Stronki na blogu

wtorek, 6 maja 2014

„Wolf Creek 2” (2013)


Turyści z Niemiec, Katarina i Rutger, podróżują autostopem przez Australię, zwiedzając najciekawsze miejsca. Po obejrzeniu słynnego krateru w parku narodowym rozbijają namiot. W nocy zaskakuje ich Mick Taylor, który rozmiłował się w polowaniach na turystów. Atak na Niemców zwraca uwagę podróżującego Brytyjczyka, Paula, który przypadkiem zostaje wciągnięty do morderczej rozgrywki z Taylorem.

„Wolf Creek” Grega McLeana z 2005 roku cieszył się sporą oglądalnością, aczkolwiek opinie większości widzów były raczej chłodne. Doceniony przez krytykę, czego dowodem choćby nominacje do kilku nagród, ale dyskredytowany przez osoby nieprzepadające za hybrydami survivali z torture porn oraz długimi rozwinięciami akcji. Pierwsza połowa „Wolf Creek”, w trakcie której świadkujemy długiej podróży kilku turystów po pustynnych terenach Australii mnie w przeciwieństwie do innych niezadowolonych odbiorców bardzo urzekła. Rzadko mam okazję tak długo towarzyszyć bohaterom krwawych horrorów przed ich eliminacją, a taki zabieg pozwolił mi mocno się z nimi zżyć. Aż osiem lat trzeba było czekać, aż reżyser przebrnie przez wszystkie formalności i nakręci sequel swojego najbardziej znanego obrazu. Teraz sam przyznaje, że w międzyczasie niepotrzebnie oddał się produkcji „Zabójcy” z 2007 roku, bowiem kontynuacja „Wolf Creek” wypuszczona niedługo po pierwowzorze na pewno przyciągnęłaby uwagę większego grona odbiorców. Teraz, kiedy w końcu doczekałam się tego długo zapowiadanego sequela wiem, że zdecydowanie nie było warto.

Podobnie, jak część pierwsza kontynuacja opatrzona jest etykietką „oparto na prawdziwych wydarzeniach”. Choć w tym przypadku te fakty są ponoć zainspirowane zeznaniami mężczyzny, który przeżył starcie z szalonym Mickiem Taylorem, a obecnie przebywa w zakładzie psychiatrycznym, co już każe wątpić w prawdziwość jego słów – jeśli oczywiście cały ten zabieg nie jest tylko tanim chwytem marketingowym. McLean pisząc scenariusz „Wolf Creek 2” trzymał się starej zasady głoszącej, że każdy sequel krwawego horroru musi odznaczać się większą akcją niż w jedynce i większą liczbą zgonów. Tak, więc mamy antagonistę znanego z pierwowzoru, rozmiłowanego w czarnych dowcipach, nieustraszonego łowcę, Micka Taylora (ponowne znakomicie wykreowanego przez Johna Jarratta), który przemierza australijskie pustkowia w poszukiwaniu turystów. Do mordowania napotkanych osobników używa głównie strzelby, ale znalazło się również miejsce na krótką scenę dekapitacji za pomocą noża oraz odcinania palców piłą tarczową. I to w zasadzie tyle, jeśli idzie o sceny mordów, które niestety nie czerpały z jedynki, a więc z estetyką torture porn nie mają nic wspólnego - sztuczna realizacja i zbyt małe skupienie na anatomicznych szczegółach to uniemożliwiły. Mniej więcej 80% filmu jest survivalem, podlanym zawrotną akcją, która niszczy wszelkie zalążki klimatu wyalienowania. A szkoda, bo już samo miejsce akcji - skąpane w gorącym słońcu malownicze australijskie pustkowia – otworzyło McLeanowi furtkę do stworzenia niezapomnianej atmosfery. Gdybyż tylko nie skusił się tym „niekończącym się” pościgiem samochodowym… Ehh, szczerze mówiąc myślałam, że już tego nie przetrwam. Przez niemalże całą środkową część filmu Taylor niezmordowanie jedzie za uciekającym Paulem, próbując zepchnąć go z drogi. Ale to nie wszystko. W pewnym momencie twórcy chyba zauważyli, że ta ich „zawrotna akcja” nieopatrznie wpadła w odmęty daleko idącej monotonii, a więc aby nieco urozmaicić scenę pościgu wepchnęli kilka kangurów pod koła, mając chyba nadzieję, że owa sekwencja nie będzie aż tak żałosna, jak w ostateczności się okazała… Jedynie przekombinowanie irytuje mnie w horrorach mocniej od scen pościgu, a chyba nikt nie powie, że te kangury nie były nieudaną próbą postawienia na nogi nieubłaganie chylącego się ku upadkowi scenariusza.

Kiedy już udało mi się przebrnąć przez większą część seansu, która więcej miała wspólnego z tanią sensacją, aniżeli kinem grozy zostałam nagrodzona udaną końcówką. To znaczy, pomijając żałosny test znajomości Australii, którym Taylor katuje swoją ofiarę oraz ich wieczorek wokalny. Prawdziwy horror ma miejsce w trakcie finalnego krążenia niedoszłej ofiary Micka po pełnych rozkładających się ciał podziemnych korytarzach. Ale to tylko jakieś dziesięć-piętnaście minut seansu. Raczej nie warto tracić niemalże dwóch godzin życia, aby to zobaczyć.

„Wolf Creek 2”, jako survival czy torture porn w moim odczuciu w ogóle się nie sprawdza. Możliwe, że trafi w gusta wielbicieli sensacji, bo akurat elementów typowych dla tego gatunku filmowego jest w nim najwięcej. Mnie zachwyciła jedynie piękna australijska sceneria. Końcówkę też mogę określić mianem udanej, ale nie na tyle, ażebym długo o niej pamiętała. A więc w ogólnym rozrachunku mamy kolejną rąbankę, która jak na tego rodzaju kino jest zaskakująco mało krwawa, za to pełna akcji, która zabija wszelkie zalążki klimatu. Moim zdaniem swoją przygodę z „Wolf Creek” lepiej ograniczyć do pierwowzoru, bo kontynuacja poza bzdurną sceną z kangurami nie oferuje niczego, czego już wcześniej w survivalach nie było.  

4 komentarze:

  1. Szkoda, że rąbanka mało krwawa, ale dobrze, ze sensacji dużo. No i ta australijska sceneria również działa na korzyść, dlatego jestem skłonna zaryzykować i obejrzeć ten film

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeszcze nie oglądałem, ale naczytałem się już kilku niezbyt przychylnych opinii, a Twoja zdaje się tylko potwierdzać, że seans dwójki będzie stratą czasu. W sumie spodziewałem się tego po trailerach odsłaniających sceny rodem z jakiegoś filmu akcji. Dla mnie Wolf Creek z 2005 roku był całkiem przyzwoitym filmem i tylko dlatego pewnie z braku laku sięgnę kiedyś po sequel. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wolf Creek 2 (2013) Online


    http://efilmy-online.pl/2014/05/22/wolf-creek-2-2013-oryginal/

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak ja nie lubię jak w horrorach (chociaż to raczej charakterystyczne dla torturów i slasherów) villain jest niezniszczalny i przeżywa więcej niż jedną część (ale wiem, że to furtka do sequeli). Ten kierowca ciężarówki z Joy Ride, Leatherface czy właśnie Mick Taylor z Wolf Creek (co ciekawe tak nazywa się gitarzysta który grał w Rolling Stonesach w czasach ich największej świetności) to gatunek wroga którego absolutnie nie trawię i w zasadzie już po drugą część takiej sagi sięgam niechętnie i tylko w przypadku gdy mam ochotę na total odmóżdżenie.

    Wolf Creek 3 ponoć jest w natarciu, tylko korona trochę pewnie go opóźni.

    OdpowiedzUsuń