Nowy Jork, rok 2022. Efekt cieplarniany doprowadził do niemalże całkowitego
wyginięcia środowiska. Większość społeczeństwa musi się zadowalać pożywkami
sztucznie wytwarzanymi przez wiodącą firmę Soylent Corporation, które chwilowo
zabijają głód. Policjant Thorn, mieszka ze starszym od siebie Solem
Rothem, który w przeciwieństwie do niego pamięta czasy sprzed katastrofy
ekologicznej i z nostalgią wspomina zniszczony przez rasę ludzką, lepszy świat.
Kiedy bogaty członek zarządu Soylent Corporation, William R. Simonson, zostaje
zamordowany sprawę przyjmuje Thorn. Przesłuchanie ochroniarza i młodej
partnerki denata, Shirl, utwierdza go w przekonaniu, że upozorowano napad, aby
ukryć prawdziwe motywy. Thorn podejmuje się śledztwa, które wkrótce zaowocuje
szeroko zakrojonym spiskiem, który zmieni jego postrzeganie na rzeczywistość.
Kultowa adaptacja powieści science fiction Harry’ego Harrisona pt. „Przestrzeni!
Przestrzeni!” z 1966 roku, wyreżyserowana przez Richarda Fleischera. Obsypana
nagrodami, między innymi Saturnem za najlepszy film Sci-Fi, Grand Prix na
Avoriaz Fantastic Film Festival, Nebula Award, za najlepszą prezentację
dramatyczną i wpisana na 77 miejsce listy stu najlepszych kwestii filmowych
wszech czasów. Doceniona zarówno przez krytyków, jak ówczesnych masowych
odbiorców, choć obecnie (moim zdaniem niesłusznie) odchodząca w zapomnienie.
W XXI wieku praktycznie nie kręci się już filmów science fiction
przykładających największą wagę do scenerii – dziś twórcy wolą popisywać się „zapierającymi
dech w piersiach” efektami komputerowymi. Z tego powodu z niejaką tęsknotą weszłam
w świat stworzony przez Fleischera w „Zielonej pożywce”. Przygnębiającą dystopię,
w której ludzie zostali zredukowani do pozycji bydła. W przeważającej
większości sypiający na ulicach, schodach i w przytułkach w brudnych łachmanach,
marzący o przyzwoitym posiłku i czystej wodzie. W ponad trzydziestostopniowym
upale spowodowanym efektem cieplarnianym (znakomicie odmalowanym na zdjęciach
za pomocą przybrudzonego koloru pomarańczowego) wylegający na ulicę, ilekroć
nadejdzie dzień sprzedaży różnobarwnych pożywek, produkowanych przez renomowaną
firmę – żółtych, czerwonych, a ostatnio zielonych, pozyskiwanych jakoby z
oceanicznego planktonu. Sceny, obrazujące „niekończące się” kolejki głodnych
ludzi, czekających na swój przydział pożywek, wykupowanych za skromne zasiłki odrobinę
kojarzyły mi się z PRL-em (odrobinę, bowiem scenarzyście, Stanley’owi R.
Greenbergowi przyświecała inna myśl). A ujęcia zgarniania „łyżkami”
rozwścieczonego tłumu na ciężarówki zaszokowały tak drastycznym zredukowaniem
człowieczeństwa do pozycji zwykłych odpadów. Mroczne obrazy pogrążonego w
rozpaczy, zniszczonego Nowego Jorku przygnębiają nie tylko dzięki znakomitej
realizacji, ale również (albo raczej przede wszystkim) swojego realnego
wymiaru. Wszak dystopia Fleischera jest odbiciem naszych, również współczesnych
lęków. Zanieczyszczenie środowiska, efekt cieplarniany i w końcu katastrofa
ekologiczna, dziesiątkująca rasę ludzką i eliminująca niemalże całą roślinność
na Ziemi. „Ludzie sami zgotowali sobie ten los” – mówi scenarzysta, gdzieś w podtekście,
a potem cynicznie dodaje – „trzeba było pomyśleć o potencjalnych konsekwencjach
swoich destrukcyjnych działań wcześniej”. W świecie stworzonym przez
Fleischera, jak orzeka jedna z bohaterek nie ma Boga, nie ma nadziei i
przyszłości – jest tylko marna, głodowa egzystencja, którą coraz więcej osób
decyduje się na własne życzenie przerwać. Eutanazja w uniwersum „Zielonej
pożywki” jest czymś pożądanym, jedynym sposobem na odcięcie się od wszechobecnej
beznadziei. Scena, w której jeden z głównych bohaterów decyduje się na taką „ucieczkę”
wycisnęła mi łzy z oczu. Ośrodek, w którym można dokonać świadomego samobójstwa
swoim wystrojem i podejściem do interesantów jest złudną odskocznią od
brutalnego świata zewnętrznego. Klimatyzowane pomieszczenia, wygodne łóżka,
smaczny napitek i przede wszystkim wielkie ekrany wyświetlające niedostępne dla
innych filmy z dawnych, lepszych czasów obrazujące przyrodę, której już nie ma.
Cała ta otoczka ma zapewnić swoiste katharsis każdej zmęczonej życiem jednostce,
a widzom uświadomić, co wkrótce możemy stracić.
Obok ekologicznych, tak wielce przygnębiających podtekstów mamy policyjne
śledztwo, tropem mordercy członka zarządu Soylent Corporation. Znakomity Charlton
Heston kreuje początkowo niedającego się lubić, samolubnego detektywa Thorna, który nie waha się przed nagminnym okradaniem innych. W trakcie
dochodzenia poznaje młodą partnerkę denata, Shirl (również bardzo przekonująco
odegraną przez Leigh Taylor-Young), z którą połączy go głębsze uczucie. Wspólne
pożycie uniemożliwi im wybór ścieżki życiowej Shirl, która w zamian za życie w
dostatku pełni rolę seksualnej niewolnicy bogatych mężczyzn. Na domiar złego
uparte dążenie do prawdy sprowadzi na Thorna kłopoty w postaci zabójców,
będących na usługach wysoko postawionych członków społeczeństwa nowojorskiego.
Samo śledztwo i szeroko zakrojony spisek bazują raczej na coraz bardziej
zagęszczającej się aurze zaszczucia, aniżeli dynamicznej akcji, ale w moim
mniemaniu takie podejście do owego motywu było przysłowiowym strzałem w
dziesiątkę. Silniej elektryzuje mroczna atmosfera, sygnalizująca czyhające
zewsząd niebezpieczeństwo, niźli multum pościgów i strzelanek, z których słyną
współcześni twórcy thrillerów policyjnych. Fleischer nie kręcił jakiegoś tam
odmóżdżającego filmu akcji tylko dające do myślenia, prawdziwie ambitne
widowisko, które autentycznie przeraża swoim prawdopodobieństwem przyszłości
naszej planety, którą kolokwialnie mówiąc mamy gdzieś. Zakończenie natomiast to
prawdziwe mistrzostwo dramaturgii i przesłania – ostateczny dowód na to, że w
tej hipotetycznie możliwej przyszłości humanizm umarł, pozostawiając jedynie żądzę
władzy, pieniądza i doraźnego nasycenia przymierających głodem jednostek.
Hmmm, jaki intrygujący tytuł. Chyba już znalazłam synonim do szpinaku :)
OdpowiedzUsuńRecenzja była jednak jak zwykle zachęcająca, a książkę już skądś wykombinuję.