Stronki na blogu

niedziela, 26 października 2014

„The Town That Dreaded Sundown” (2014)


W 1946 w Texarkanie w stanie Arkansas nieznany sprawca, którego opinia publiczna nazwała Phantom Killer w bestialski sposób zamordował pięć osób. Sprawca działał przez dziesięć tygodni i atakował głównie młodych zakochanych randkujących w samochodach na obrzeżach miasta. Nigdy nie został schwytany. W 1976 roku Charles B. Pierce nakręcił film oparty na tych wydarzeniach. W 2013 roku po upływie niemalże siedmiu dekad Phantom Killer bądź jego naśladowca znowu terroryzuje mieszkańców Texarkany. Pierwszy atak przypuszcza w trakcie pokazu filmu Pierce’a w kinie samochodowym. Ofiarą pada chłopak nastoletniej Jami. Dziewczynie udaje się uciec, ale morderca nawiązuje z nią kontakt. Zdeterminowana Jami postanawia na własną rękę odnaleźć winnego śmierci jej chłopaka, który zbiera coraz większe żniwo wśród przerażonych mieszkańców miasta.

Pełnometrażowy debiut reżyserski Alfonso Gomeza-Rejona, który do tej pory zajmował się głównie serialami (w tym „American Horror Story”). „The Town That Dreaded Sundown” na podstawie scenariusza Roberto Aguirre-Sacasa, który był współtwórcą fabuły nowej „Carrie”, jeden z producentów, Jason Blum reklamował, jako remake filmu Charlesa B. Pierce’a z 1976 roku pod tym samym tytułem. Jak się okazuje bezpodstawnie, ponieważ produkcja Gomeza-Rejona jest sequelem tegoż obrazu, co twórcy wyjawiają już w krótkim prologu. Szczerze mówiąc nie rozumiem tego kłamliwego chwytu reklamowego – w końcu opinia publiczna równie niechętnie podchodzi do sequeli, jak do remake’ów, więc o wiele prościej (i uczciwiej w stosunku do widzów) byłoby dodać tą dwójeczkę do tytułu i ukierunkować reklamę w stronę kontynuacji dzieła Pierce’a. Tym bardziej, że efekt, jak na kondycję współczesnych slasherów, jest niczego sobie.

Twórcy dysponowali dosyć przyzwoitym budżetem, aczkolwiek w realizacji zmierzali do wywołania daleko idącej taniości, która miała wywołać skojarzenia z filmem z 1976 roku. Średnio się to udało, bo nawet biorąc pod uwagę stylizowane na amatorskie, co jakiś czas pojawiające się ujęcia ze świecącymi konturami (delikatnie ocierające się o oniryzm), montaż i oszczędne CGI psują wrażenie obcowania z horrorem z lat 70-tych. Już sepiowy prolog, krótko relacjonujący nam prawdziwe wydarzenia mające miejsce w 1946 roku w Texarkanie i sławę powstałego trzy dekady później filmu opartego na historii Phantom Killera zachwycają starannością wykonania, w ogóle nieprzystającą do niskobudżetowego kina grozy XX wieku. Ale choć te ambitne plany stylizacji „The Town That Dreaded Sundown” nie przełożyły się na ekran film zdaje egzamin w kategorii maksymalnie współczesnego slashera.

Nie wiem, czy scenarzyście brakowało inwencji twórczej, czy (w co wolę wierzyć) postanowił podnieść walory sequela celową intertekstualnością. Liczne kadry z pierwowzoru Pierce’a i modus operandi sprawcy kopiującego mordy oryginalnego filmowego Phantom Killera w moim odczuciu całkiem zgrabnie zazębiają obie produkcje. Choć zdaję sobie sprawę, że niektóre osoby mogą odebrać ten zabieg, w kategorii zwykłego kopiowania. Sam morderca, z kawałkiem materiału zakrywającym twarz, wywołuje skojarzenia z Jasonem Voorheesem z drugiej części „Piątku trzynastego”, aczkolwiek w pierwowzorze też tak się prezentował, więc jeśli już ktoś kopiował to twórcy kontynuacji przygód zabójcy z maczetą. Najczęstszym narzędziem zbrodni Phantom Killera jest nóż, którym wielokrotnie dźga ofiary poza kadrem, przez co widać jedynie bryzgającą na wszystkie strony krew. Ale czasami urozmaica mordy wykorzystując puzon i broń palną, a jedną z ofiar stylizując na stracha na wróble. To drugie ujęcie, w trakcie seksu oralnego jednej parki dosyć szczegółowo pokazuje nam efekt posłania kulki w oko mężczyzny, aczkolwiek z wykorzystaniem sztucznych wizualnie efektów komputerowych. O wiele ciekawiej prezentują się sceny z waleniem głową żołnierza w szybę i widok wypatroszonego chłopaka, leżącego na torach. Jak na slasher całkiem sporo twórcy w tych dwóch sekwencjach pokazali, ale nie tylko drastyczność wzbudziła moją sympatię do tej produkcji. Poza wspomnianym zgrabnym montażem i fragmentarycznym eksperymentowaniem z konturami zaintrygowała mnie również fabuła. O wiele bardziej rozbudowana niż w pierwszym lepszym slasherze, ale też niepretendująca do czegoś ambitnego. Śledztwo Jami i jej romans z miastowym wyrzutkiem, które prowadzą do kolejnego pomysłowego zabiegu – wtłoczenia postaci syna zmarłego już Charlesa B. Pierce’a i jego teorii jakoby wyjaśniającej tajemnicę tożsamości mordercy z 1946 roku oraz obecnego z 2013. Przemieszanie rzeczywistości z fikcją współczesną i tą wykreowaną przez twórców filmu z 1976 roku jest aż nazbyt widoczne, a co najważniejsze wprowadza spory powiew świeżości do konwencji skostniałego nurtu slash. Na odrobinę humoru również znalazło się miejsce, szczególnie w trakcie schadzki dwóch początkujących homoseksualistów, którzy zastanawiają się, jak najlepiej zabrać się do stosunku płciowego.

Jedyne, co bym w tej produkcji poprawiła to wydarzenia mające miejsce po drugim podwójnym morderstwie. Podczas gdy pierwsze minuty seansu mocno trzymały w napięciu, głównie przez częstą działalność zabójcy później klimat na chwilę wyparowuje, a scenariusz całkowicie skupia się na amatorskim dochodzeniu Jami, które choć intrygujące, a bo mocno zagmatwane mogłoby być częściej urozmaicane pełną napięcia działalnością Phantom Killera tak silnie wyczuwalnego na początku seansu. Ponadto doszlifowałabym nieco postać głównej bohaterki, domniemanej final girl. Odtwórczyni tej roli, Addison Timlin, warsztatowo wypadła poprawnie, aczkolwiek rys charakterologiczny jej postaci troszkę mnie zniechęcił. Chyba jestem już zmęczona zahukanymi kujonkami z tragicznymi przeszłościami, tak chętnie propagowanymi od lat przez twórców slasherów. Choć ten podgatunek jest już na wykończeniu wolałabym, żeby jego współcześni scenarzyści weszli z tego rodzaju bohaterkami w nową erę, wzorem Erin z remake’u „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. Za to dla równowagi nie mam żadnych zastrzeżeń, co do finału. Obstawiałam dwie możliwe tożsamości sprawcy – osoby przebywającej przez całą projekcję blisko Jami i zwrotu akcji na kształt „Bladego strachu”, ale w ogóle nie spodziewałam się takiego obrotu spraw, choć nie wykluczam, że komuś uda się przewidzieć zakończenie.

Jeśli porównywać „The Town That Dreaded Sundown” do slasherów z lat 80-tych to przegrywa w każdym aspekcie, ale mamy XXI wiek, więc poziom kinematografii znacząco się obniżył. A więc, jeśli zestawić ten obraz z innymi slasherami z kilku ostatnich lat to w moim mniemaniu prezentuje się całkiem zacnie. To jeszcze nie jest coś, co wywołałoby mój daleko idący zachwyt, ale jak się nie ma, co się lubi…

2 komentarze:

  1. Sądząc po twojej opinii nie jest to jakiś super ekstra horror, ale zaciekawił mnie i może niedługo się na niego skuszę. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Dawno nie oglądałam tego typu slashera i bardzo chętnie go zobaczę. Nawet jeśli daleko mu do moich ulubionych straszaków z lat 80-tych :-)

    CAT
    http://catinthewell.pl/

    OdpowiedzUsuń