Po przeszło trzydziestoletniej pracy w górnictwie George Marsh za namową
zaniepokojonych jego podupadającym zdrowiem żony i córki, Samanthy, postanawia odejść
na emeryturę. Ale przedtem czeka go jeszcze jeden dzień pracy, u boku córki,
która pragnie poznać świat górników od środka. Po zejściu pod ziemię i
rozpoczęciu pracy to, co wyglądało na kolejny rutynowy dzień roboczy zamienia
się w koszmar. Kiedy jeden z górników przebija się do starej, owianej złą sławą
sztolni wstrząsy zasypują korytarz wyjściowy. Pomoc ma dotrzeć najwcześniej za
72 godziny, ale do tego czasu górnicy i Sam będą musieli skonfrontować się z
tajemniczymi siłami, zamieniającymi ich w mordercze bestie.
Niskobudżetowy horror Bena Ketaia, twórcy sequela „30 dni mroku”. „Beneath”
opatrzono, jakże modną ostatnimi czasy, etykietką „oparto na prawdziwych
wydarzeniach”, co pewnie przyciągnie uwagę większej grupy odbiorców. Zapewne z
czasem obraz Ketaia będzie porównywany do „Zejścia”, ponieważ to
najpopularniejszy horror, którego akcja rozgrywa się pod ziemią, ale moim
zdaniem poza scenerią i będącym jej następstwem klaustrofobicznym klimatem nic
tych produkcji nie łączy. Całkowicie inna tematyka i bohaterowie, ale co
zaskakujące jak na tak mało znany obraz całkiem interesująco się to wszystko
prezentowało. Bez szału, ale też i bez większej monotonii, której się
spodziewałam.
Właściwa akcja „Beneath” rozpoczyna się z chwilą zasypania wejścia do
sztolni, w której przebywa grupa pracujących górników i dorosła córka jednego z
nich. Aby jakoś doczekać przybycia grupy ratunkowej nasi nieszczęśnicy znajdują
schronienie w specjalnie skonstruowanym na takie okazje blaszanym baraku, który
w zamyśle ma dostarczyć im wystarczającej ilości pożywienia i tlenu. Jednak
nieobecność kilku kolegów i dziwne hałasy rozlegające się na zewnątrz zmuszają
ich do zorganizowania pośpiesznej akcji poszukiwawczej. Właśnie wtedy odkrywają
starą sztolnię przypadkiem odsłoniętą przez jednego z górników. I rzecz jasna
wszyscy doskonale znają legendę, która krąży na jej temat. Ponoć w latach
70-tych utknęło tam dziewiętnastu górników, którzy oszaleli i pozabijali się
nawzajem. Taki motyw nie jest oczywiście niczym nowym w kinie grozy – wszak,
już Stephen King kombinował z czymś podobnym w swojej „Desperacji”, ale nie
sposób zaprzeczyć, że wprowadzenie domniemanego wątku sił nadprzyrodzonych
znacznie urozmaiciło fabułę. Wcześniej mogliśmy jedynie podejrzeć kilka
ciekawych przywidzeń Sam – „płynna” twarz rannego kierownika i wkładanie palca
w jego ranę, przez opatrującego go kolegę. Ale dopiero odkrycie owianej złą
sławą sztolni i późniejsze bardziej dosłowne wydarzenia dodały fabule zdecydowanego
horrorowego akcentu. I nie chodzi jedynie o domniemane duchy (a bo tak do końca
nie wiemy, czy na protagonistów nie wpływał jakiś gaz), ale kreacje oszalałych
górników. Co tam ich wykrzywione twarze? Owszem, charakteryzator postarał się o
realistyczny wygląd tych żywych maszkar, ale nic tak mnie nie niepokoi w kinie
grozy, jak białe oczy, a tutaj miałam ich aż nadto. Fabuła, jak można się tego
spodziewać, szybko zamienia się w istny survival
– protagoniści nie tylko muszą obmyślić plan wydostania się z pułapki, ale również
uważać na współtowarzyszy, którzy szybko stają przeciwko sobie.
Pomimo dosyć ciekawego scenariusza „Beneath” pewnie stoczyłby się na samo
dno, gdyby nie sugestywny, klaustrofobiczny klimat. Twórcy, oczywiście, mieli
tutaj ułatwione zadanie, bo już sama sceneria wykonała połowę roboty, ale
obcowanie z kinem grozy nauczyło mnie już, że wszystko da się zaprzepaścić –
nawet potencjał drzemiący w miejscu akcji. Na szczęście Ketai posiadał to minimum
wyczucia gatunku potrzebnego do stworzenia odpowiedniej aury. Ciasne korytarze,
mrok zalegający w kątach, do których nie docierało światło latarek naszych
protagonistów, odpowiednie oświetlenie (oszczędne, ale nie na tyle, żeby coś
umknęło naszej uwadze) i przede wszystkim praca kamery. Niski budżet nie pozwolił
zatrudnić jakichś uzdolnionych operatorów, ale tutaj paradoksalnie brak talentu
pomógł w budowaniu atmosfery. Chwilami rozchwiany obraz, ale nie na tyle, żeby
zirytować stwarzał taką osobliwą aurę wszechobecnego szaleństwa. Nie sądzę,
żeby operator zrobił to celowo (zapewne jego małe obycie z kamerą przypadkiem
wprowadziło ten paranoiczny pierwiastek), ale faktem jest, że dzięki niemu
można było przeżywać emocje typowe przy schizofrenicznych
horrorach obok tych, które na ogół towarzyszą nam przy klimatycznych ghost stories. Niby dwie odmienne
atmosferki, a tak doskonale zrównoważone w jednej produkcji.
Ale, ale, żeby tak nie zachwalać muszę wspomnieć o kilku dosyć znaczących niedoróbkach.
Najbardziej rzuca się w oczy amatorska obsada. Najsilniej irytuje „drewniana”
główna bohaterka, wykreowana przez Kelly Noonan, ale panowie również się nie
popisali. Szczególnie raziło mnie przesadzone uzewnętrznianie emocji przez Joey’a
Kerna i Jeffa Fahey’a. Pozostali panowie jakoś nie rzucali się zanadto w oczy.
Druga wpadka to niedoróbki logistyczne. Całe to zamieszanie z poszukiwaniem
butli z tlenem – raptem, kiedy się okazało, że powietrza może braknąć protagoniści
odczuwali jego brak poza barakiem, wcześniej jakoś nie zwracali na to uwagi. I
(a jakże) typowy moment dla tego rodzaju obrazów, kiedy Sam spada z dużej
wysokości, ale nawet niczego sobie nie łamie (coś podobnego widziałam już w „Zejściu
2”) – doprawdy, zabawne ujęcie. Zakończenie natomiast jest na wskroś
przewidywalne, a bo podobny motyw mogliśmy już widzieć w niezliczonej ilość
horrorów z absolutnie wszystkich podgatunków.
Summa summarum moim zdaniem „Beneath”
to godny uwagi, klimatyczny straszak, który choć na tle innych horrorów nie
wyróżnia się niczym oryginalnym ogląda się naprawdę bezboleśnie. Brak
nachalnych jump scenek, umiejętna charakteryzacja
opętanych i przede wszystkim klaustrofobiczna atmosfera to coś, w czym powinni
zasmakować może nie jakoś nadmiernie wymagający widzowie, ale przynajmniej ci,
którzy liczą na ciekawą rozrywkę, bez aspiracji do czegoś mocniejszego, ale
przynajmniej nienużącego.