Rok 1989. Członkowie amatorskiego zespołu rockowego, George, Max i Ricky,
utrzymują się z gotowania dla pacjentów zakładu psychiatrycznego Sans Asylum.
Zakład jest usytuowany z dala od miasta, na strzeżonym terenie, którym
zawiaduje szef ochroniarzy J.B. Jako, że pacjentami Sans Asylum są szczególnie
niebezpieczni przestępcy personel tłumi ich agresywne zapędy codzienną dawką
środków uspakajających. Pewnego dnia George widzi, jak jeden z pacjentów, Harry
Green, skłania innego do nieprzyjęcia leków. Kilka godzin później w całym
budynku następuje przerwa w dostawie prądu, co uniemożliwia otwarcie
zautomatyzowanych drzwi i opuszczenie zakładu. Pobudzeni pacjenci wychodzą ze
swoich pokoi i atakują personel. George i jego przyjaciele starają się ukryć
przed szaleńcami, zabijającymi każdego, kto stanie im na drodze, przetrwać bunt
do czasu przyjazdu służb porządkowych. Ale pacjenci mają przewagę liczebną i
jak sądzi George szczególnie przebiegłego lidera, Harry’ego Greena.
Francuz Alexandre Courtes szczególnie dał się poznać opinii publicznej,
jako reżyser wideoklipów, z których większość stworzył we współpracy z Martinem
Fougerolem. Amerykańsko-francusko-belgijski „The Incident” to pełnometrażowy
debiut Courtesa nakręcony za zaledwie pół miliona dolarów. Scenariusz z
wykorzystaniem materiałów dodatkowych Jerome’a Fanstena napisał niedoświadczony
S. Craig Zahler. Film przez był wyświetlany na różnego rodzaju festiwalach
filmowych, a do szerokiej dystrybucji trafił za pośrednictwem DVD i Netflix.
Oficjalnie „The Incident” sklasyfikowano, jako hybrydę horroru i thrillera,
ale choć bardzo się starałam nie mogłam dopatrzeć się w nim narracji typowej
dla tego pierwszego. Courtes zrezygnował z prób straszenia, zauważalnie stawiając
na historię, która zarówno treścią, jak i formą przekazu miała utrzymywać
widzów w ciągłym napięciu emocjonalnym. Co ciekawe, choć sama opowieść do
odkrywczych nie należy, podobnie jak zabiegi wykorzystane do wygenerowania
odpowiedniego klimatu owe mało innowacyjne, nieprzekombinowane podejście do
scenariusza i realizacji całkiem zacnie sprawdza się na ekranie. Wybór
sprawdzonego i jak uczy historia skutecznego miejsca akcji zagwarantował
Courtesowi połowę sukcesu. Obskurne, obdrapane, brudne wnętrza starego, acz
zautomatyzowanego szpitala psychiatrycznego pełnego szczególnie niebezpiecznych
pacjentów. Twórcy kina grozy częściej decydują się na osadzenie akcji w
opuszczonych zakładach psychiatrycznych, ale jak się okazuje zapełnienie
takiego przybytku oszalałymi lokatorami również gwarantuje silne emocje, tylko
troszkę innego rodzaju. Omawiając problematykę filmu w oderwaniu od zakończenia
próżno tutaj szukać jakiejś psychologicznej głębi. Poza ewidentnymi problemami
psychicznymi antagonistów scenarzysta aż do finału nie porusza się po
płaszczyźnie stricte psychologicznej. Ot, mamy klasyczny bunt pacjentów zabijających
każdego członka personelu, którego napotkają oraz czterech niedobitków,
starających się znaleźć wyjście z pułapki. Jeden z nich na własne życzenie
zostaje w spiżarni, a pozostali decydują się przemierzyć długie, mroczne
korytarze w poszukiwaniu wyjścia. Lwia część akcji koncentruje się na owej
niebezpiecznej przeprawie przez Sans Asylum. Prostota fabularna być może znuży
nastawionych na ambitną problematykę widzów, ale pozostali mają szansę odnaleźć
się w idei, jaka bez wątpienia przyświecała Courtesowi. Reżyser zauważalnie nie
dążył do elektryzowania publiki skomplikowanymi, zaskakującymi wątkami –
bardziej zależało mu na stworzeniu odpowiedniej atmosfery, niezakłócanej
naciąganymi rozwiązaniami fabularnymi. Tak, jakby kręcił film, którego odpowiedni
odbiór gwarantowało jedynie postawienie się w nieciekawej sytuacji
protagonistów, co ułatwiały ich nieprzekombinowane, proste osobowości.
Kiedy po dość długim wstępie rozpoczyna się właściwa akcja filmu i pracownicy
Sans Asylum stają przed koniecznością podjęcia nierównej walki z agresywnymi
pacjentami Zahler nie urozmaica scenariusza skomplikowanymi relacjami
międzyludzkimi, nie dodaje żadnych naciąganych wątków, co jest częstą bolączką
współczesnych thrillerów. Ich scenarzyści często odbiegają od właściwej problematyki
i koncentrują się na rzeczach nieistotnych w obliczu zagrożenia życia (rozterki
sercowe są najczęstszym zapychaczem akcji). Po zawiązaniu właściwej problematyki
„The Incident” twórcy tylko raz, na krótką chwilę zatrzymują się przy wątku
miłosnym, kiedy George (przekonująca kreacja Ruperta Evansa) telefonuje do swojej dziewczyny, ale owa
konwersacja nie sprawia wrażenia naciąganej – pragnienie rozmowy z ukochaną wydaje
się być naturalnym odruchem osoby, nad którą „zawisło widmo śmierci”. Innym
zachowaniom protagonistów również nie można zarzucić przekombinowania, czy
braku logiki. Ilekroć zabarykadują się w jakimś pomieszczeniu na dłużej
pacjenci ich odnajdują, dlatego też nasi bohaterowie nie mają innego wyjścia,
jak przemierzać korytarze szpitala w poszukiwaniu wyjścia. Dzięki skąpemu
oświetleniu z kilku lamp awaryjnych zamieszczonych pod sufitem i z latarki
dzierżonej przez George’a twórcom udało się wytworzyć iście mroczną aurę.
Towarzysząc protagonistom w tej niebezpiecznej wędrówce miało się wrażenie,
jakby w każdym zacienionym miejscu (a było ich więcej, niż tych oświetlonych)
czyhał jakiś dybiący na ich życie szaleniec, który niedługo podda ich
wymyślnym, acz szybkim torturom. Żeby dodatkowo podnieść poziom zagrożenia, co
jakiś czas pokazuje się nam zmasowane ataki pacjentów na personel i efekty ich
okrutnych działań – rażenie oka paralizatorem, dekapitacja, spalenie – ale bez
nadmiernego epatowania krwią. Courtes widać nie chciał, żeby „The Incident”
zamienił się w plejadę posuniętej do ekstremum brutalności. Mordy już w zamyśle
twórców nie miały zniesmaczać odbiorców tylko podnieść poziom odczuwanego
zagrożenia i przy okazji jeszcze bardziej ubrudzić miejsce akcji. Ciała porozrzucane
po podłodze w kałużach gęstej posoki, mijane co jakiś czas przez ocalałych nie
tyle miały wzbudzać niesmak u widzów, co demonizować scenerię. Tak więc „The
Incident” bazuje przede wszystkim na bezbłędnie wygenerowanym mrocznym, klaustrofobicznym
klimacie osaczenia, wyalienowania i ciągłego zagrożenia, ale to, że prawie
przez cały film nie serwuje się nam niczego, co zburzyłoby prostotę fabularną
nie oznacza, że takiego akcentu nie ma wcale. Jest, ale dopiero w finale i choć
owy zwrot akcji nie grzeszy oryginalnością idealnie wpasowuje się we
wcześniejsze wydarzenia, zdaje się być naturalnym następstwem koszmaru, z jakim
przyszło się zmierzyć pracownikom Sans Asylum. W jednej z interpretacji, bo finał można odczytać również inaczej - w sposób, który stawia w całkowicie innym świetle wszystko, co wcześniej widzieliśmy.
„The Incident”, co prawda nie gwarantuje wrażeń porównywalnych do na
przykład „Dziewiątej sesji” Brada Andersona, której akcję również umiejscowiono
w szpitalu psychiatrycznym (tyle, że opuszczonym) – nie znajdziemy tutaj takiej
głębi psychologicznej, ale za to możemy liczyć na równie sprawnie wygenerowaną,
mroczną aurę. Debiutancki pełnometrażowy film Alexandre’a Courtesa osiąga
prawdziwe wyżyny w formie przekazu i przekonuje fabularną prostotą, nasuwającą na
myśl skojarzenia z kinem grozy z XX wieku. Klaustrofobiczny klimat, realistyczny,
nieprzekombinowany scenariusz i wręcz namacalne napięcie – przy takich
częściach składowych nie potrzeba skomplikowanych fabuł pełnych zwrotów akcji,
a to wszystko za zaledwie pół miliona dolarów!