Stronki na blogu

poniedziałek, 11 maja 2015

„Coś za mną chodzi” (2014)


Jay Height umawia się z niedawno poznanym chłopakiem, Hugh. Po sympatycznej randce, zakończonej stosunkiem płciowym w samochodzie chłopak usypia Jay i przywiązuje do krzesła. Kiedy dziewczyna odzyskuje przytomność tłumaczy jej, że od teraz będzie za nią podążał jakiś byt. Żeby ocalić życie musi uniemożliwiać mu zbliżenie się do siebie, albo uwolnić się od niego poprzez stosunek z inną osobą. Wkrótce Jay rzeczywiście zauważa, że w jej stronę powolnym krokiem zmierza coś, co za każdym razem przybiera inną postać. Z pomocą przyjaciół próbuje pozbyć się natrętnego prześladowcy.

Scenariusz do swego pierwszego horroru David Robert Mitchell napisał w oparciu o senny koszmar z młodości. Często śniło mu się, że prześladuje go jakaś postać. Artysta zdawał sobie sprawę, że pomysł na fabułę „Coś za mną chodzi” jest kuriozalny, podkreślał, że ilekroć był zmuszony tłumaczyć ekipie filmowej swoją koncepcję miał wrażenie, że to najgorszy pomysł w historii kinematografii grozy. Dopiero po przełożeniu go na ekran okazał się przysłowiowym „strzałem w dziesiątkę”. Budżet na realizację „Coś za mną chodzi” opiewał zaledwie na dwa miliony dolarów, a wpływy z biletów ponad ośmiokrotnie pomnożyły ową inwestycję. Krytycy byli pod wrażeniem, amerykańska opinia publiczna również, w Polsce natomiast produkcja Mitchella spotkała się z raczej chłodnym przyjęciem.

Do „Coś za mną chodzi” zdążyła już przylgnąć etykietka horroru prokreacyjnego, prądu w kinematografii grozy, którego bodajże najpopularniejszym reprezentantem jest „Potomstwo” Davida Cronenberga. Krytycy dodatkowo dopatrywali się w scenariuszu Mitchella odniesień do chorób przenoszonych drogą płciową, co w przeciwieństwie do prokreacji również nasunęło mi się na myśl. Akcję zawiązał prosty, moralizatorski pomysł na przekazywanie tajemniczego, przybierającego różne postacie prześladowcy przygodnym partnerom seksualnym, co w podtekście (podobnie, jak w na przykład „Contracted”) miało być przestrogą przed niezobowiązującymi stosunkami płciowymi. Choć brzmi to cokolwiek osobliwie Mitchell snuł swoją opowieść na tyle przekonująco, bez zbędnych komplikacji, że już od pierwszych minut seansu w pełni zaangażował moją uwagę. Gdyby swój scenariusz odwzorował na ekranie za pomocą „teledyskowej”, szybko zmontowanej realizacji, z wykorzystaniem drogich efektów komputerowych i przesadnie ucharakteryzowanych postaci wolno podążających śladami Jay zapewne jego film osunąłby się w otchłań absurdu. Ale twórca zdawał się doskonale znać oczekiwania nie tyle masowych odbiorców, co długoletnich wielbicieli kina grozy, którzy w zdecydowanej większości nade wszystko cenią sobie klimat i minimalizm. Praca kamery nasuwa na myśl horrory z lat 70-tych i 80-tych. Nieśpieszne najazdy na poszczególne postacie i elementy znajdujące się na drugim planie, nieistotne dla toczącej się akcji, przybrudzona kolorystyka i wreszcie genialna ścieżka dźwiękowa, złożona z najróżniejszych szarpiących nerwy kompozycji. Leniwy montaż i nieśpieszna praca operatorów znakomicie współgrały z momentami szczytowej grozy, których jest całe mnóstwo, acz nie objawiają się w takiej postaci, do jakiej przywykli odbiorcy multipleksowych, wysokobudżetowych horrorów. W wyglądzie bytu prześladującego Jay, wyłączając jeden przypadek, nie ma nic przerażającego. Ot, widzimy najzwyczajniejszych ludzi – od między innymi staruszki w koszuli nocnej, przez mężczyznę w średnim wieku po siostrę głównej bohaterki. Płci prześladowcy nie jesteśmy w stanie rozszyfrować, bowiem ukazuje się on w obu wersjach w najróżniejszym wieku. Biorąc jednak pod uwagę osobliwe pozbawianie życia swoich ofiar przez upiora można domniemywać, że jego sylwetkę zainspirowała postać inkuba/sukkuba z demonologii. Ale to tylko przypuszczenie, ponieważ pomysłodawca filmu rezygnuje z wyłuszczania wszystkich szczególików swojego zamysłu opinii publicznej. Wspomniałam, że Mitchell tylko raz pokusił się o niepokojącą charakteryzację jednej z postaci, jaką w pewnym momencie przybrał prześladowca Jay. Mowa o ciemnowłosej kobiecie, której po nogach spływa woda. Maszkara przywodzi na myśl duchy eksploatowane w azjatyckich nastrojówkach i podejrzewam, że był to celowy zabieg reżysera (i zarazem scenarzysty). Fabułę „Coś za mną chodzi” z powodzeniem mógłby obmyślić jakiś Azjata i Mitchell chyba doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że specyfika ich filmów wywarła silny wpływ na jego zamysł artystyczny. 

Choć twórcy zrezygnowali z przerażających charakteryzacji bytu prześladującego Jay paradoksalnie zaniepokoili mnie bardziej, aniżeli najkoszmarniejsze maszkary pojawiające się we współczesnym kinie grozy. Głównie za sprawą duszącej atmosfery, z której niezmiennie przebijała jakaś nieuchwytna aura rychłego zagrożenia oraz dzięki znakomitemu stopniowaniu napięcia. Ilekroć widziałam za plecami Jay jej nemezis nie mogłam powstrzymać się od głośnego skandowania (typu: „odwróć się”, „uciekaj”). Oglądałam „Coś za mną chodzi” w dosłownie ciągłym ruchu, nie mogłam spokojnie usiedzieć w miejscu obserwując jej pozornie skazane na niepowodzenie chaotyczne ucieczki przed prześladowcą. Pikanterii całej sytuacji dodawał fakt, że upiór, podobnie jak w starych, dobrych slasherach i zombie movies nie biegał – przybliżał się do Jay wolnym krokiem, znacząco podnoszącym i tak już niebywale wysokie napięcie sytuacyjne. Ale żeby nie było za nudno, żeby nie sprowadzić swojego scenariusza do ciągłych ucieczek głównej bohaterki przed zdeterminowanym upiorem Mitchell sporo miejsca poświęcił jej kondycji psychicznej. Na skutek ciągłego stresu, egzystencji w poczuciu nieustannego zagrożenia dziewczyna coraz bardziej izoluje się od rzeczywistości. Zamyka się w pokoju, nieobecnym wzorkiem spogląda w dal, nie może powstrzymać się od ciągłego spoglądania za siebie i w usilnym pragnieniu uwolnienia się od przekleństwa zaczyna rozważać „zainfekowanie” najbliższych przyjaciół. Mitchell za sprawą jej zachowania idealnie podkreślił myśl przewodnią filmu i przy okazji wytłumaczył się z braku większej dosłowności. Jednak, gdyby komuś to umknęło to siostra Jay pod koniec filmu artykułuje owe przesłanie wprost – człowiek nie odczuwa największego przerażenia na widok odstręczających maszkar, czy niepokojących bytów z zaświatów tylko w obliczu świadomości rychłej śmierci. Nie tyle drży na widok koszmarnego upiora, co na myśl o tym, jaki koniec go spotka, gdy wpadnie w „jego objęcia”. Rola Jay była niełatwa, ale Maice Monroe udało się dosłownie stopić ze swoją postacią, tak przekonująco oddając trawiące ją emocje, że miało się wrażenie, jakby aktorce rzeczywiście coś zagrażało. Partnerujący jej Keir Gilchrist również pozytywnie mnie zaskoczył, aczkolwiek jego rola nie była już tak widowiskowa, jak Monroe, przez co niezmiennie był zmuszony usuwać się na dalszy plan.

Czy biorąc pod uwagę wszystkie wyżej wymienione superlatywy „Coś za mną chodzi” można określić mianem współczesnego arcydzieła kina grozy? Moim zdaniem tak, choć podejrzewam, że lwia część jego odbiorców uzna, że to termin na wyrost. W końcu w dzisiejszych czasach takie niszówki, nastawione na klimat, unikające porywających efektów specjalnych i propagujące proste (choć pełne podtekstów) fabuły w opinii masowych odbiorców nie mają racji bytu. Inna sprawa, jak produkcję Davida Roberta Mitchella przyjmą oddani fani gatunku – bo raczej wątpię, żeby nie byli pod wrażeniem takiego niewymuszonego powrotu do stylistyki kina grozy z poprzedniego wieku.