Jay Height umawia się z niedawno poznanym chłopakiem, Hugh. Po sympatycznej
randce, zakończonej stosunkiem płciowym w samochodzie chłopak usypia Jay i przywiązuje
do krzesła. Kiedy dziewczyna odzyskuje przytomność tłumaczy jej, że od teraz będzie
za nią podążał jakiś byt. Żeby ocalić życie musi uniemożliwiać mu zbliżenie się
do siebie, albo uwolnić się od niego poprzez stosunek z inną osobą. Wkrótce Jay
rzeczywiście zauważa, że w jej stronę powolnym krokiem zmierza coś, co za każdym
razem przybiera inną postać. Z pomocą przyjaciół próbuje pozbyć się natrętnego prześladowcy.
Scenariusz do swego pierwszego horroru David Robert Mitchell napisał w oparciu
o senny koszmar z młodości. Często śniło mu się, że prześladuje go jakaś postać.
Artysta zdawał sobie sprawę, że pomysł na fabułę „Coś za mną chodzi” jest
kuriozalny, podkreślał, że ilekroć był zmuszony tłumaczyć ekipie filmowej swoją
koncepcję miał wrażenie, że to najgorszy pomysł w historii kinematografii
grozy. Dopiero po przełożeniu go na ekran okazał się przysłowiowym „strzałem w dziesiątkę”.
Budżet na realizację „Coś za mną chodzi” opiewał zaledwie na dwa miliony
dolarów, a wpływy z biletów ponad ośmiokrotnie pomnożyły ową inwestycję.
Krytycy byli pod wrażeniem, amerykańska opinia publiczna również, w Polsce
natomiast produkcja Mitchella spotkała się z raczej chłodnym przyjęciem.
Do „Coś za mną chodzi” zdążyła już przylgnąć etykietka horroru
prokreacyjnego, prądu w kinematografii grozy, którego bodajże
najpopularniejszym reprezentantem jest „Potomstwo” Davida Cronenberga. Krytycy
dodatkowo dopatrywali się w scenariuszu Mitchella odniesień do chorób przenoszonych
drogą płciową, co w przeciwieństwie do prokreacji również nasunęło mi się na
myśl. Akcję zawiązał prosty, moralizatorski pomysł na przekazywanie
tajemniczego, przybierającego różne postacie prześladowcy przygodnym partnerom
seksualnym, co w podtekście (podobnie, jak w na przykład „Contracted”) miało być
przestrogą przed niezobowiązującymi stosunkami płciowymi. Choć brzmi to cokolwiek
osobliwie Mitchell snuł swoją opowieść na tyle przekonująco, bez zbędnych
komplikacji, że już od pierwszych minut seansu w pełni zaangażował moją uwagę.
Gdyby swój scenariusz odwzorował na ekranie za pomocą „teledyskowej”, szybko
zmontowanej realizacji, z wykorzystaniem drogich efektów komputerowych i
przesadnie ucharakteryzowanych postaci wolno podążających śladami Jay zapewne
jego film osunąłby się w otchłań absurdu. Ale twórca zdawał się doskonale znać
oczekiwania nie tyle masowych odbiorców, co długoletnich wielbicieli kina
grozy, którzy w zdecydowanej większości nade wszystko cenią sobie klimat i
minimalizm. Praca kamery nasuwa na myśl horrory z lat 70-tych i 80-tych.
Nieśpieszne najazdy na poszczególne postacie i elementy znajdujące się na drugim
planie, nieistotne dla toczącej się akcji, przybrudzona kolorystyka i wreszcie
genialna ścieżka dźwiękowa, złożona z najróżniejszych szarpiących nerwy kompozycji.
Leniwy montaż i nieśpieszna praca operatorów znakomicie współgrały z momentami
szczytowej grozy, których jest całe mnóstwo, acz nie objawiają się w takiej
postaci, do jakiej przywykli odbiorcy multipleksowych, wysokobudżetowych
horrorów. W wyglądzie bytu prześladującego Jay, wyłączając jeden przypadek, nie
ma nic przerażającego. Ot, widzimy najzwyczajniejszych ludzi – od między innymi
staruszki w koszuli nocnej, przez mężczyznę w średnim wieku po siostrę głównej
bohaterki. Płci prześladowcy nie jesteśmy w stanie rozszyfrować, bowiem ukazuje
się on w obu wersjach w najróżniejszym wieku. Biorąc jednak pod uwagę osobliwe
pozbawianie życia swoich ofiar przez upiora można domniemywać, że jego sylwetkę
zainspirowała postać inkuba/sukkuba z demonologii. Ale to tylko przypuszczenie,
ponieważ pomysłodawca filmu rezygnuje z wyłuszczania wszystkich szczególików swojego
zamysłu opinii publicznej. Wspomniałam, że Mitchell tylko raz pokusił się o
niepokojącą charakteryzację jednej z postaci, jaką w pewnym momencie przybrał
prześladowca Jay. Mowa o ciemnowłosej kobiecie, której po nogach spływa woda.
Maszkara przywodzi na myśl duchy eksploatowane w azjatyckich nastrojówkach i
podejrzewam, że był to celowy zabieg reżysera (i zarazem scenarzysty). Fabułę „Coś
za mną chodzi” z powodzeniem mógłby obmyślić jakiś Azjata i Mitchell chyba
doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że specyfika ich filmów wywarła silny
wpływ na jego zamysł artystyczny.
Choć twórcy zrezygnowali z przerażających charakteryzacji bytu
prześladującego Jay paradoksalnie zaniepokoili mnie bardziej, aniżeli najkoszmarniejsze
maszkary pojawiające się we współczesnym kinie grozy. Głównie za sprawą
duszącej atmosfery, z której niezmiennie przebijała jakaś nieuchwytna aura
rychłego zagrożenia oraz dzięki znakomitemu stopniowaniu napięcia. Ilekroć
widziałam za plecami Jay jej nemezis nie mogłam powstrzymać się od głośnego
skandowania (typu: „odwróć się”, „uciekaj”). Oglądałam „Coś za mną chodzi” w
dosłownie ciągłym ruchu, nie mogłam spokojnie usiedzieć w miejscu obserwując
jej pozornie skazane na niepowodzenie chaotyczne ucieczki przed prześladowcą.
Pikanterii całej sytuacji dodawał fakt, że upiór, podobnie jak w starych,
dobrych slasherach i zombie movies nie biegał –
przybliżał się do Jay wolnym krokiem, znacząco podnoszącym i tak już niebywale
wysokie napięcie sytuacyjne. Ale żeby nie było za nudno, żeby nie sprowadzić
swojego scenariusza do ciągłych ucieczek głównej bohaterki przed
zdeterminowanym upiorem Mitchell sporo miejsca poświęcił jej kondycji
psychicznej. Na skutek ciągłego stresu, egzystencji w poczuciu nieustannego
zagrożenia dziewczyna coraz bardziej izoluje się od rzeczywistości. Zamyka się
w pokoju, nieobecnym wzorkiem spogląda w dal, nie może powstrzymać się od
ciągłego spoglądania za siebie i w usilnym pragnieniu uwolnienia się od
przekleństwa zaczyna rozważać „zainfekowanie” najbliższych przyjaciół. Mitchell
za sprawą jej zachowania idealnie podkreślił myśl przewodnią filmu i przy
okazji wytłumaczył się z braku większej dosłowności. Jednak, gdyby komuś to
umknęło to siostra Jay pod koniec filmu artykułuje owe przesłanie wprost –
człowiek nie odczuwa największego przerażenia na widok odstręczających maszkar,
czy niepokojących bytów z zaświatów tylko w obliczu świadomości rychłej
śmierci. Nie tyle drży na widok koszmarnego upiora, co na myśl o tym, jaki
koniec go spotka, gdy wpadnie w „jego objęcia”. Rola Jay była niełatwa, ale Maice
Monroe udało się dosłownie stopić ze swoją postacią, tak przekonująco oddając
trawiące ją emocje, że miało się wrażenie, jakby aktorce rzeczywiście coś
zagrażało. Partnerujący jej Keir Gilchrist również pozytywnie mnie zaskoczył,
aczkolwiek jego rola nie była już tak widowiskowa, jak Monroe, przez co
niezmiennie był zmuszony usuwać się na dalszy plan.
Czy biorąc pod uwagę wszystkie wyżej wymienione superlatywy „Coś za mną
chodzi” można określić mianem współczesnego arcydzieła kina grozy? Moim zdaniem
tak, choć podejrzewam, że lwia część jego odbiorców uzna, że to termin na
wyrost. W końcu w dzisiejszych czasach takie niszówki, nastawione na klimat,
unikające porywających efektów specjalnych i propagujące proste (choć pełne
podtekstów) fabuły w opinii masowych odbiorców nie mają racji bytu. Inna
sprawa, jak produkcję Davida Roberta Mitchella przyjmą oddani fani gatunku – bo
raczej wątpię, żeby nie byli pod wrażeniem takiego niewymuszonego powrotu do
stylistyki kina grozy z poprzedniego wieku.