Stronki na blogu

piątek, 24 lipca 2015

„Indigenous” (2014)


Scott i Steph przyjeżdżają do Panamy, gdzie dołączają do przybyłych wcześniej przyjaciół. Wszyscy mają zamiar posurfować, ale z czasem Scott odkrywa lepszy sposób spędzenia wolnego czasu. W Internecie natrafia na informacje o dżungli, w której zaginęło kilku turystów. Konsultacja z tutejszymi, Carmen i Julio, z którymi Amerykanie zdążyli się zaprzyjaźnić przynosi zaskakujące wieści. Panamczycy wierzą, że w owianej złą sławą dżungli mieszka legendarny stwór, Chupacabra, który poluje na każdego, kto ośmieli się wkroczyć na jego teren. Amerykanie jednak nie dają wiary tym opowieściom i wbrew ostrzeżeniom Julio, mając Carmen za przewodniczkę, ruszają do przeklętej dżungli. Ich celem jest ujrzenie znajdującego się tam wodospadu, ale nie będzie im dane długo się nim cieszyć.

Alastair Orr, twórca niecieszących się zbytnim uznaniem dwóch filmów grozy, „The Unforgiving” i „Expiration”, w swoim kolejnym przedsięwzięciu sięgnął do znanej legendy o Chupacabrze, wysysającym krew stworze, którego istnienia jak dotąd nie udowodniono. Przynajmniej nie bezspornie, bo relacje rzekomych świadków przekonały sporą rzeszę ludzi do pokładania wiary w ową legendę. Jakkolwiek ciekawa nie byłaby historia Chupacabry potencjału na solidny horror ciężko się w niej dopatrzeć, wszak filmów traktujących o wszelkiej maści stworach, żerujących w lasach nakręcono już całe mnóstwo. Nieważne, jakie miana im nadawano – konwencja zawsze była taka sama. Pierwszy pokaz „Indigenous” odbył się na Tribeca Film Festival w kwietniu 2014 roku, gdzie (co nie zaskakuje) nie zwrócił na siebie większej uwagi. Zarówno recenzje krytyków, jak i opinie zwykłych widzów utrzymane było w raczej chłodnym tonie, chociaż nikt nie odmawiał filmowi Orra solidnego wykonania. Zarzuty wymierzone były w scenariusz, który w przekonaniu publiczności niczym nie wyróżnia się na tle innych tego typu rąbanek.

„Indigenous” kręcono w Panamie – malowniczym państwie w Ameryce Środkowej, do którego zawitało kilkoro amerykańskich turystów, aby nacieszyć się słońcem, plażą i surfingiem. Jak dowiadujemy się z długich konwersacji bohaterów podróżowanie po świecie w poszukiwaniu dużych fal to ich hobby, przy czym Scott wolałby poświęcić owe wypady na rzecz stałej pracy. Teraz wraz z dziewczyną, Steph, zajmuje się programowaniem funkcji nagrywania sprzężonej z portalami społecznościowymi, co jak mają nadzieję przyniesie im duże pieniądze. Do tego czasu Scott musi borykać się z piętnem statusu osoby bezrobotnej. Wspominam o tym tylko dlatego, że spośród wszystkich rozwleczonych do granic możliwości dyskusji bohaterów zapełniających pierwszą, stateczną połowę filmu jedynie wzmianka o problemach gospodarczych nie ocierała się o infantylność. To znaczy o tyle, o ile, bo wydźwięk rozterek Scotta znacząco zakłócała jego pozycja społeczna, pomimo braku zatrudnienia pozwalająca mu podróżować po świecie. W każdym razie pierwsza połowa filmu upływa pod znakiem konwersacji bohaterów o niczym szczególnym i zapierających dech w piersiach, słonecznych krajobrazów, czyli podobnie jak w większości amerykańskich horrorów o grupie przyjaciół, która gdzieś tam wyjeżdża. Realizacji nie można niczego zarzucić – Orr wydobył maksimum piękna ze scenerii, dodatkowo urozmaicając narrację sporadycznymi, nierozchwianymi wstawkami „kręconymi z ręki”. Ale do scenariusza można już mieć sporo zastrzeżeń. Problem „Indigenous” nie tkwi w konwencjonalności, bo nierzadko nawet w niej można łatwo się odnaleźć. Przywarami trzeciej produkcji Orra są przede wszystkim zanadto rozciągnięty w czasie wstęp, oddarta z większego napięcia druga połowa seansu i wreszcie brak emocji. Wszystko podąża utartym torem. Z chwilą wkroczenia bohaterów filmu do owianej złą sławą dżungli twórcy kontynuują swój zapoczątkowany już wcześniej w rozmowach z Panamczykami proceder sygnalizowania widzom czającego się pomiędzy drzewami zagrożenia. Słyszymy szelesty, widzimy jakiś cień przemykający nieopodal, ale raczej wątpię, żeby owe tricki rozbudziły w kimkolwiek uczucie niepokoju. Za dnia twórcy nie przykładają jeszcze większej wagi do generowania klimatu, nawet scena samotnego poszukiwania przez jednego z protagonistów źródła dziwnych szelestów, rozpoczynająca właściwą akcję (w połowie projekcji!), jest pozbawiona napięcia. Dopiero, kiedy młodzi ludzie kończą swawole w wodzie (te sekwencje podobnie, jak sceneria nasunęły mi na myśl „Turistas”) i odkrywają, że ich towarzyszka zniknęła zapadają ciemności, które wypierają wszelką malowniczość na rzecz atmosfery zagrożenia. Chaotyczna bieganina po dżungli oświetlanej jedynie za pośrednictwem rozedrganych snopów z latarek i znakomity, migawkowy montaż w trakcie ataków Chupacabry na chwilę rozwiewają monotonność fabuły. Ale nie na długo, bo tuż po przeprawie Scotta przez jaskinię, będącą legowiskiem stwora, kiedy to pojawia się sprawnie zrealizowana sekwencja widzianego w przebłyskach pyska zbliżającego się do chłopaka, „Indigenous” nie ma już praktycznie nic do zaoferowania.

Po przeprawie przez stateczną pierwszą połowę filmu i nagrodzie za cierpliwość w postaci dwóch, trzech umiejętnie zmontowanych scen film na powrót stacza się w otchłań beznamiętności. Bohaterowie (cóż za niespodzianka…) giną w łatwej do przewidzenia kolejności, często się rozdzielają, a ich telefon komórkowy traci zasięg. Wszystkie okoliczności sprzyjają Chupacabrze, będącej skrzyżowaniem nowego Karła („Leprechaun: Origins”) i stworków z „Zejścia”, która wykorzystując znajomość terenu urządza sobie polowanie na świeże mięso. Same sceny mordów są tak dynamiczne, że raczej nie sposób przyjrzeć się szczegółom makabry, ale Orr co jakiś czas na chwilę przystaje obok ofiar, ukazując rany, jakie odnieśli – realistyczne, acz nieepatujące nadmiernym rozlewem krwi. Innymi słowy dostajemy czysty schemat, podany tak beznamiętnie, że właściwie nie sposób zaangażować się w walkę o przetrwanie protagonistów. No, ale przynajmniej pod koniec twórcom udało się mnie rozbawić relacją… TVN-u.

Jeśli szukasz typowego horroru o grupie przyjaciół, która gdzieś tam wyjeżdża, z rozwleczonym, nudnawym wstępem i szablonowym rozwinięciem akcji to „Indigenous” jest właśnie dla ciebie. Gniotem, co prawda nie można go nazwać – jest sprawnie zrealizowany i serwuje może ze trzy znakomicie zmontowane sekwencje – ale do rangi przeciętniaczka jeszcze trochę mu brakuje. Gdyby Orr pokusił się o większe napięcie i emocje scenariusz na pewno dostarczyłby mi jakiejś mocniejszej, survivalowej rozrywki. Niestety zabrakło doświadczenia i wyczucia gatunku.

3 komentarze:

  1. Cześć! A gdzie można go zobaczyć? (w necie)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak mnie takie filmy dziejące się w dżungli przerażają. Już mówiłam, że lubię czytać Twoje recki? Nawet już tak mam, że jak czasem coś oglądam, to łapię się na myśli, co by o tym Buffy powiedziała? :)

    OdpowiedzUsuń