczywistych powodów nie pałają sympatią do siebie, ale jak się wkrótce okaże przemądrzały kapitan ukrywa przed resztą coś bardzo istotnego, coś co powinno odebrać im wiarę w istotę brytyjskiej armii. Ale to nie jedyne zaskoczenie, przewidziane dla odbiorców w scenariuszu, o czym przekonamy się w finale. Połączenie horroru z akcją na ogół ukierunkowuje klimat w stronę tego drugiego gatunku, czego nie uświadczymy we wprawnych rękach Marshalla, który owszem zaserwuje nam multum strzelanek (zawsze w tego typu filmach zastanawiam się, jakim cudem używanie broni palnej w zamkniętym pomieszczeniu nikogo nie ogłusza – kuloodporny słuch?), wybuchów i walk wręcz, ale w całej tej dynamiczności nie przysłaniają one atmosfery wyalienowania – cały czas (no może, za wyjątkiem chwil, w których słyszymy skoczną muzykę) pamiętamy, że nasi protagoniści znajdują się z dala od jakiejkolwiek cywilizacji, na terenie należącym do wilkołaków, którym niestraszne ołowiane kule. Oprócz akcji i klimatu Marshallowi udała się jeszcze jedna, diablo trudna sztuka – wplecenie w scenariusz kilku humorystycznych dialogów, które wywołują krótkotrwały uśmiech widza, ale równocześnie nie niszczą mrocznej aury tej produkcji. Dla przykładu można tutaj przytoczyć krótką wymianę zdań pomiędzy jednym z żołnierzy, a jego nową znajomą:
„- Ktoś musiał słyszeć strzały.
- Kto? Najbliższy dom jest mój, a mnie tam nie ma.”
Albo tekst jednego z bohaterów, tuż przed zjedzeniem go przez dorodnego wilkołaka: „- Obyś dostał sraki, pojebie” – jak się okazuje niektórych nawet chwilę przed śmiercią trzymają się żarty:) Z kolei, jeśli miałabym wybrać najbardziej charakterystyczną, wbijającą się w pamięć scenę to zdecydowanie postawiłabym na wypływające jelita dowódcy oddziału oraz sklejanie ich butaprenem na wzór „operacji wietnamskich”. Wyłączając to wydarzenie uświadczymy jeszcze kilka scen gore, które również mają w sobie sporo tego wrodzonego wyczucia Marshalla – zero nadmiernego epatowania makabrą, sceny mordów są jedynie kolejnym środkiem wyrazu, a nie jedyną ambicją reżysera.
Myślę, że „Dog Soldiers” powinien przypaść do gustu wielbicielom horrorów wilkołaczych i żołnierskich motywów, bo choć fabuła nie ustrzegła się kilku nielogicznych wpadek to oferuje coś znacznie ważniejszego w tym gatunku filmowym – klimat oraz brak efektów komputerowych, które aż nazbyt często psują wszelką atmosferę grozy we współczesnych horrorach. Film dobry, miejscami mocno zajmujący, ale niezbyt nowatorski – więc maniacy wyszukiwania w produkcjach grozy wszelkich objawów oryginalności, niech lepiej „grzebią” gdzie indziej.