Tom zabiera swoją ciężarną żonę, Evelyn na wakacje w słonecznej Hiszpanii.
Najpierw zatrzymują się w Benahavis, ale ich ostatecznym celem jest senna wyspa
Almanzora, którą mężczyzna odwiedził już przed laty. Kiedy wreszcie docierają
na upragnioną wyspę, uciekając od zgiełku świętującego Benahavis cieszy ich spokój,
którym tchnie to miejsce. Ich zaniepokojenie budzi jednak fakt, że nie znajdują
żadnych dorosłych, jedynie dzieci. Początkowo Tom wychodzi z założenia, że
wszyscy przebywają na drugim krańcu wyspy, na festynie, ale Evelyn jest coraz
bardziej zaniepokojona tą niecodzienną sytuacją. Jej strach udziela się mężowi dopiero
wówczas, kiedy świadkują brutalnemu morderstwu staruszka, którego sprawczynią
jest dziewczynka. Wkrótce wychodzi na jaw, że prawie wszyscy dorośli zostali
zabici przez młodych ludzi, którzy teraz czyhają na życie Toma i Evelyn.
Hiszpańska niskobudżetowa adaptacja powieści Juana Jose Plansa pt. „El
juego de los ninos” wyreżyserowana przez Narciso Ibaneza Serradora na podstawie
jego własnego scenariusza. „Czy zabiłbyś dziecko?” odbił się głośnym echem w
światku kinematografii grozy, obrastając taką legendą, że dziś w wielu kręgach
określany jest mianem jednego z czołowych reprezentantów hiszpańskiego horroru.
Obok wielbicieli dzieła Serradora wykształciła się również grupa jego
przeciwników, zarzucająca filmowi przede wszystkim niedoróbki techniczne i
irytującą obsadę. Może właśnie z myślą o nich Makinov w 2012 roku nakręcił remake
„Czy zabiłbyś dziecko?” pt. „Pobawmy się”. Oczywiście, nowa wersja zawiodła
wielu fanów oryginału, ludzi dla których groza w najlepszym wydaniu została już
skumulowana w obrazie Serradora.
Film otwierają archiwalne czarno-białe zdjęcia z miejsc ogarniętych konfliktami
zbrojnymi, które wedle słów narratora największe żniwo zbierały wśród
najmłodszych. Wychudzone ciałka przerażonych, osieroconych istotek, zbiorowe
mogiły, do których bezceremonialnie wrzucano ich zwłoki i trawione chorobami
organizmy dzieci umierających w samotności. Migawki tych doprawdy mrożących
krew w żyłach obrazów, będących podsumowaniem największych okropieństw, do
jakich zdolna jest rasa ludzka, dotyczą różnych wojen, a każdą poprzedza muzyczny
wstęp, nucony przez dzieci. Główny motyw dźwiękowy to jeden z najmocniejszych
elementów składowych filmu. Skomponowana przez Waldo de los Rios
melancholijno-złowieszcza ścieżka audio słyszalna zarówno w wersji instrumentalnej,
jak i nucona dziecięcymi głosikami. W prologu, w połączeniu z makabrycznymi
obrazami, wywołuje szczególnie niepokojące wrażenie, przyczyniając się do
nadania odpowiednio szokującego wydźwięku warstwie fabularnej, przygotowując
widza na prawdziwie wstrząsające kino oraz przy okazji nakreślając jedną z
możliwych interpretacji scenariusza. Po drastycznym prologu przychodzi pora na
właściwą akcję, skoncentrowaną na turystach (Anglikach bądź Amerykanach)
spędzających wakacje w Hiszpanii. Małżeństwo, Tom i ciężarna Evelyn najpierw
zatrzymują się w Benahavis, na ulicach którego właśnie ma miejsce huczny
festyn. Serrador sporo miejsca poświęca ich beztroskim chwilom, które
uwieczniają na zdjęciach i malowniczym obrazom słonecznej scenerii. Jak ja to
nazywam wycieczka krajoznawcza głównych bohaterów odrobinę nuży, pomimo
oszczędnej długości. Podczas pierwszego seansu miałam wrażenie, że sielskie
zawiązanie akcji rozciąga się na połowę seansu, ale w istocie jest dużo
krótsze. Takie wrażenie wywołuje w większości mało atrakcyjna fabuła – z wyłączeniem
rozmowy ze sprzedawcą o najmłodszych ofiarach wojen i Toma streszczającego
Evelyn „Słodkie życie” Federico Felliniego teoretyzującego o zasadności
zachowania głównego bohatera filmu. Pozostałe wątki zawiązujące akcję odrobinę
niecierpliwią, ale warto poczekać do momentu przybycia Toma i Evelyn na wyspę
Almanzora.
Po dobiciu do brzegu małżeństwo spotyka grupkę dzieci oddających się
beztroskim zabawom, którzy nie chcą nawiązać z nimi żadnego kontaktu
werbalnego. Nie przejmując się ich nieufną postawą Tom i Evelyn zagłębiają się
w ciche miasteczko, które od pierwszej chwili sprawia iście posępne wrażenie.
Wyludnione dróżki i białe budynki skąpane w gorących promieniach słonecznych
generują aurę złowieszczego wyalienowania, a przybrudzone zdjęcia dosłownie
przygniatają swoim nieprzyjemnym wydźwiękiem. Wędrówka małżeństwa po pustej wyspie
nasuwa silne skojarzenia z opowiadaniem Stephena Kinga pt. „Dzieci kukurydzy”, po
raz pierwszy wydanym rok po premierze „Czy zabiłbyś dziecko?”. Nie zdziwiłabym
się, gdyby pisarz inspirował się tym obrazem, bowiem w swoim utworze odmalował
wręcz identyczny obraz wymarłego miasteczka, sterroryzowanego przez dzieci, a
nawet wtłoczył w usta głównego bohatera kwestię zbliżoną do słów Toma,
tłumaczącemu żonie, że wszyscy pewnie przebywają w innym miejscu, wspólnie
oddając się rozrywkom. Kiedy protagoniści docierają do pustego baru
postanawiają się na chwilę rozdzielić. Kobieta zostaje na miejscu, a Tom rusza do
sklepu z zamiarem pozyskania jakiegoś pożywienia. Wówczas Evelyn odwiedza
małomówna nastolatka, podczas gdy jej mąż jest bohaterem jednej z najbardziej niepokojących
scen filmu. Kiedy szuka towaru kamera przez chwilę koncentruje się na podłodze z
drugiej strony, na której spoczywa martwe ciało, nieosiągalne dla wzroku Toma,
ale doskonale widoczne dla oglądającego. Co odpowiednio nastraja do dalszego
seansu, alarmując jeszcze silniej, aniżeli brak dorosłych członków społeczności
Almanzora. Niezupełny brak, bo z czasem okazuje się, że kilka osób żyje, ale
ukrywa się przed oszalałymi dzieciakami, których zimną, pozbawioną
człowieczeństwa postawę względem dorosłych najlepiej obrazuje scena z
zatłuczeniem staruszka jego laską. Tom i Evelyn widzą, jak dziewczynka raz po
raz uderza starszego człowieka z szerokim uśmiechem na ustach. Kamera, co prawda
nie koncentruje się na momentach zetknięcia narzędzia z ciałem, widzimy jedynie
opadającą laskę, ale taki minimalizm w formie tak silnie oddziałuje na
wyobraźnię, że na usta automatycznie wypływa grymas niesmaku. Owa jakże mocna
scena to jedynie przedsmak tego, co ostatecznie spotka staruszka. Bezuczuciowe,
beztroskie podejście opętanych czymś dzieci do ludzkiego życia chwilę później
podkreśli sekwencja, w której najmłodsi wykorzystują okaleczone zwłoki
staruszka do zabawy w piniatę, przy akompaniamencie wesołych chichotów dźgając
je kosą. Brutalizm wszystkich mocnych scen w „Czy zabiłbyś dziecko?” nie
zasadza się na bryzgającej zewsząd, gęstej posoce i latających po planie
wnętrznościach, ale na wyrachowaniu oprawców, zimnej kalkulacji oraz
pogwałceniu wszystkiego, co święte. Rozmowa z ocalałym mężczyzną uświadamia
Tomowi i Evelyn, że niemalże cała wyspa jest martwa, że tutejsza społeczność
wolała oddać życie niż zabić dziecko. Zarażeni bliżej niesprecyzowaną chorobą
milusińscy wykorzystali tę słabość miejscowych i turystów, metodycznie eliminując
każdego dorosłego. Być może bez powodu, być może do takich czynów popychała ich
jedynie tajemnicza przypadłość, zagarniająca ich dusze. Ale wstępne obrazki i
kilka dialogów informujących o krzywdzie, jaką dorośli wyrządzają niewinnym
istotom podczas krwawych zbrojnych starć każe sądzić, że owa choroba ma być
jakąś formą kary dla bezmyślnych pełnoletnich obywateli najpierw wyspy, potem
całego świata. Lata cierpień, które musiały znosić bezbronne istotki za sprawą
działań opętanych żądzą mordu dorosłych zmusiły jakąś wyższą siłę do
interwencji, wstawienia się za poszkodowanymi. Patrząc na scenariusz Serradora
od tej strony przesłanie poraża swoją bezkompromisowością, tym bardziej, że
ostatecznie opowiadamy się po stronie dorosłych, mając żywo w pamięci obrazy
zniszczenia i krzywd, jakie wyrządzają dzieciom. Ale nawet, jeśli nie
akceptujemy odpowiedzialności zbiorowej czujemy taką samą niechęć do
zdecydowanej obrony przed oprawcami, jak Tom i Evelyn. Z przygnębianiem
patrzymy na bezwładne ciałko zastrzelonego chłopca i jego krew wąskimi
strużkami spływającą po ścianie. Bo i tego pragnął Serrador, potęgując okrucieństwo
takiej zbrodni długimi najazdami kamer i wykrzywionych przerażeniem twarzy
bohaterów.
Choć scenariusz z pominięciem szokującej warstwy moralizatorskiej zasadza
się na ucieczkach i ukrywaniu się protagonistów przed hordą roześmianych
dzieciaków duszący klimat i wisząca nad wyspą, nieustannie odczuwana aura
nieuchronnej tragedii praktycznie przyśrubowują do ekranu. Liczne, umiarkowanie
krwawe sceny mordów, którym akompaniuje charakterystyczna, mrożąca krew w żyłach
ścieżka dźwiękowa i brutalizm przebijający z każdego, nawet bezkrwawego ujęcia
sprawiają, że „Czy zabiłbyś dziecko?” ogląda się w poczuciu zmaksymalizowanego
dyskomfortu emocjonalnego, ale paradoksalnie zmuszającego do całkowitego
zatracenia się w tym makabrycznym uniwersum. Okrutnego wydźwięku filmu,
wzmaganego ogromnym wyczuciem gatunku Serradora i niemałym talentem operatorów
nie psują nawet liczne sceny samotnych wędrówek Toma, który wiedząc, czym to
grozi często zostawia swoją żonę samą bądź w towarzystwie rozbitego psychicznie
mężczyzny. Jego niefrasobliwe zachowanie można zrzucić na karb stresu, albo
zwyczajnie zaakceptować pogwałcenie logiki, które przecież każdorazowo przynosi
widzom pełne napięcia, jeżące włosy na karku sceny samotnych wędrówek po wymarłej
wyspie, na której ukrywają się mordercze dzieciaki. Chociaż „Czy zabiłbyś
dziecko?” dosłownie przepełniono minimalistycznymi w formie, ale miażdżącymi w
przekazie wstrząsającymi sekwencjami, ze zrozumiałych powodów najszerzej
komentuje się finał. Odważne, kontrowersyjne zamknięcie tej nietuzinkowej historii,
odzierające widzów z wszelkiej nadziei i potrząsające nimi tak, że jeszcze
przez długi czas po skończonej projekcji nie sposób pozbyć się przygnębiania
dosłownie trawiącego organizm.
Rewelacyjny film, który daje wiele do myślenia. Niestety masz rację. Współcześni fani kina grozy rzadko po takie dzieła sięgają.
OdpowiedzUsuń