Stronki na blogu

środa, 28 sierpnia 2013

Stephen King „Miasteczko Salem”


Pisarz, Ben Mears, po latach wraca do małego miasteczka Jerusalem w stanie Maine, aby zmierzyć się z demonami przeszłości, zogniskowanych w stojącym na wzgórzu tak zwanym Domu Marstenów, w którym przed laty doszło do tragedii. Wkrótce potem do Salem przybywa dwóch handlarzy antykami, którzy zatrzymują się we wspomnianym domostwie. Tymczasem życie w miasteczku znacznie się komplikuje – po zaginięciu dziecka liczba zgonów wśród mieszkańców mocno się podnosi. Ben wraz z kilkoma przyjaciółmi zaczyna podejrzewać, że za tymi wszystkimi dziwnymi wydarzeniami stoją wampiry i choć początkowo wydaje im się to mocno nieprawdopodobne zostają zmuszeni do odrzucenia racjonalizmu na rzecz walki o ocalenie Jerusalem.

Wydana po raz pierwszy w 1975 roku jedna z najpopularniejszych książek Stephena Kinga, która obok „Carrie” i „Lśnienia” najsilniej przyczyniła się do jego niesłabnącej popularności, utrzymującej się po dziś dzień. Jak sam autor w swoim „Danse Macabre” przyznaje „Miasteczko Salem” miało być swoistym hołdem oddanym kultowemu „Draculi” Brama Stokera, stąd niektóre wątki łudząco podobne, do tych, z którymi mieliśmy szansę obcować w trakcie lektury tamtego wiekopomnego dzieła, choć mocno uwspółcześnione, sprowadzone do realiów lat 70-tych XX wieku. Chyba wszyscy zgodzą się, że Stephen King swoje najlepsze chwile miewał na początku kariery pisarskiej, a jako, że „Miasteczko Salem” jest drugą z wydanych przez niego powieści, będącą najczystszym horrorem, podanym w najlepszym z możliwych stylu (bez żadnych domieszek science fiction i fantasy, które widzimy w jego najnowszych książkach) nie potrafię wypowiadać się o niej inaczej, niż w samych superlatywach.

„Mam wrażenie, że ten dom jest pomnikiem, jaki Hubert Marsten wystawił Złu, a jednocześnie czymś w rodzaju psychicznej płyty rezonansowej lub, jeśli wolisz, latarni rzucającej mroczne, niewidzialne światło. Stoi tam od wielu lat, przechowując w swoich butwiejących ścianach to, co stanowiło esencję zła tkwiącego w Hubercie Marstenie.”

Początek, kiedy jeszcze nie widzimy natury zagrożenia, czyhającego na małe miasteczko Salem, ale znakomicie je wyczuwamy, jest kwintesencją niebywałego talentu Stephena Kinga, który jak mało kto potrafi sugestywnie kreślić duszący klimat nieuchwytnej grozy. Po przyjeździe głównego bohatera, Bena Mearsa, do miasta autor skondensował atmosferę w stojącym na wzgórzu, górującym nad Salem Domu Marstenów (nawiązanie do kultowego „Nawiedzonego” Shirley Jackson jest oczywiste, tym bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę niezapomniany pierwszy akapit tej kultowej powieści umieszczony w „Miasteczku Salem”), w którego murach przed laty ekscentryczny Hubert Marsten zamordował żonę, po czym popełnił samobójstwo. King w subtelny sposób sugeruje nawiedzenie tego opuszczonego domostwa, którego lękają się mieszkańcy miasteczka, ale nie przez zwyczajne duchy tylko niezdefiniowane Zło, rzutujące na egzystencję ludzi, mieszkających niżej w formie lekkiego niepokoju ogarniającego ich, ilekroć skierują wzrok na rzeczony, niszczejący dom. Ben Mears, który w dzieciństwie przekroczył jego próg i zobaczył swoistą zjawę powieszonego Huberta Marstena, teraz w dorosłym życiu pragnie ostatecznie rozliczyć się z traumatyczną przeszłością, w czym ma mu pomóc napisanie książki o okropieństwach, które rozgrywały się w murach tego przeklętego domu jeszcze za życia jego właściciela, zamieszanego w kult Szatana. Ale jego plany zostają pokrzyżowane przez nowych lokatorów Domu Marstenów, dwóch handlarzy antykami, Richarda Strakera i tajemniczego Kurta Barlowa, którego początkowo nie będzie dane nikomu ujrzeć. W tym momencie subtelna groza zostaje zastąpiona przez całkowicie zdefiniowaną dosłowność, na scenę wkraczają nawiązania do „Draculi” Brama Stokera, kierując niepokój czytelnika na szybko opanowujące miasteczko, żądne krwi jego mieszkańców klasyczne wampiry.

„Miasteczko wiedziało wszystko o ciemności. Wiedziało wszystko o ciemności, która okrywa ziemię, gdy słońce skryje się za linią horyzontu, a także o tej, która panuje w ludzkiej duszy. […] Miasto ma również swoje tajemnice i dobrze ich strzeże. O wielu z nich ludzie nie mają najmniejszego pojęcia. […] Sprawy Szatana interesują je w równie małym stopniu, co sprawy Boga. Ono wie wszystko o ciemności, a to w zupełności wystarcza.”

Stephen King przy kreśleniu archetypu wampira mocno zasugerował się koncepcją Stokera (rezygnując jedynie z możliwości poruszania się krwiopijców za dnia), tak więc możemy zapomnieć o jakże denerwującej w XXI wieku modzie na urocze wampirki, szukające prawdziwej miłości. Koncepcja „Miasteczka Salem” to powrót do korzeni, kreujący antagonistów na prawdziwe bestie, obdarzone zdolnością hipnozy i przeciskania się przez najmniejsze szpary. Dla nich liczy się jedynie żądza krwi i chęć jak najszybszego opanowania miasteczka, w imię ich Mrocznego Pana. Bardzo trafny okazał się zabieg skrótowego opisywania typowego życia mieszkańców Salem już od początku powieści, co w późniejszym relacjonowaniu ich przemiany dodało całej tej historii sporego realizmu, a przy okazji sprawiło, że ich koszmar nie był dla czytelnika obojętny – wcześniej miał okazję dobrze poznać tych ludzi, a co za tym idzie solidaryzować się z niektórymi z nich. Druga połowa książki, oprócz nieustającej akcji obfituje również w maksymalnie makabryczne (na przykład śmierć poprzez nadzianie się na noże powbijane w podłogę, która to w pierwotnej wersji miała być zgonem na skutek konsumpcji szczurów, ale wydawca Kinga stanowczo odrzucił taką koncepcję, obawiając się, że może okazać się zbyt drastyczna dla czytelników) oraz wzruszające wątki (jak na przykład odegranie sceny znanej z „Draculi”, polegającej na zamordowaniu swojej przeklętej wybranki przez jej kochanka). Nie można zapomnieć również o „nowej” formacji pogromców wampirów ze współczesnym Van Helsingiem na czele w postaci podstarzałego nauczyciela, który steruje poczynaniami pisarza, małego chłopca, młodej dziewczyny, lekarza i księdza, gotowych poświęcić wszystko w walce z wszechpotężnym władcą wampirów.

„O trzeciej nad ranem krew płynie w żyłach wolniej niż zwykle, a sen bywa wyjątkowo głęboki. Dusza jest wówczas albo pogrążona w błogosławionej nieświadomości, albo miota się rozpaczliwie, rozglądając się z przerażeniem wokół siebie. Nie istnieją żadne stany pośrednie. O trzeciej nad ranem świat, ta stara dziwka, nie ma na twarzy makijażu i wdać, że brakuje mu nosa i jednego oka. Wesołość staje się płytka i krucha, jak w zamku Poego otoczonego przez Czerwoną Śmierć. Nie ma grozy, bo zniszczyła ją nuda, a miłość jest tylko snem.”

O sukcesie „Miasteczka Salem” świadczy nie tylko nieznośne wręcz nagromadzenie grozy oraz znakomite kreacje Wiecznie Żywych, ale również fenomenalna narracja, która wręcz zmusza nas do całkowitego utożsamienia się z protagonistami i wręcz zatopienia się w ich koszmarze. Paradoksalnie atmosferę, oprócz typowych dla horroru zabiegów, znacznie potęguje czarny humor - historia nazwy miasteczka, podsumowana zdaniem: „I tak już zostało, co być może nie dowodzi niczego poza tym, że w Ameryce nawet świnia ma szansę na nieśmiertelność”, albo podczas „modlitwy” księdza-alkoholika „Święta Mario, łaskiś pełna, ześlij mi mocnego bełta”. Drugie zdanie być może dla chrześcijan wyda się mocno bluźniercze – jeśli tak, to muszę ich ostrzec, że w „Miasteczku Salem” King nie boi się swego rodzaju świętokradztwa, o czym najdobitniej świadczy zdanie władcy wampirów, skierowane do jego ofiary, tuż przed zmuszeniem jej do wypicia jego krwi: „Przyjmij moją komunię”. W całej, dosyć długiej powieści, zauważyłam tylko jedną malutką wpadkę (autora bądź tłumacza) następującą w chwili skierowania przez Bena swojej dziewczyny Susan do Matta (współczesnego Van Helsinga) w celu naprowadzenia go na ojca Callahana – w dalszej części powieści Ben zdaje się już w ogóle nie wiedzieć, kim jest ten ksiądz, jakby King (albo tłumacz) zapomniał o jego wcześniejszej konwersacji z Susan.

Moim zdaniem „Miasteczko Salem” wpisuje się do bardzo nielicznego grona całkowicie udanych książek wampirycznych, którego paradoksalnie największą siłą są wątki nawiązujące lub wręcz kopiujące kultowe momenty z „Draculi” Brama Stokera. Żaden wielbiciel prozy Stephena Kinga oraz literackiej grozy w ogóle nie ma prawa przegapić tej powieści, bo jest doskonałym przykładem naprawdę udanej, wręcz znakomitej horrorowej prozy!

8 komentarzy:

  1. Dobrze, że jeszcze nie miałem okazji oglądać kultowego już "Miasteczka Salem", bo dzięki temu będę mógł sięgnąć po książkę. Choć na razie mam inne plany związane z Kingiem, ale na wszystko przyjdzie czas;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam bardzo mieszane uczucia co do twórczości Kinga, ponieważ dwa razy się na nim zawiodłam i nie wiem, czy jest sens kolejny raz dawać mu szansę. Zastanowię się jeszcze.

    OdpowiedzUsuń
  3. Książka dobra, jednak czytałam ją znając już całą historię i muszę przyznać, że trochę mnie znudziła. A być może było tak dlatego, że rzecz ta dotyczy wampirów, a te nijak mnie nigdy nie fascynowały :-/ Mimo wszystko pozycja obowiązkowa dla fanów Kinga.

    OdpowiedzUsuń
  4. Niedawno przeczytałam. Dla mnie jest to bardzo dobra książka, choć niestety dość krótka.

    OdpowiedzUsuń
  5. Podpisuję się pod recenzją, choć wciąż mnie smuci fakt, że "Nawiedzonego" jeszcze nie czytałam. Na allegro stoi po 39,90... a póki co to za dużo jak na mnie.

    OdpowiedzUsuń
  6. Przepraszam, TO MOŻE BYĆ SPOJLER, więc czytasz na własną odpowiedzialność. Czy ktoś, kto już przeczytał "Miasteczko Salem" mógłby wytłumaczyć mi, dlaczego Hubert Marsten miałby zastrzelić swoją żonę, bo go o to błagała? Może za szybko czytałam, coś mi umknęło, albo po prostu czegoś nie rozumiem, ale jeśli nie będę wiedziała o co chodzi, to nie będę mogła spać ;) Na pewno żadne z nich nie było wampirem. Prawda? Już przestaje wierzyć w to co piszę... :D Pomocy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marsten zanim zabił żonę zmuszał ją do tak strasznych rzeczy, że śmierć była dla niej wybawieniem, dlatego o nią prosiła. Nie pamiętam, czy King w dalszej części książki precyzuje o jakie konkretnie rzeczy chodziło. Ale gdyby go nie prosiła i tak zabiłby ją i siebie, bo był szalony? zahipnotyzowany przez Barlowa? (sorki, ale dokładnie nie pamiętam).
      Marsten nie był wampirem, ale prowadził korespondencję z Barlowem. Jego żona też nie była wampirem. Tylko tyle mi świta odnośnie Twojego pytania:/

      Usuń