Stronki na blogu

wtorek, 21 maja 2013

„Nieznajomi” (2008)

Recenzja na życzenie (Paulina)
Zaraz po weselu znajomych Kristen i James docierają do letniego domku rodziców mężczyzny, gdzie zgodnie z jego planem mieli spędzić romantyczną noc. Niestety, kiedy Kristen odmówiła przyjęcia zaręczynowego pierścionka atmosfera między nimi uległa znacznemu pogorszeniu. Oboje pragnęli tylko jednego – dotrwać do rana i przerwać tę niezręczną sytuację. Niestety, ich plany zakłóciła grupa zamaskowanych „dowcipnisiów”, którzy z sobie tylko znanych powodów postanowili wciągnąć Kristen i Jamesa w okrutne gierki, w których stawką jest ich życie.
Amerykanie mają to do siebie, że ilekroć jakiś film innej narodowości odniesie komercyjny sukces, bez większej zwłoki kręcą swoją, lekko zmodyfikowaną wersję. Tak też jest w przypadku „Nieznajomych” Bryan’a Bertino – remake’u francusko-rumuńskiego obrazu z 2006 roku zatytułowanego „Oni”. Jak szumnie zapowiada wstępny komunikat do filmu jest on inspirowany faktami, z zaznaczeniem, że brutalnych wydarzeń tamtej nocy do dzisiaj nie zdołano wyjaśnić. Stąd można domniemywać, że oprawców nigdy nie złapano, a film jest jedynie luźną interpretacją losu, jaki spotkał Kristen i Jamesa. Z drugiej strony jednak sam Bertino twierdził, że „Nieznajomych” (oprócz filmu „Oni”) zainspirowała niechlubna działalność tzw. „Rodziny Charlesa Mansona”, którzy również swego czasu prowadzili okrutne gierki ze swoimi ofiarami, napadanymi w ich domach. Jaką wersję by nie przyjąć faktem jest, że fabuła „Nieznajomych” tak mocno skłania się ku schematyczności, że bez problemu można ją zestawiać z różnymi głośnymi zbrodniami, mającymi miejsce w przeszłości.
Seans „Nieznajomych” nasunął mi na myśl „Funny Games” Michaela Haneke, w którym o wiele lepiej wypadły wyrafinowane gierki oprawców z ofiarami, które bawiły tylko tych pierwszych. Klimat natomiast nie miał nic wspólnego z duszącą aurą pierwowzoru – prędzej skojarzył mi się z powstałym rok wcześniej „Motelem”, który również stawiał na systematyczne potęgowanie napięcia, wywołanego uwięzieniem małżeństwa na terenie wroga, tyle, że w zestawieniu z „Nieznajomymi” prezentował się o wiele smaczniej. Bertino w swoim thrillerze (tak, to jest thriller, choć wielu widzów z sobie tylko znanych powodów woli nazywać go horrorem) postawił na prostą, chwilami wręcz nudnawą konstrukcję fabularną typu: uwięziona na odludziu parka i trójka zamaskowanych oprawców-„dowcipnisiów”, prowadzących z nimi okrutne gierki, owocujące uciekaniem naszych protagonistów z przysłowiowego kąta w kąt. Właściwa akcja rozpoczyna się z chwilą dobijania się do drzwi blondwłosej dziewczyny, pytającej o Tamarę – jak się z czasem okaże informacja udzielona jej przez Jamesa, że nikt taki tu nie mieszka nie powstrzyma jej przed kolejnymi natarczywymi wizytami „w poszukiwaniu” Tamary. Oczywiście, widz z miejsca wyczuje, że oto rozpoczęła się mordercza gra, w której Kristen i James odegrają rolę zamkniętych w potrzasku królików. Kiedy nieświadomy niczego mężczyzna wybierze się na nocną przejażdżkę, a jego dziewczyna w tym czasie skonfrontuje się z zamaskowanymi oprawcami reżyser da nam przedsmak tego, czemu będziemy świadkować w dalszej części seansu – moment, w którym zabarykadowana w pokoju Kristen „w pełnej napięcia” ciszy nasłuchuje zbliżających się w jej stronę odgłosów kroków wbrew zamiarom twórców w ogóle nie przyprawia odbiorcy o szybsze bicie serce, bowiem doskonale zdaje on sobie sprawę, że do pokoju nie wkroczy psychopata tylko jej chłopak. Właśnie w takim tonie utrzymano wszystkie mające trzymać w napięciu sceny – schematyczność pozwala bez problemu przewidzieć, kiedy i z której strony nastąpi atak, co niestety owocuje coraz mocniej nasilającą się nudą.
Duet Liv Tyler i Scotta Speedmana prezentuje się całkiem przekonująco, aczkolwiek charakterologicznie lepiej skonstruowano postać mężczyzny, z którym łatwiej było mi sympatyzować, co nie znaczy, że udało mi się z nim utożsamić – niestety, z czasem nudne, pozbawione jakichkolwiek elementów zaskoczenia chaotyczne ucieczki protagonistów sprawiły, że było mi wszystko jedno, czy przeżyją, czy też nie (zresztą, czemu miałoby być inaczej? W końcu już pierwsze dwadzieścia minut seansu pozwoliło mi domyślić się, jak ta historia się skończy). Jeśli zaś chodzi o oprawców to w moim mniemaniu w tych fantazyjnych maskach prezentowali się całkiem niepokojąco – dodatkowy dyskomfort widza wywoływał też całkowity brak motywów psychopatów. James powiedział o jednej z nich, że wygląda jak duch, a jak się z czasem okaże cała ta „wesoła” trzyosobowa grupka miała również tak charakterystyczną dla duchów tendencję do znikania, co odebrałam, jako rozpaczliwą próbę potęgowania podupadającego napięcia. Przecież, kiedy psychol nagle wyjdzie z kadru (i z zasięgu wzroku protagonistów) powinno się odczuć większy niepokój, na myśl o tym, że może nagle (w jakże oklepanej jump scenie) wyskoczyć z najmniej spodziewanego miejsca. Niestety, te nagłe „objawienia się” oprawców, ani o milimetr nie podniosły mojego poziomu adrenaliny we krwi, bo zwyczajnie żerowały na maksymalnie przewidywalnej powtarzalności. Ale choć cała monotematyczna fabuła prawie mnie uspała nie byłabym sprawiedliwa, gdybym nie nadmieniła, że finał odrobinę zrekompensował mi ten nudnawy seans – twórcy po raz kolejny postawili na przewidywalny motyw, aczkolwiek żaden inny nie miałby sensu i pewnie nie porażałby tak mocno nieumotywowaną brutalnością.
Pewnie znajdą się widzowie, którzy wprost przepadają za tego rodzaju, opartymi na ciągłych beznadziejnych ucieczkach fabułami. Osobiście odrobinkę mocniej przypadł mi do gustu pierwowzór, bo choć pod kątem scenariusza również prezentuje się nadzwyczaj nużąco to przynajmniej może się poszczycić gęstszym klimatem i mniejszą przewidywalnością. „Nieznajomych” odradzam, aczkolwiek pojedynczy widzowie, których zaintryguje opis fabuły mogą zaryzykować, bo nie wykluczam, że znajdą się jacyś odbiorcy potrafiący ten obraz docenić.