Stronki na blogu

środa, 15 maja 2013

„Panaceum” (2013)

Emily Taylor cierpli na depresję, która popycha ją do prób samobójczych. Kiedy tuż po wyjściu z więzienia jej męża, Martina, wjeżdża samochodem w betonową ścianę zostaje zmuszona w szpitalu do terapii pod okiem doktora Jonathana Banksa. Mimo, że mężczyzna bardzo się stara nic nie skutkuje w leczeniu Emily – jej stan zamiast się polepszać tylko się pogarsza. Po konsultacji z dawną psychiatrą jego pacjentki, dr Victorią Siebert, Banks postanawia przepisać jej eksperymentalny lek, który po jakimś czasie znacznie poprawia jej samopoczucie. Niestety, skutki uboczne wkrótce popychają Emily do zbrodni, a Jonathan zostaje zmuszony do prywatnego śledztwa, celem oczyszczenia swojego dobrego imienia.
Film Stevena Soderbergha, napełniający mnie wiarą w lepsze jutro kina, ponieważ w przeciwieństwie do zazwyczaj wyświetlanych tam, pełnych efektów komputerowych i zawrotnych akcji filmów, „Panaceum” przeznaczono dla wąskiej grupy odbiorców, doceniających powolne, acz jakże zaskakujące fabuły, których największą siłą jest suspens na miarę Hitchcocka (tak, nie boję się użyć tego porównania). Soderbergh zaoferował swoim widzom opowieść-układankę, którą należy śledzić w nieustannym skupieniu, aby mieć jakąkolwiek szansę rozpracowania całej tej przemyślanej w najdrobniejszych szczegółach intrygi.
„Panaceum” zauważalnie podzielono na dwie części. Pierwsza posiada wszelkie znamiona thrillera psychologicznego, z jakże depresyjnym, surowym klimatem. Obserwujemy rozpaczliwe zmagania Emily (w tej roli bardzo przyzwoita aktorsko, aczkolwiek nielubiana przeze mnie Rooney Mara) z głęboką depresją, która wymusza na niej ataki niekontrolowanego płaczu, bezsenność i próby samobójcze. Jej mąż, Martin (przystojny i jakże utalentowany Channing Tatum), po opuszczeniu murów więziennych stara się jakoś ułożyć sobie życie zawodowe ale równocześnie pragnie być oparciem dla swojej nieszczęśliwej małżonki. Interakcje pomiędzy nimi (np. scena łóżkowa) były pretekstem dla Soderbergha, aby poeksperymentować troszkę z realizacją. Podobnie, jak miał to w zwyczaju Roman Polański kamera skupia się obok miejsca, w którym ma miejsce główna akcja, filmując pusty kąt pokoju, sugerując widzom wydarzenia jedynie za pomocą dźwięku. Jak się okazuje takie zabiegi w pierwszej połowie seansu, wymieszane z szybkim montażem, w którym akcja bez ostrzeżenia przeskakuje od jednej sceny do następnej dają nam złudzenie obcowania z naprawdę nietuzinkowym, maksymalnie ambitnym obrazem. I jeśli uznać chorobę psychiczną za inteligentną tematykę to owszem, pierwsza część seansu za takową może uchodzić.
W drugiej części filmu psychologia dyskretnie usuwa się w cień, ustępując miejsca kryminałowi. Kiedy Emily, po zażyciu eksperymentalnego środka, przepisanego przez swojego psychiatrę dr Jonathana Banksa (znakomity Jude Law) zaczyna lunatykować jej mąż pragnie zmienić jej leki, na co dziewczyna nie wyraża zgody. Wkrótce somnambulizm popycha ją do zbrodni, co owocuje umieszczeniem jej w ośrodku psychiatrycznym. Dr Banks zostaje oskarżony przez opinię publiczną o błędną diagnozę lekarską, jego kariera staje pod znakiem zapytania, a żona (bardzo dobra kreacja Vinessy Shaw) coraz mocniej daje mu odczuć jego porażkę zawodową. Różne okoliczności czynu Emily wzbudzają podejrzenia Banksa, więc postanawia na własną rękę rozwiązać tę zagadkę. W tym celu coraz częściej konsultuje się z dawną psychiatrą Emily, dr Victorią Siebert (wspaniała rola równie wspaniałej Catherine Zeta-Jones), która w jego odczuciu może służyć mu niezastąpioną pomocą. Konstrukcja fabularna drugiej części seansu pozwala na pełne suspensu, zaskakujące zwroty akcji, wywracające o 180 stopni bieg całej historii. Jak się okaże nie wszystko było tym, na co wyglądało w poprzedniej połowie projekcji, a istoty całej intrygi, jestem o tym przekonana, nie przewidzi absolutnie żaden odbiorca. To nie zakończenie oferuje nam największą dawkę dogłębnego zdumienia tylko powoli następujące po sobie wyniki śledztwa Banksa, które precyzyjnie dopasowują do siebie wszystkie kawałki tej misternie skonstruowanej układanki. Co najciekawsze w drugiej części filmu Soderbergh zrezygnował z eksperymentów realizatorskich – nie ma ciągłych zbliżeń, filmowania obrzeży akcji i depresyjnego klimatu, osnutego cichą, wręcz uspokajającą ścieżką dźwiękową i szybkim montażem – jest zwyczajnie nagrany kryminał, z niezwyczajną intrygą do rozwikłania.

UWAGA SPOILER Fabuła „Panaceum” przywodzi na myśl znaną serię „Dzikich żądz”, w których również nic nie jest tym, czym się wydaje, a motywy manipulantek, które w najdrobniejszych szczegółach opracowały w ich mniemaniu zbrodnię doskonałą, skupiają się na chęci łatwego zarobku. Mamy nawet, podobnie jak w „Dzikich żądzach” związek lesbijski, który w przeciwieństwie do innych obrazów nachalnie poruszających tematykę homoseksualizmu tutaj jest należycie umotywowany KONIEC SPOILERA.

„Panaceum” zdecydowanie odradzam widzom poszukującym łatwej, dynamicznej rozrywki, szafującej efektami komputerowymi i nieustającą akcją, ponieważ mimo jego kinowej dystrybucji z powodzeniem wpisuje się w poczet obrazów niszowych, skierowanych tylko i wyłącznie do entuzjastów powolnych, wręcz leniwych fabuł, z owszem zaskakującymi wątkami, ale dopiero w drugiej połowie seansu, więc cierpliwość i zdolność wczucia się w ten surowy klimat są jak najbardziej wskazane. Jak dla mnie to było coś niesamowitego, no ale ja z zasady przepadam za tego rodzaju produkcjami.