Stronki na blogu

niedziela, 30 sierpnia 2015

„Wskrzeszony” (1991)


Claire Ward zwraca się o pomoc do prywatnego detektywa Johna Marcha. Kobieta jest zaniepokojona osobliwym zachowaniem męża, Charlesa Dextera Warda, który w wyniszczonym domu z dala od społeczeństwa przeprowadza jakieś owiane tajemnicą eksperymenty. March przyjmuje zlecenie i szybko odkrywa, że Ward do swoich badań wykorzystuje ludzkie zwłoki. Dowiaduje się również, że mężczyzna kontynuuje eksperymenty swojego przodka, Josepha Curwena, żyjącego w XVIII wieku. March wraz ze swoim współpracownikiem i Claire stara się dowiedzieć, czemu mają służyć owe odrażające praktyki Charlesa. I to jak najszybciej, ponieważ w tym samym czasie w okolicach tymczasowego lokum Warda dochodzi do okrutnych mordów.

Adaptacja napisanej w 1927 roku, a w całości po raz pierwszy wydanej w 1943 roku minipowieści H.P. Lovecrafta pt. „Przypadek Charlesa Dextera Warda”. Reżyserii podjął się twórca „Powrotu żywych trupów” Dan O’Bannon, a za scenariusz odpowiadał Brent V. Friedman, który w późniejszym okresie współtworzył między innymi fabułę „Necronomiconu” również opartego na prozie Lovecrafta. Pierwotnie „Wskrzeszony” był przeznaczony do dystrybucji kinowej, ale ostatecznie trafił na rynek wideo, co miało związek z problemami finansowymi dystrybutora. Zestawiając scenariusz Friedmana z literackim pierwowzorem można dopatrzeć się wielu modyfikacji i skrótów oraz co równie istotne przeniesienia akcji z początków XX wieku w lata 90-te. Ortodoksyjnych wielbicieli minipowieści Lovecrafta to zapewne nie zadowoli, pomimo odwzorowania przez twórców głównej osi fabularnej oryginału.

Czytając „Przypadek Charlesa Dextera Warda” nie mogłam oprzeć się skojarzeniom z „Frankensteinem” Mary Shelley, choć inspiracje Lovecrafta były inne. Obcując z adaptacją minipowieści moje wrażenie nie uległo zmianie, co wcale nie oznacza, że to subiektywne odczucie w moich oczach deprecjonuje tak pierwowzór literacki, jak i film. „Frankensteina” najsilniej przywodził mi na myśl motyw pozyskiwania ludzkich zwłok przez Charlesa Dextera Warda, który to na początku produkcji został dosyć szeroko omówiony. Stanowił swego rodzaju wprowadzenie do właściwej tematyki filmu oraz środek służący generowaniu aury odrażającej tajemnicy. Prywatny detektyw John March, w rolę którego z dużym wdziękiem wcielił się John Terry odkrywa, że Ward zlecił fikcyjnej firmie transport ciał do swojego podupadającego, stojącego na obrzeżach Providence w Rhode Island domu, niegdyś należącego do jego przodka, podejrzewanego o paranie się okultyzmem Josepha Curwena. Praktyki, jakim oddaje się Charles w swojej samotni zaowocowały złą sławą w kręgach ludzi z okolicy, głównie za sprawą nieprzyjemnych zapachów wydobywających się z jego posesji. Zaniepokojona żona Warda, również zadowalająco wykreowana przez Jane Sibbett, jest zdeterminowana, aby odkryć sekrety męża, przerwać szaleństwo, któremu się poświęcił i ocalić ich związek. Ale jak można się tego domyślić mężczyzna tak daleko posunął się w swoich badaniach, że nie ma już dla niego odwrotu z mrocznej ścieżki, na którą nieopatrzenie wkroczył. Zachęciły go zapiski Curwena, których istotę łatwo przewidzieć, ale forma przekazu ich rezultatów może być dla wielu widzów zaskakująca. Jeszcze przed zachwycającą efektami specjalnymi końcówką twórcy dają nam przedsmak swojej realizatorskiej śmiałości. Scenę odnalezienia szczątków przestępcy oddano w stylu Lucio Fulciego. Najpierw widzimy zbryzgany krwią pokój i jakiś ochłap leżący na podłodze, po czym kamera nagle robi długi najazd na niedokładnie obrane z mięsa kości, realistyczne, bo fizycznie obecne na planie, a nie komputerowe. W takim samym duchu sportretowano inne, dziwaczne okropieństwa wtłoczone w akcję – poskręcane, gumowe kreatury bez formy oraz zakrwawione żywe trupy ze zwisającymi ze szkieletów fragmentami skóry. Ale to później. Nieco wcześniej O’Bannon największy nacisk kładzie na generowanie lekko przybrudzonej aury mrocznej tajemnicy, której zgłębienie może przynieść śmierć naszym protagonistom. Największe wrażenie robiły zdjęcia starego domostwa Warda, stojącego nieopodal zniszczonego cmentarza, po którym wędrują dzikie psy. Osnute gęstymi chmurami jesienne niebo, ciągłe burze i sprawiająca wrażenie wymarłej okolica z pewną lekkością, bez widocznego szczególnie we współczesnym kinie grozy wymuszenia, wprowadzały w mroczny klimat „Wskrzeszonego”. Sukcesywnie zagęszczanego w miarę odkrywania przez Marcha coraz to straszniejszych szczegółów badań Warda.

„Wskrzeszony” w zgrabny sposób łączy w sobie stylistykę gore z aurą nadnaturalnego zagrożenia, przy czym ten drugi człon obok realizacji najsilniej potęgują interakcje protagonistów z Wardem. Demoniczna kreacja Chrisa Sarandona wespół z umiejętną (bo nieprzesadzoną) charakteryzacją jego bohatera robią naprawdę złowieszcze wrażenie. Na skutek długiego oddawania się pracy mężczyzna ma czerwone obwódki wokół oczu oraz matową cerę, ale jego wygląd uległ również bardziej zagadkowym przemianom. Kiedyś posiadający lśniąco białe, proste zęby mężczyzna na skutek jakiejś niepojętej przemiany fizycznej zyskał zepsute, brudne, spiczaste zęby oraz brązowe, zniszczone paznokcie. Taka przemiana alarmuje oczywiście Marcha, ale jej istotę całkowicie zgłębi podczas nocnej, niesamowicie nastrojowej przeprawy przez ciemne pomieszczenia pracowni Charlesa. Gra światłem, szczególnie podane fragmentarycznie w migającym świetle z latarki ataki odrażających kreatur na protagonistów, mrożąca krew w żyłach ścieżka dźwiękowa (akompaniująca również wcześniejszym wydarzeniom) oraz porażająco realistyczne, acz kuriozalne efekty specjalne sprawiają, że od końcowych partii filmu wręcz nie sposób oderwać oczu. I to w stanie ciągłego, elektryzującego napięcia. Szczegóły całej intrygi pewnie dla nikogo nie będą niespodzianką, nawet dla osób nieznających literackiego pierwowzoru, bo scenarzysta już wcześniej podrzucił sporo tropów pozwalających bez żadnych problemów rozszyfrować meritum eksperymentu Warda. Ale to jedyne niedociągnięcie (mało skomplikowana, pozbawiona mylących tropów intryga), które dojrzałam w tej produkcji – no może obok kiczowatej ingerencji komputera w finale. Minipowieść oczywiście była lepsza, ale to wcale nie oznacza, że O’Bannon nie podszedł do niej z szacunkiem i ogromną starannością. Powtórzyć geniusz Lovecrafta na ekranie chyba nie sposób, ale można przynajmniej na kanwie jego prozy nakręcić odpowiednio klimatyczny, pełen realistycznych efektów specjalnych horror, który nie sprawia wrażenia nakręconego „na pół gwizdka”, jak większość współczesnych tworów.

Nie wiem, czy fanom twórczości H.P. Lovecrafta mogę z czystym sumieniem polecić ten obraz, bo ma sporo rozbieżności fabularnych z oryginałem (w szczegółach, bo główną problematykę zachowuje). Ale pozostałym amatorom zarówno nastrojowego, jak i umiarkowanie krwawego kina grozy mogę chyba spokojnie „Wskrzeszonego” zarekomendować. Żadne wiekopomne dzieło, ale na tyle dopracowane i podane z takim smakiem, że ogląda się to nader przyjemnie.

1 komentarz: