Stronki na blogu

piątek, 5 czerwca 2015

„The Lazarus Effect” (2015)


Grupa naukowców, pod kierownictwem Franka i jego żony Zoe, opracowuje substancję przywracającą zmarłych do życia. Wynalazek testują na psie, Rocky’m. Po wskrzeszeniu zwierzę zachowuje się nietypowo. Badania wykazują wysoką aktywność jego komórek mózgowych. Po przejęciu eksperymentu przez sponsora ekipa włamuje się do laboratorium celem skopiowania wyników swoich badań, ale dochodzi do wypadku, na skutek którego Zoe umiera. Naukowcy przywracają ją do życia dzięki swojej cudownej substancji, ale to, co wraca z zaświatów nie zachowuje się jak Zoe.

Reżyser „The Lazarus Effect”, David Gelb, dotychczas kręcił jedynie shorty i dokumenty. Na realizację swojego pierwszego pełnometrażowego horroru zebrał relatywnie przyzwoity budżet (przeszło trzy miliony dolarów). Ponadto miał do dyspozycji całkiem zgrabnie rozpisany scenariusz Luke’a Dawsona i Jeremy’ego Slatera, ale brak doświadczenia w kinie grozy wszystko zaprzepaścił. Krytycy nie szczędzili gorzkich słów pod adresem „The Lazarus Effect”, ale kampania reklamowa zrobiła swoje, przynosząc produkcji Gelba ponad 36-milionowe zyski. Doprawdy, dziwne czasy. Podczas, gdy niezależni twórcy posiadający naprawdę wielkie talenty muszą się zadowolić kiepską dystrybucją i zerową reklamą takie plastikowe dziełka, jak „The Lazarus Effect” trafiają do kin. Efekt jest oczywiście średnio oceniany przez opinię publiczną, ale szeroka reklama determinuje sprzedaż biletów - jakość filmu nie ma większego znaczenia.

Rzadko w całości zgadzam się z recenzjami większości krytyków, ale w tym przypadku muszę im przyklasnąć. „The Lazarus Effect” to typowy przykład straszaka, który przez swoje przekombinowanie i brak wyczucia gatunku reżysera całkowicie zaprzepaścił potencjał tkwiący w scenariuszu. Owy zasób możliwości można zauważyć w trakcie początkowych partii filmu, kiedy to przybliża się widzom szczegóły wynalazku Franka (całkiem przyzwoity Mark Duplass) i Zoe (bardzo dobra warsztatowo Olivia Wilde), zainspirowanego przypowieścią biblijną o wskrzeszeniu Łazarza. Pozytywny wynik eksperymentu na zdechłym psie, Rocky’m, delikatnie dotyka problematyki poruszonej w „Morderczym przyjacielu” – ot, wydaje się, że zwierzę po powrocie do życia jest ponadprzeciętnie inteligentne (na to wskazują badania, ale pies nie zachowuje się, jak inteligent) i agresywne niczym Cujo, o czy nie omieszka wspomnieć jeden z bohaterów filmu. Gelb wyłuszcza nam wszystkie te fakty bez poszanowania jakiegokolwiek klimatu grozy, bez dbałości o aurę tajemnicy, czy chociażby przyzwoite jump sceny. Dostosowując swój obraz do niskiej kategorii wiekowej reżyser pilnował się, aby nie uderzać za mocno – zbyt delikatna muzyka nie pozwala na poderwanie się z fotela, w trakcie tych tricków. Nieudolne korzystanie z możliwości, jakie niesie stylistyka horroru nastrojowego w pierwszej połowie seansu wymusiło na mnie całkowite skierowanie uwagi na snutą, całkiem interesującą historię i przymykanie oczu na żenujące próby straszenia. Może gdyby Gelb pociągnął w tym duchu drugą partię filmu (stateczna opowieść, przerywana szybkimi jump scenami, które da się ignorować) oceniłabym „The Lazarus Effect” nieco wyżej, ale moment, w którym reżyser postanowił bardziej zdecydowanie odnieść się do konwencji kina grozy był przysłowiowym „gwoździem do trumny” tej produkcji. Śmierć i przywrócenie do życia Zoe sugeruje zastąpienie konwencji nastrojowego straszaka jakimś zombie movie, ale to tylko pozory. Kiedy kobieta, niczym Gage Creed wraca ze świata umarłych twórcy starają się wykrzesać z tego wydarzenia maksimum tajemnicy. Dlatego też wtłaczają w fabułę jedną z popularnych wizji Piekła (nieskończone powtarzanie najgorszego momentu w życiu) i starają się zdezorientować odbiorców przemieszaniem rzeczywistości z koszmarem sennym, który rzutuje na świat realny. Scenarzyści chyba naoglądali się „Koszmaru z ulicy Wiązów” – to dobrze, bo warto czerpać wzorce z najlepszych horrorowych produkcji. Szkoda tylko, że ich pomysł trafił w ręce reżysera, który nie potrafił wykrzesać równie onirycznego, duszącego klimatu grozy z sekwencji przemieszania jawy i snu, co Wes Craven w swoim najpopularniejszym dziele. Zamiast tego postawił na plastikowe efekty komputerowe, wyobrażające ogień trawiący kamienicę, w której w dzieciństwie mieszkała Zoe i oczywiście demonizujące sylwetkę antagonistki. Olivia Wilde naprawdę zrobiła wszystko, co w ludzkiej mocy, aby należycie oddać swoją postać na ekranie, ale niewiele mogła uczynić podczas scen zastępujących jej osobę nowoczesną technologią. Kiedy patrzyłam na fantazyjne metamorfozy twarzy wskrzeszonej kobiety zastanawiałam się, czy Gelb w ogóle kiedykolwiek słyszał o charakteryzacji. Zoe na pewno prezentowałaby się bardziej realistycznie, gdyby nawet jakiś średnio utalentowany charakteryzator zajął się jej twarzą, aniżeli komputer, który przekształcił niemalże całą drugą połowę filmu w plastikowe widowisko dla między innymi osób nieoczekujących od horroru klimatu, czy wbijających się w pamięć, przerażających maszkar, a jedynie daleko posuniętego efekciarstwa. Ocierające się o animację zdjęcia płonącego budynku mieszkalnego i rażąco sztuczne oblicze Zoe, polującej na swoich niedawnych kolegów – tak w skrócie podsumowałabym drugą część projekcji, która dosłownie mnie zażenowała.

Istnieją twórcy, którzy nie będąc w posiadaniu większych funduszy i dopracowanych scenariuszy potrafią stworzyć prawdziwe arcydzieła kina grozy oraz tacy, którzy dzierżą w rękach ciekawe koncepcje fabularne i przyzwoity budżet, ale nie potrafią przekuć tego w coś godnego uwagi. Brak doświadczenia, niemożność odnalezienia się w ramach gatunku, chęć zaimponowania opinii publicznej nowoczesną technologią – powodów jest wiele, a efekt zawsze taki sam. Zapewne znajdą się widzowie, których takie podejście do kina grozy przekona, którzy znajdą w tym obrazie tak poszukiwany w horrorach dreszczyk emocji, ale ja niestety do nich nie należę. Plastikowe, kinowe widowiska do mnie nie przemawiają, nawet jeśli są oparte na całkiem interesujących scenariuszach. O wiele lepiej odnajduję się w niskobudżetowych, niedopracowanych realizacyjnie straszakach "z duszą", aniżeli wyjałowionych z całej magii kina grozy „wypieszczonych” dziełkach, w których nie ma miejsca na żadne niedociągnięcia operatorskie, ale też brakuje godnych zapamiętania, mocniejszych sekwencji, czy chociażby gęstego nastroju wielkiej tajemnicy, czy niezdefiniowanego zagrożenia. A w moim mniemaniu „The Lazarus Effect” należy właśnie do tej drugiej grupy straszaków.