13 listopada 1974 roku Ronald De Feo zabija całą swoją rodzinę, twierdząc,
że popchnęły go do tego głosy rozlegające się w domu. Rok później Kathy Lutz
wraz ze swoim mężem George’m i trójką dzieci z pierwszego małżeństwa wprowadza
się do tego samego domu w Amityville, w którym straciła życie rodzina De Feo.
Początkowa radość z nowego miejsca zamieszkania zamienia się w czyste
przerażenie, gdy Lutz’owie odkrywają, że ich dom jest nawiedzony.
Remake kultowej ghost story Stuarta Rosenberga z 1979 roku. Oba filmy oparto na książce Jaya Ansona oraz zeznaniach
państwa Lutz, którzy utrzymywali, że dom, z którego w pośpiechu się
wyprowadzili jest nawiedzony. Z czasem zarzucono Lutz’om mistyfikację, w celu
szybkiego wzbogacenia się, co zaowocowało podzieleniem się opinii publicznej na
dwa obozy – niektórzy wciąż dają wiarę ich nieprawdopodobnej opowieści, a inni
są przekonani, że Lutz’owie dopuścili się wielkiego oszustwa. Jedynym
wątkiem filmu, który istotnie miał miejsce w przeszłości jest zabójstwo
rodziców i rodzeństwa przez Ronalda De Feo, który za swój czyn został skazany
na wyrok sześciokrotnego dożywocia. Jakkolwiek nie przedstawiałaby się sprawa z
etykietką „oparto na faktach” uważam, że reżyser Andrew Douglas nakręcił naprawdę
udany remake, co tym bardziej zaskakuje, jeśli weźmie się pod uwagę jego brak
doświadczenia w kinie grozy.
Podczas gdy pierwowzór osadzał się przede wszystkim na duszącym klimacie
grozy nowa wersja postawiła na daleko idącą dosłowność w wizualizacji makabrycznych
kreatur nawiedzających dom w Amityville. Taki zabieg pewnie zawiedzie
optujących za budowaniem niezdefiniowanej grozy widzów, ale mnie, choć jestem
również miłośniczką oryginału całkowicie zadowoliło nowe podejście do tematu.
Podobnie, jak wersja z 1979 roku remake osadzony jest na znanym wielbicielom ghost stories schemacie. Zaczyna się
przeprowadzką do nowego, wymarzonego domu, wystawionego na sprzedaż po
okazyjnej cenie. Kathy i George Lutz (znakomity duet aktorski: Melissa George i
Ryan Reynolds) akceptują niechlubną historię domu i decydują się na kupno. Jak wyjaśnia
mężczyzna: „Domy nie zabijają ludzi. Robią to ludzie. Nie ma złych domów. Są tylko
źli ludzie”. Jak się wkrótce okaże zostanie zmuszony do zweryfikowania
swoich poglądów. Wraz z trójką dzieci Kathy z pierwszego małżeństwa (młode,
bardzo utalentowane gwiazdki: Jesse James, Chloe Grace Moretz i Jimmy Bennett)
państwo Lutz wprowadza się do nowej posiadłości, a George już pierwszej nocy
jest świadkiem przerażających zjawisk – w trakcie współżycia ze swoją żoną
widzi ducha dziewczynki z dziurą po kuli w czole. Najmłodsza członkini rodziny,
Chelsea, szybko wyjawi matce obecność tajemniczej dziewczynki w ich domu. Zdradzi,
że ma na imię Jodie i nie pała sympatią do George’a. Jak można się tego
spodziewać Kathy będzie przekonana, że jej córka ma wyimaginowaną przyjaciółkę,
nie wiedząc, że mała, jako pierwsza odkryła przerażające tendencje ich nowego
domu.
Twórcy „Amityville” postawili przede wszystkim na dosłowne, jakże realistyczne
wizualizacje maszkar, gnieżdżących się w murach domostwa Lutz’ów. Moja ulubiona
scena ma miejsce w trakcie samotnej nocnej wędrówki małego Michaela do toalety.
Już same okoliczności pojawienia się tej sekwencji znacznie podnoszą i tak już
mroczną atmosferę – w końcu, któż z nas w dzieciństwie nie był zaniepokojony koniecznością
skorzystania z toalety w środku nocy? Moim zdaniem Douglas wykorzystał tutaj do
maksimum potencjał drzemiący w scenie uzewnętrzniającej nasze dziecięce lęki.
Po pełnym napięcia przemykaniu Michaela przez korytarz i dostaniu się do
łazienki twórcy nagradzają nas widokiem odstręczającej maszkary, stojącej tuż
za myjącym ręce chłopcem. Kolejnym mistrzostwem realizacyjnym, mającym w sobie
niezmierzone pokłady czystej grozy jest przygoda opiekunki małych Lutz’ów, która
zostaje zamknięta w szafie Chelsea i zmuszona przez znajdującą się w środku
Jodie do włożenia palca w dziurę w jej czole. Cała moc domu skupia się na
Chelsea, która za namową zmarłej koleżanki nieustannie naraża swoje życie (scena
w hangarze i na dachu) oraz George’u. Mężczyzna jak to zwykle w tego typu
filmach bywa staje się ofiarą klątwy. Co noc budzi się o 3.15 i świadkuje niewytłumaczalnym
zjawiskom. Z czasem zaczyna słyszeć głosy, nakazujące mu złapać i zabić jego
rodzinę (podobnie, jak De Feo) oraz boryka się z przerażającymi wizjami –
szybko przemykającymi w jego umyśle kompilacjami niepokojących migawek,
będącymi prawdziwym popisem montażysty. Gdy to nie poskutkuje dom zdecyduje się
na bardziej zdecydowane ruchy. Podtapianie George’a w wannie, przez ręce wyłaniające
się z dna i przy okazji orające jego skórę podobnie, jak wszystko inne w tym
obrazie miażdży realistycznym wykonaniem. Naprawdę pod kątem czystej grozy
Andrew Douglas spisał się wprost znakomicie.
Jedyne, co zepsuto to końcówka. Twórcy pokusili się o wyjaśnienie klątwy
ciążącej na domu w Amityvile, co choć stało się przyczynkiem do ukazania
torturowanych tu przed laty ludzi niestety oddarło tę produkcję z całej aury
tajemnicy i bądź, co bądź oryginalne nie było (znowu ci nieśmiertelni w ghost stories Indianie). Finał
oczywiście, dla każdego znającego tę historię widza będzie znany już na
początku seansu, ale należy pochwalić twórców za wtłoczenie w końcową
dynamiczną scenę zaskakującego mixu. Rzecz jasna każdy, kto widział „Lśnienie”
nie oprze się skojarzeniom, aczkolwiek należy pamiętać, że pierwowzór tego
obrazu miał swoją premierę rok wcześniej od produkcji Kubricka. Można jedynie
pokusić się o inspirację Rosenberga powieścią Stephena Kinga, w której jednak wykorzystano
inne narzędzie zbrodni, aniżeli preferowana przez George’a Lutza siekiera. Hmm,
czyżby Kubrick czerpał z pierwszej filmowej wersji „Amityville”?
Moim zdaniem „Amityville” to jeden z najlepszych XXI-wiecznych remake’ów
kina grozy. Poraża starannym, realistycznym wykonaniem, mrocznym klimatem i
wciągającą fabułą, pomimo jej ewidentnej konwencjonalności. Nieobyty w
horrorach Andrew Douglas udowodnił, że wystarczy rozumieć prawa rządzące się
tym gatunkiem, aby nakręcić naprawdę niepokojącego straszaka – doświadczenie tak
naprawdę nie jest reżyserowi do niczego potrzebne.