Londyn. Psycholog Tom Llewellyn i genetyk David Neville testują niezwykły
intelekt chłopca, Paula. Okazuje się, że podobne wyniki uzyskało jeszcze pięcioro
dzieci w innych krajach. Kiedy zostają sprowadzeni do Londynu naukowcy
zauważają, że łączy je telepatyczna więź oraz, że władają niezwykłymi, nadnaturalnymi
siłami. Pragnący przebywać przede wszystkim w swoim towarzystwie dzieci
porywają ciotkę Paula, Susan, i ukrywają się w zrujnowanym kościele. Jednak
usiłujący zgłębić tajemnicę ich niepokojących mocy naukowcy docierają do ich
kryjówki w asyście żołnierzy.
Najpierw była książka science fiction Johna Wyndhama, zatytułowana „Kukułcze jaja z Midwich” (1957), potem znakomita brytyjska ekranizacja Wolfa Rilla, „Wioska
przeklętych” (1960). W 1995 roku John Carpenter nakręcił adaptację kultowej
powieści Wyndhama, znacząco modyfikując tę historię, ale bez profanacji. W międzyczasie
powstał sequel filmu Rilla w reżyserii Antona Leadera, pt. „Dzieci przeklętych”.
Tuż po premierze krytycy podzielili się na dwa obozy - jedni bardzo lekceważąco
wyrażali się o owej produkcji, zarzucając scenariuszowi Johna Briley’a
pretensjonalność i brak pomysłu na rozwinięcie tej historii, drudzy natomiast
chwalili aurę tajemniczości odczuwaną dosłownie przez cały seans.
Nie mogę całkowicie podpisać się pod zarzutem braku inwencji scenarzysty „Dzieci
przeklętych”, bo choć sceny manifestacji mocy przez tytułowych bohaterów nie
wybiegają poza to, co mieliśmy okazję zobaczyć w wersji Rilla to już główna oś
fabularna jest nieco inna. Osoby, które jeszcze nie zapoznały się z żadną
wersją tej historii mogą śmiało sięgnąć po film Leadera, nie ryzykując niemożności
zrozumienia całej koncepcji, bowiem twórcy sequela postawili na inny motyw
przewodni. Podczas, gdy w powieści, jej ekranizacji i adaptacji Carpentera (z pominięciem
postaci Davida) dzieci przedstawiono, jako czyste zło, usiłujące doprowadzić
ludzkość do zguby, Briley w swoim scenariuszu mocno je wyidealizował,
jednocześnie demonizując zwyczajnych przedstawicieli naszej rasy. Sześcioro
maluchów, z jasnowłosym Paulem na czele (zachwycająca swoim stonowaniem i diabelskim
błyskiem w oku kreacja Clive’a Powella) mniej więcej o milion lat wyprzedziło
naturalny proces ewolucji. Ich niezwykłe mentalne moce nie będą, co prawda
niczym nadzwyczajnym w przyszłości, kiedy nasza rasa wyewoluuje do takiej samej
postaci, ale w czasach, w których przyszli na świat stanowią poważne zagrożenie
dla prymitywniejszej wersji ludzkości. Przynajmniej w jej pojęciu. Kiedy
dzieciaki ukrywają się w kościele fabuła zbacza z drogi, którą jako pierwszy obrał
John Wyndham – tutaj nie patrzymy na tak zwanych „przeklętych”, jako na
zwiastun zagrożenia tylko postrzegamy tak ich adwersarzy, notabene
reprezentantów tożsamej nam zwyczajnej rasy ludzkiej. Poczynaniami naukowców i
żołnierzy najpierw kieruje ciekawość (chęć zgłębienia tajemnicy dziwnych mocy
dzieciaków i ich nadzwyczajnej inteligencji), ale z czasem opanowuje ich czysty
strach, który popycha ich do nieprzemyślanych czynów. Nie sposób nie doszukiwać
się tutaj analogii do zimnej wojny – paranoicznego przekonania, że nieustannie
ktoś zagraża naszemu bezpieczeństwu, determinującego nieprzerwane zbrojenie. Stojący
na niższym szczeblu ewolucji ludzie w „Dzieciach przeklętych” znakomicie oddają
mentalność między innymi amerykańskiego społeczeństwa z okresu zimnowojennego.
Niemożność zgłębienia motywów kierujących tajemniczymi dzieciakami popycha
żołnierzy do ofensywy, w myśl zasady zniszczenia wszystkiego, czego nie
jesteśmy w stanie zrozumieć. To nie dzieci są agresorami, oni jedynie bronią
się przed prymitywną, ograniczoną ludzkością.
Muszę przyznać, że owe odwrócenie ról stanowiło całkiem intrygujący (choć
dzisiaj już mocno wyeksploatowany przez kino) polityczny komentarz do
ówczesnych wydarzeń, ale równocześnie całkowicie spełniło swoją rolę w ramach
horroru science fiction. Twórcy wyrazistymi czarno-białymi zdjęciami, kilkoma
prostymi trickami operatorskimi zasadzającymi się na długich zbliżeniach na różne
części ciał bohaterów i na mroczną scenerię chylącego się ku upadkowi, starego
kościoła wygenerowali wręcz magiczny, surowy klimat tajemniczości. Intrygujący
sekret zasadza się najpierw na niezwykłych zdolnościach enigmatycznych
dzieciaków, oznakach ich telepatycznego kontaktu i wysokiej inteligencji, ale z
czasem koncentruje się on na niemożności zgłębienia motywów reprezentantów
prymitywniejszej rasy ludzkiej. Sceny manifestacji mocy dzieci (poprawnej
politycznie zbieraninie wszystkich ras człowieka) elektryzują równie mocno, co
w wersji Rilla. Duże zbliżenia na nieruchome, poważne twarze maluchów,
zdominowane przez duże, białe, wydzielające nadnaturalny blask oczy, szybki
montaż i wyrazista ścieżka dźwiękowa w tle robią naprawdę duże wrażenie.
Głównie dzięki minimalizmowi, odżegnywaniu się od przekombinowania i położeniu
szczególnego nacisku na aurę niesamowitości. Ale na tym właściwie kończy się
cała demoniczność dzieciaków i zaczyna diaboliczność ich adwersarzy, która
zasadza się na niebezpiecznej mieszance bezmyślności i okrucieństwa. W swoich
staraniach zgłębienia roli, jaką mają odegrać dzieci w latach 60-tych XX wieku
żołnierze przekraczają wszelkie granice moralności – kieruje nimi jedynie żądza
wiedzy i czysta panika, ksenofobiczna paranoja, stanowiąca kąśliwy komentarz
nacjonalizmu. Ludzie stojący w opozycji do niezwykłych dzieciaków robią
dokładnie to samo, co władze poszczególnych państw (również współczesnych) w
stosunku do krajów, które w ich przekonaniu stanowią dla nich jakieś zagrożenie
– zbroją się. W końcu to naszej rasie wychodzi najlepiej. I głównie taki
pacyfistyczno-cyniczny wydźwięk mają „Dzieci przeklętych”, czym naturalnie
zdobyły moje serce. Warto również wspomnieć o przewrotnej końcówce, która
dodatkowo podkreśla zaprawioną czystym okrucieństwem bezmyślność naszej rasy
oraz zadaje jakże trafne pytanie odnośnie naszej roli na Ziemi.
Wbrew obiegowym opiniom widzów uważam, że brytyjski sequel kultowego filmu
Wolfa Rilla całkowicie się broni. Widzom zaznajomionym z pozostałymi wersjami
tej historii w kontekście czystego horroru może wydać się nieco wtórny, w końcu
Anton Leader w tym sensie nie pokazuje nam tutaj nic, czego byśmy nie widzieli
w „Wiosce przeklętych” z 1960 roku. Ale już odwrócenie ról, elektryzujący
klimat tajemniczości i komentarze polityczne znacząco zawyżają poziom tego
obrazu. Nie na tyle, żeby dorównać wersji Rilla, ale wystarczająco, abym nie
miała poczucia straconego czasu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz