Stronki na blogu

poniedziałek, 19 maja 2014

„Zew piekieł” (2000)


Amerykanka, Kristie St. Clair, wychodzi za przystojnego brytyjskiego dziennikarza, Marca. Gdy po dziewięciu miesiącach rodzi im się syn, Dylan, kobieta jest przekonana, że właśnie osiągnęła pełnię szczęścia, a jej przeznaczeniem jest szczęśliwe życie u boku rodziny. Kilka lat później przyjaciółka Kristie zostaje zamordowana, a tajemniczy taksówkarz wyznaje jej, że biologicznym ojcem Dylana jest Szatan i tylko ona może powstrzymać zapowiadany w Apokalipsie św. Jana Armagedon. Początkowo kobieta nie daje wiary jego słowom, ale coraz bardziej niepokojące zachowania Dylana i Marca wkrótce wywołują w niej wątpliwości.

Niskobudżetowy „Zew piekieł” jest jedynym pełnometrażowym obrazem w reżyserskiej karierze Richarda Caesara. Niemiecko-amerykański horror satanistyczny, zrealizowany na potrzeby telewizji, bynajmniej nigdy nie cieszył się wielkim zainteresowaniem opinii publicznej. W Polsce „Zew piekieł” przeszedł bez większego echa, gdzieś się zagubił pośród innych tytułów i tylko nieliczni zdecydowali się dać mu szansę, a większość z nich delikatnie mówiąc nie była zadowolona z seansu. Powód jest tylko jeden, ale dosyć znaczący. Otóż, scenarzyści, John Rice i Rudy Gaines, mocno inspirowali się „Dzieckiem Rosemary” i „Omenem” – właściwie prawie cały film jest kompilacją tych dwóch kultowych obrazów, twórcy niewiele dodają od siebie i co więcej w ogóle tego nie ukrywają.

Nie jestem przeciwniczką powtarzania znanych motywów z innych horrorów w nowszych produkcjach pod warunkiem, że zrealizowano je z naciskiem na fabułę, a nie popisywania się nowoczesnymi efektami specjalnymi. Tak się składa, że motyw dziecka w roli Antychrysta jest moim ulubionym w horrorze satanistycznym, ale tylko jeśli jego kreacja czerpie z zamysłu Richarda Donnera. Moim zdaniem za tak olbrzymi sukces „Omena” w dużej mierze odpowiada odtwórca głównej roli, Harvey Stephens. Pomiot Szatana w skórze słodkiego dzieciaczka z charakterystycznym figlarnym błyskiem w oku był istnym strzałem w dziesiątkę. Ku mojemu zadowoleniu Caesar również skorzystał z takiego kontrastu wyglądu i osobowości, przydzielając rolę Dylana, Alexowi Roe-Brownowi – aparycyjnie sympatycznemu blondaskowi z niewinną twarzyczką i przede wszystkim tym figlarnym błyskiem w oku, nie na miarę Stephensa, ale zawsze. Kreacja jego matki przypadła natomiast w udziale znanej wielbicielom kina grozy, Laurze Harris („Oni”, „Redukcja”), której daleko było do swojego młodszego kolegi po fachu, ale w ogólnym rozrachunku poradziła sobie całkiem znośnie.

„Zew piekieł” jest filmem zrealizowanym tanim kosztem, a więc nie uświadczymy tutaj widowiskowych efektów specjalnych. Na pracę kamery narzekać nie można, co prawda nie jest jakimś operatorskim mistrzostwem na miarę Oscara, ale jak na niskobudżetówkę jest całkiem przyzwoicie, co wcale nie znaczy, że poszukiwacze hollywoodzkich mega produkcji mają tutaj co szukać. Nie, film zdecydowanie skierowany jest do osób, akceptujących tanie obrazy, skupiające się tylko i wyłącznie na fabule. Ja doskonale się odnajduję w tego rodzaju telewizyjnych nieskobudżetówkach i ogólnie rzecz biorąc jestem zadowolona z seansu – nie do końca, bo zabrakło mi tutaj mrocznego klimatu, który można było wytworzyć dodając jedynie nastrojową ścieżkę dźwiękową, więcej kombinować już nie trzeba by było… Właściwą akcję filmu rozpoczyna noc poślubna Kristie i Marca, kiedy to kobieta traci przytomność i zostaje zgwałcona przez tajemniczego osobnika z bliznami na torsie. To ewidentne nawiązanie do „Dziecka Rosemary” po narodzinach Dylana odchodzi nieco w cień, gdy w scenariusz wkrada się powtórka z „Omena”. Chłopczyk dorasta u boku kochającej go matki i przybranego ojca, który zauważalnie knuje coś ze swoją przyjaciółką o demonicznej aparycji, reinkarnacją pani Baylock z arcydzieła Donnera, Elizabeth Plummer. Marc natomiast posiada wszelkie cechy Guy’a Woodhouse’a z ponadczasowej produkcji Romana Polańskiego – ot, takie połączenie znanych nam z dwóch różnych filmów charakterologii antagonistów. Podczas gdy Marc i Elizabeth przygotowują Dylana do przeznaczonej mu funkcji (w czym świetnie sprawdza się jego udział w telewizji, dzięki któremu może sobie zjednać ludzkość), niczego nieświadoma Kristie spotyka dziwacznego taksówkarza, który próbuje uświadomić jej, kogo tak naprawdę wydała na świat, bowiem tylko ona może go powstrzymać. Problem w tym, że kiedy wreszcie kobieta akceptuje prawdę jest już za późno. Ponadprzeciętna inteligencja Dylana i nadzianie świnki morskiej na słupek od płotu co prawda zaniepokoiło ją, ale nawet przez myśl jej nie przeszło, że jej syn może być Antychrystem. A po przemianie chłopca, w trakcie której jej przyjaciółka zostaje zamordowana, a pies oskarżony o okaleczenie chłopca wkrótce zostaje uśpiony w Dylanie nie ostaje się już ani odrobina człowieczeństwa. Choć Kristie desperacko walczy o odzyskanie swojego syna wydaje się być na straconej pozycji. Chłopiec buntowany przez swoich wyznawców traci do niej zaufanie i naturalną koleją rzeczy przerzuca się z zabijania zwierząt na ludzi. Akcja nabiera tempa, dramatyzm sytuacyjny rośnie i tak aż do zaskakującego finału – tym bardziej, że twórcy postawili w nim na własną, jakże intrygującą inwencję, zamiast kolejnego kopiowania kultowych dzieł grozy.

„Zew piekieł” pomimo jego ewidentnego żerowania na scenariuszach „Dziecka Rosemary” i „Omena”, a może dzięki niemu, oglądało mi się całkowicie bezboleśnie. Na pewno nie jest to film, który w jakimkolwiek momencie podniósłby mi poziom adrenaliny we krwi, a już na pewno nikogo by nie przestraszył, ale jednak ma w sobie to coś, co przyciąga uwagę. A może ja po prostu lubię tego rodzaju motywy w horrorach satanistycznych, na tyle, aby nie zrażać się ich ciągłą powtarzalnością. Cóż, więc tym bardziej nie mogę doczekać się seansu remake’u „Dziecka Rosemary” w reżyserii Agnieszki Holland;)  

1 komentarz:

  1. Nie pamiętam tego filmu kompletnie :( Albo tak dawno już go widziałam...

    OdpowiedzUsuń