Australię opanowała zaraza, zamieniająca ludzi w zombie. Kilku niedobitków znalazło
schronienie w domu na wsi, ale na skutek własnych nieprzemyślanych wyborów po
jakimś czasie rozdzielili się. Na miejscu została jedynie Evie, czekająca na
swojego męża Johna. Po powrocie mężczyzny z niebezpiecznej wyprawy para zostaje
zaatakowana przez hordę zarażonych. Z opresji ratuje ich przejeżdżający akurat
w pobliżu Charlie. Mężczyzna do perfekcji opanował sztukę przetrwania w postapokaliptycznym
świecie, dlatego bez trudu przekonuje Evie i Johna, by pozwolili mu zasilić ich
szeregi. Małżeństwo jest przekonane, że obecność Charliego zwiększy ich szanse
na przeżycie, zapominając, że w tych nowych, śmiertelnie niebezpiecznych
realiach zagrożenie ze strony ludzi może być tak samo duże, jak ze strony
zarażonych.
Australijski pełnometrażowy debiut reżyserski Nicka Kozakisa i Kosty Ouzasa
na podstawie scenariusza tego drugiego. Zrealizowany za zaledwie 130 tysięcy
dolarów australijskich film wręcz zachwycił Amerykanów - z ich recenzji
przebija przede wszystkim uznanie dla rzadko eksploatowanego w kinie grozy
podejścia do historii o żywych trupach oraz losów kilku niedobitków,
egzystujących w postapokaliptycznym świecie. Konstrukcja fabularna „Plague”,
pomimo inspiracji konwencją zombie movies,
z całą pewnością nie zadowoli ortodoksyjnych wielbicieli tego nurtu horroru,
ale osoby, których zmęczyły już klasyczne opowieści o żywych trupach powinni
docenić pomysł Ouzasa. Mam nadzieję, że tak będzie, bo tego rodzaju kino naprawdę
zasługuje na kilka ciepłych słów. „Maggie” Henry’ego Hobsona, kompilująca elementy dramatu i horroru, natchnęła
mnie nadzieją na lepszą przyszłość zombie
movies. Filmy z tego nurtu rzadko znacząco odchodziły od klasycznego
schematu rozpowszechnionego przez George’a Romero, który z czasem zaczął mnie
zwyczajnie męczyć. Po jaki współczesny obraz o żywych trupach bym nie sięgnęła
już na początku wiedziałam, jak rozwinie się jego scenariusz. O ile całkowicie
odnajduję się w skostniałej konwencji slasherów,
o tyle specyfika opowieści o zombie rzadko wychodzi naprzeciw moim preferencjom
filmowym. Dlatego też z wielką ulgą przyjęłam powolne wkraczanie zombie movies na nową płaszczyznę, w
której najważniejszy jest człowiek i jego reakcje na panoszącą się zarazę, a
nie kanibalistyczna ożywiona kreatura rozszarpująca każdego, kto wejdzie jej w
drogę. „Maggie” była dla mnie takim przyjemnym powiewem świeżości, filmem który
pod płaszczykiem stylistyki filmów o zombie przekazywał głębsze treści. Jednak
rok wcześniej w Australii powstała produkcja, która w podobnym stylu (choć z
wykorzystaniem innego motywu przewodniego) przekształcała konwencję zombie movies w coś bardziej treściwego.
„Plague” konfrontuje widzów z kilkoma ewentualnymi reakcjami ludzi na
sytuacje skrajne, z trudną egzystencją paru niedobitków w postapokaliptycznym
świecie, zdominowanym przez mięsożerne bestie. Choć konwersacje protagonistów
już na początku zdradzają nam naturę zagrożenia zombie bardzo rzadko wychodzą z
ukrycia. Właściwie w całej okazałości pojawiają się jedynie w trzech scenach –
podczas sekwencji powolnej przemiany koleżanki Evie, we fragmentarycznym ataku
pod koniec filmu i w bagażniku samochodu, gdzie widzimy okaleczoną zarażoną
kobietę dosłownie kąpiącą się we własnej krwi. Poza tym twórcy akcentują ich
obecność jedynie z perspektywy reakcji zamkniętych w stajni protagonistów
przysłuchujących się łomotom w drzwi od zewnątrz. Takie zawężenie udziału żywych
trupów w całej ich koszmarnej okazałości zapewne rozczaruje wielbicieli
klasycznych zombie movies, ale w
kontekście tego rodzaju scenariusza moim zdaniem owy zabieg był jak najbardziej
pożądany. Kino grozy rządzi się wieloma prawidłami, a jedną z
najpopularniejszych jest teza, że boimy się tego, czego nie widzimy, ponieważ
nasza wyobraźnia jest w stanie wykreować o wiele bardziej przerażające kreatury
niż te, które mogą stworzyć nawet najbardziej utalentowani charakteryzatorzy. Bez
względu na to, ile w tym prawdy biorąc pod uwagę całokształt kina grozy w „Plague”
akurat ta zasada się sprawdza. Może nie do końca, może ta produkcja nie ma w
sobie takiej siły, żeby przerazić choćby jednego widza, ale ograniczenie
obecności żywych trupów do absolutnego minimum paradoksalnie wzmaga poczucie
zagrożenia. Wiemy, że oni są gdzieś w pobliżu i to wystarczy, aby rozbudzić w
nas wzmożoną czujność i pozwolić nam odczuć na własnej skórze alienację
protagonistów. Do świadomości fizycznego niebezpieczeństwa dochodzą
niesamowicie klimatyczne zdjęcia. Metaliczne ujęcia bezkresnych trawiastych terenów
Australii, które dzięki wyczuciu estetyki operatorów mają swój złowieszczy urok
– tak wielki, że chwilami, aż nie można oderwać oczu od tych wyludnionych
krajobrazów. Właśnie w takiej, jakże profesjonalnie oddanej oprawie twórcy „Plague”
snują swoją historię, która przede wszystkim konfrontuje widzów z zachowaniem
ludzi w sytuacjach ekstremalnych. Tutaj przyczynkiem do niewygodnego położenia
antagonistów jest szerząca się zaraza, zamieniająca przedstawicieli naszej rasy
w kanibalistyczne bestie, ale jak się okazuje w tego rodzaju sytuacjach to nie oni
stanowią główne zagrożenie.
Rasa ludzka – najokrutniejszy gatunek stąpający po Ziemi, którego prawdziwą
naturę tłumią narzucone przez ustawodawców normy prawne. Jeśli je zabrać, jeśli
przenieść człowieka w anarchistyczne realia zacznie folgować swoim
najprymitywniejszym popędom oraz dopuści do głosu instynkt samozachowawczy,
nakazujący mu przetrwanie kosztem bliźnich. Bierną obserwatorką właśnie takich
jednostek jest Evie (nieprzekonująco wykreowana przez Tegan Crowley, zresztą
podobnie jak reszta obsady). Najpierw świadkuje egzekucji mężczyzny, pragnącego
zabrać samochód, co jest dowodem na rzuconą przez jednego z bohaterów kwestię o
prawie własności, które w postapokaliptycznej rzeczywistości nie istnieje
(należy do ciebie wszystko, co jesteś w stanie zdobyć, nawet przemocą i
utrzymać przy sobie). Z czasem sytuacja jeszcze bardziej się zaogni. Twórcy skonfrontują
nas z sytuacją wyjętą wprost ze świata zwierząt – z walką o samicę, której
zdanie i uczucia nie są w ogóle brane pod uwagę. Evie zostanie uprzedmiotowiona,
sprowadzona do pozycji marionetki w rękach mężczyzn, z których jeden
przedstawia typ twardziela, znakomicie odnajdującego się w sztuce przetrwania i
potrafiącego wykorzystać to niewygodne położenie do własnych, niecnych celów.
Drugi natomiast całkowicie zagubił się w tym nowym świecie, jego altruistyczne
odruchy zostały wyparte przez przygniatającą beznadzieję, brak perspektyw i
niemożność wykrzesania w sobie woli przetrwania. W tym gronie jedynie Evie
wydaje się być jedyną zdrowo myślącą postacią, która nie wyparła się własnego
jestestwa i nie zatraciła poczucia człowieczeństwa. Twórcy, co prawda unikają
dosłowności, na miarę choćby „The Divide”, w obrazowaniu okrutnych zachowań
bohaterów „Plague” (jak ma się wydarzyć coś szokującego akcja przeskakuje do
przodu, albo skupia się na osobie trzymającej się z dala od centrum wydarzeń),
ale to w najmniejszym stopniu nie przysłania wydźwięku scenariusza. A wręcz
przeciwnie – chwilami nawet znacząco go potęguje. Gdyby reżyserzy postawili na
większą dosłowność istniałoby niebezpieczeństwo, że istota tej produkcji zagubiłaby
się w odmętach groteski, że los głównej bohaterki z czasem byłby widzom
obojętny. Dzięki filmowaniu jedynie jej reakcji przed i po jakimś okrucieństwie
ze strony mężczyzn można silniej się z nią utożsamić, przejąć od niej trochę
cierpienia i zagubienia, pomimo przesadzonej gry jej odtwórczyni. Patrząc na te
bardziej dramatyczne, aniżeli horrorowe wydarzenia dynamizujące fabułę i
zmuszające do zadumy nad naturą rasy ludzkiej w końcu odbiorca nabiera takiego
przekonania, jak John, który w pewnym momencie stwierdza, że człowiek powstał
tylko po to, aby być pożywką dla różnych chorób. Do tego nadaje się najlepiej.
Choć postawą Evie scenarzysta dał do zrozumienia, że jeszcze nie wszystko jest
stracone, że może takie jednostki zdołają ocalić świat przed nami samymi. Nie
przed zombie, żywe trupy są jedynie dodatkiem, determinującym realia, w jakich
przyszło żyć niezarażonym i stanowią przyczynek do rozbudzenia w nich
najniższych, najprymitywniejszych instynktów. Do tego w gruncie rzeczy
sprowadza się rola żywych trupów w tym filmie – prawdziwym potworem jest
natomiast człowiek i to jego przede wszystkim należy się bać.
Nietuzinkowe kino, jedynie dla widzów o gustach nieskrępowanych ciasnymi
ramami znanych konwencji. Kozakis i Ouzas, co prawda inspirowali się schematem
horrorów o żywych trupach, ale tylko po to, żeby opowiedzieć dającą do myślenia
historię o przetrwaniu i zatracaniu wszystkich cech, świadczących o
człowieczeństwu. Niby nic odkrywczego w kinematografii w ogóle, ale w
kontekście mainstreamowych zombie movies
„Plague” sili się na sporą oryginalność, która notabene zapewne zirytuje
wielbicieli czystych, nieskalanych wątkami stricte dramatycznymi rąbanek z
ożywionymi trupami w rolach głównych. Poszukiwaczy filmów wyłamujących się z
ram konwencji natomiast ma szansę zadowolić, być może nawet w takim samym
stopniu co mnie.
I taki zawsze powinien być horror - że najgorszy koszmar pochodzi od ludzi, a nie z przyczyn zewnętrznych ;D
OdpowiedzUsuńCzyżby wreszcie horror, który chciałbym obejrzeć?
OdpowiedzUsuń