Stronki na blogu

poniedziałek, 29 grudnia 2014

„Home Sweet Home” (2013)


Jakiś mężczyzna włamuje się do domu młodego małżeństwa, Sary i Franka, pod ich nieobecność. Po obejściu wszystkich pomieszczeń włamywacz przywdziewa maskę i czeka na powrót gospodarzy. Kiedy młodzi w końcu dotrą do domu zostaną zmuszeni do walki o życie.

Home invasion to ostatnimi czasy bardzo popularny nurt, głównie filmowego thrillera, zauważalnie wzorowany na slasherach, ale przez wzgląd na ograniczoną liczbę bohaterów mniej krwawy. Jak dotąd jedynie garstka dreszczowców, opowiadających o terroryzowaniu domowników, całkowicie zaspokoiła moje oczekiwania: oryginał i remake „Funny Games” (jeśli przyjąć, że można dopisać go do tego nurtu jedynie po głównym motywie fabularnym, bo klimat i realizacja już do niego nie przystają), „Motel” (choć nie traktuje o ataku na dom protagonistów wszystkie inne części składowe już mocno nawiązują do stylistyki tego podgatunku), remake „Kiedy dzwoni nieznajomy” i swego rodzaju miszmasz slashera, czarnej komedii i home invasion zatytułowany „Następny jesteś ty”. Biorąc pod uwagę, że jak dotąd powstało całkiem sporo obrazów, osadzonych w konwencji inwazji na dom niewiele takich produkcji zaskarbiło sobie moją sympatię, dlatego też ze sporą rezerwą podchodziłam do kanadyjsko-francuskiego tworu Davida Morleta, na podstawie jego własnego scenariusza.

Już dawno nabrałam przekonania, że twórcy home invasion rzadko wykazują się jakąś większą pomysłowością. Stawiają raczej wzorem slasherów na powtarzalność motywów i jak na razie przekonują pokaźną grupę odbiorców. Scenariusz „Home Sweet Home” silnie osadzono w tym oklepanym schemacie, co pewnie przypadnie do gustu wielbicielom tego rodzaju thrillerów, ale za to operatorzy wykazali się większą pomysłowością. Film rozpoczyna przydługa (bo z czasem nużąca) sekwencja obchodu domu Sary i Franka przez tajemniczego mężczyznę. Zanim włamywacz przywdzieje uderzającą zgrabną prostotą maskę, która jak magnes niezmiennie przyciągała mój wzrok, operatorzy pilnują, aby kamera nie zarejestrowała jego twarzy (ujęcia od brody w dół). Realizacja już podczas tego nazbyt rozwleczonego prologu daje nam przedsmak warsztatu operatorów. Długie najazdy na puste pomieszczenia, częste przybliżenia obrazu i inscenizowane chaotyczne poszukiwania przez operatora źródeł różnych dźwięków. A to wszystko przy akompaniamencie doskonale zsynchronizowanej z obrazem, podnoszącej napięcie ścieżki dźwiękowej. Po powrocie Sary i Franka do domu klimat momentami dosłownie siada. Morlet już na początku stworzył sobie doskonałą sytuację, na której mógł zbudować dramaturgię dalszych wstępnych scen. Pokazał nam chowającego się w domu, zamaskowanego oprawcę, co już z definicji powinno odmalować odpowiednią aurę zdefiniowanego zagrożenia. Zaprzepaścił to jednak nudnawymi dialogami protagonistów oraz ich jakże sztucznymi kreacjami w wykonaniu Meghan Heffern i Adama MacDonalda. Chociaż gdybym już musiała wybierać lepszy warsztat spośród tej dwójki to postawiłabym na męski pierwiastek. I tutaj przechodzimy do kolejnej wpadki reżysera. Morlet idąc śladami lwiej części twórców rąbanek umyślił sobie, że to kobieta będzie „grała pierwsze skrzypce” w tej rozgrywce z tym jej arcyirytującym piskiem i drętwą mimiką. Gdybyż tylko nie umieścił synka protagonistów u rodziców Sary - mogłoby wtedy powstać dosyć oryginalne, silniej trzymające w napięciu home invasion o sile macierzyńskiej miłości…  Ujawnienie się mordercy może nie robi wielkiego wrażenia, ale za to umiejętnie dynamizuje akcję. Naturalistyczny cios w twarz Franka kijem golfowym (czyżby nawiązanie do „Funny Games”?), na skutek którego połowa jego twarzy zamienia się w krwawą papkę i późniejsze pełne napięcia podchody tropem niczego nieświadomej, przygotowującej się do łóżkowych igraszek z mężem Sary. I tak aż do obezwładnienia kobiety i przykucia jej do kaloryfera. Po jakże realistycznie drastycznym ujęciu pokazania Sarze skalpu zdjętego z głowy jej męża fabuła zasadza się już tylko na ciągłej bieganinie po domu. On bez słowa ją goni, ona w panice ucieka, czasem pod wpływem nerwów decydując się na nieprzemyślane (nielogiczne, ale uzasadnione jej stanem psychicznym) posunięcia. Choć napięcie, głównie dzięki ścieżce dźwiękowej odczuwalne jest w każdym ujęciu brak jakichś zapadających w pamięć sekwencji po okaleczeniu Franka z czasem zaczęło mnie niecierpliwić… i irytować, jeśli przypomnieć sobie nieprofesjonalne zachowanie pracownika ochrony.

Końcówka odrobinę rekompensuje te, wydawać by się mogło, niekończące się pościgi po domu. Tożsamość oprawcy, co prawda mnie nie zaskoczyła – wiedziałam, z kim mam do czynienia już w prologu, kiedy pierwszy raz usłyszałam głos mężczyzny (ze względu na ograniczoną liczbę postaci bardzo łatwo na to wpaść), ale za to ostateczna konfrontacja Sary z szaleńcem zachwyca realizacją. UWAGA SPOILER Decydujący mord, z powolnymi najazdami kamery na długo zatrzymującej się na twarzy osuwającej się na ziemię kobiety. Jej zaskoczony wyraz twarzy i jakże przekonujące wizualnie obcięcie dłoni wręcz hipnotyzują, w czym sporą zasługę miał utwór muzyczny rozbrzmiewający w tle. Do myślenia daje również ostatnie ujęcie drgającej powieki ofiary, sugerujące, że nadal żyje i może zdekonspirować przebiegłego szeryfa KONIEC SPOILERA

Biorąc pod uwagę wszystkie plusy i mankamenty „Home Sweet Home” nie pozostaje mi nic innego, jak dopisać tę produkcję do pokaźnej liczby, zalewających rynek średniawek. Można obejrzeć, nie narażając się na jakąś wielką nudę (choć monotonia chwilami wkrada się w fabułę), ale też nie oczekując niczego, czego byśmy już nie widzieli w innych thrillerach z nurtu home invasion.

1 komentarz:

  1. O filmie słyszałam, ale jeszcze nie miałam okazji go oglądać. Co chwile przekładam seans na później. Może w końcu uda mi się go obejrzeć - choć oczywiście nie będę się nastawiać na nie wiadomo co. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń