Stronki na blogu

sobota, 3 października 2015

„Krwawa masakra w Hollywood” (2004)


Młode małżeństwo, Nell i Steven Barrows, wprowadzają się do starej kamienicy w Hollywood. Kobieta od początku nie jest zachwycona mieszkaniem, ale trudna sytuacja materialna nie pozostawia jej wyboru. Steven całe dnie spędza na dyżurach w szpitalu, a jego żona w tym czasie poznaje nowych sąsiadów i historię tego budynku. Im więcej się dowiaduje, tym bardziej wzrasta jej zniechęcenie do owego otoczenia, które z czasem przekształca się w niepokój. Kiedy lokatorzy kamienicy zaczynają znikać tylko Nell próbuje przekonać właściciela budynku i Stevena, że z tym miejscem jest coś nie w porządku. Nikt nie daje wiary jej słowom, a tymczasem kolejni mieszkańcy są brutalnie mordowani przez zamaskowanego sprawcę. W końcu kobieta postanawia zgłębić okultystyczną historię domu i na własną rękę rozwiązać zagadkę zaginięć lokatorów.

Remake slashera Dennisa Donnelly’ego z 1978 roku w reżyserii Tobe’a Hoopera, który jak chyba wszystkie XXI-wieczne horrory tego twórcy nie zyskał dużego uznania widzów. Powodem niechęci mogło być standardowe ujęcie tematu, w domyśle dostosowane do oczekiwań fanów nurtu slash z pominięciem poszukiwaczy czegoś oryginalnego. Scenariusz Jace’a Andersona i Adama Gierascha w istocie w paru szczegółach nawiązywał do zakurzonego dziełka Donnelly’ego, choć główna oś akcji została silnie zmodyfikowana i owszem „Krwawa masakra w Hollywood” na tle innych slasherów nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ale akurat to nie jest dla mnie żadnym problemem, wszak zaliczam się do wąskiego grona widzów odnajdujących przyjemność w obcowaniu z ogranymi motywami slasherów. W 2013 roku powstał sequel remake’u zatytułowany „Toolbox Murders 2”, którego premierę wstrzymano przez Deana Jonesa, reżysera „Coffin Baby”. W swoim filmie Jones wykorzystał zdjęcia i materiały z „Toolbox Murders 2” bez zezwolenia producentów i choć upierał się przy stanowisku, że jest to całkowicie niezależna produkcja, oderwana od sequela „Krwawej masakry w Hollywood”, „Coffin Baby” obecnie jest właśnie tak postrzegany, ze względu na liczne zbieżności ze swoim poprzednikiem.

Obcując z twórczością Tobe’a Hoopera odnoszę wrażenie, że jak mało który inny reżyser pozostał on wierny prostocie, która rozsławiła jego nazwisko w latach 70-tych i 80-tych. Czasy się zmieniły, współcześni odbiorcy często oczekują od kina czegoś skomplikowanego, bardziej pomysłowego, a stary dobry Hooper nadal gloryfikuje proste, konwencjonalne motywy. Mnie osobiście takie pozostawanie w zgodzie z samym sobą, niepoddawanie się naciskom współczesnego pokolenia odbiorców bardzo imponuje, ale jednocześnie nie zaskakuje mnie zmasowana krytyka pod adresem jego XXI-wiecznych horrorów. Wydaje mi się być naturalnym następstwem konfliktu pomiędzy indywidualnym stylem Hoopera a zupełnie odmiennym zapatrywaniem wielu dzisiejszych odbiorców na kino grozy. Wbrew obiegowym opiniom slasherów w XXI-wieku nie kręci się wiele, nie ta epoka, nie takie oczekiwania masowych widzów. Rąbanek, owszem, powstaje całkiem sporo, ale współcześni twórcy wolą eksperymentować z konwencjami, rzadko propagując czystość podgatunkową. „Krwawa masakra w Hollywood” natomiast pozostaje wierna schematom filmów slash, nawet do przemocy podchodząc z dużą powściągliwością, tak jakby Hooper próbował przywrócić świetność umierającemu nurtowi horroru. Jedni powiedzą, że to ostatnie tchnienie slashera, a inni, jak na przykład ja, dopatrzą się w tym obrazie pewnego uroku. Nie jest to dzieło na miarę remake’u jego własnego filmu („Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”), ale na tle innych, z rzadka pojawiających się XXI-wiecznych slasherów wypada całkiem zgrabnie.

„The Toolbox Murders” z 1978 roku eksperymentował z warstwą fabularną, łącząc w sobie narrację typową dla slasherów z elementami kojarzącymi się z thrillerami psychologicznymi. Tobe Hooper zrezygnował z takich udziwnień, całkowicie poświęcając się temu pierwszemu podgatunkowi. Akcję zamknął w starym, właśnie remontowanym budynku mieszkalnym w Hollywood, który został zaprojektowany przez okultystę. Mroczne wnętrza, w których nowoczesność przyjemnie kontrastuje z wiekowością są miejscem żerowania psychopatycznego, zamaskowanego mordercy, znienacka wdzierającego się do mieszkań lokatorów i pozbawiającego ich życia. Z wykorzystaniem różnych narzędzi, aczkolwiek ich charakter nie ma w sobie żadnej oryginalności. Wszak podobny asortyment mordercy widzieliśmy już w pierwowzorze „Krwawej masakry w Hollywood”. Hooper odrobinę drastyczniej podchodzi do scen eliminacji ofiar, aniżeli Donnelly, ale równocześnie bardzo się pilnuje, żeby nie przedobrzyć – to ma być w końcu slasher, a nie torture porn. Tak więc zamiast pornograficznych zbliżeń na zadane rany mamy krótkie migawki wbijania wystrzelonego z pistoletu gwoździa w krtań kobiety, przewiercania głowy innej wiertarką i parę ujęć bryzgającej po ścianach, realistycznej wizualnie posoki. Temu ostatniemu twórcy szczególnie poświęcili swoją uwagę podczas otwierającej film sekwencji zatłuczenia młotkiem do mięsa blondynki, znakomitej Sheri Moon Zombie, której Hooper moim skromnym zdaniem powinien powierzyć większą rolę. Główną postać zrzucił na karb Angeli Bettis, która udowodniła mi, że w kreacjach zrównoważonych kobiet spisuje się równie dobrze, co w dziwacznych, acz hipnotyzujących rolach oderwanych od rzeczywistości bohaterek. Takiego samego odczucia nie miałam w stosunku do Juliet Landau, sąsiadki Nell, z którą ta się zaprzyjaźniła – owa aktorka już zawsze będzie mi się kojarzyć z zachwycającą rolą wampirzycy, w każdej innej rozczarowując. Cóż piętno charakterystycznej kreacji, nie jej wina tylko moich przyzwyczajeń… Fabuła w przeciwieństwie do oryginału nie jest wymagająca. Ot, mamy tajemniczego osobnika ukrywającego się w kamienicy i co jakiś czas wychodzącego na żer oraz kobietę, którą alarmuje znikanie lokatorów. Hooper, i chwała mu za to, oprócz klasycznej rzezi poświęca trochę miejsca drugoplanowym postaciom – między innymi frywolnej młodej kobiecie nieustannie wdającej się w kłótnie ze swoim chłopakiem, nastolatkowi podglądającemu sąsiadkę za pośrednictwem kamerki internetowej, nieprzyjemnemu właścicielowi budynku i jego dziwacznemu pomocnikowi. Jedna z wymienionych osób wydaje się szczególnie podejrzana, aż za bardzo, czym przynajmniej na mnie Hooper osiągnął odwrotny skutek od zamierzonego. Przedobrzył, podobnie jak kluczowym wątkiem finału, tak wydumanym, że aż zabawnym, ale w pozostałych aspektach zgrabnie poruszał się w granicach konwencji slashera. Zrównoważył mroczny klimat kamienicy, spotęgowany jak w „Dziecku Rosemary” naleciałościami okultystycznymi z umiarkowanie krwawą rąbanką, jednocześnie pilnując, aby w fabułę nie wkradły się jakieś nieakceptowalne dłużyzny. Nell w pojedynkę stara się rozwikłać zagadkę zniknięć lokatorów, po uprzednim skompromitowaniu się przed policją, krążąc po ciemnych korytarzach w poszukiwaniu ukrytych pokoi. Zdobywa informacje o historii tego budynku i zawiązuje więź z najstarszym, znającym wiele sekretów lokatorem kamienicy. Innymi słowy mamy amatorskie śledztwo wtłoczone w konwencję slash, które dzięki wyczuciu napięcia twórców obserwuje się z prawdziwą przyjemnością. Do czasu rozszyfrowania całej intrygi. Wydaje mi się, że scenarzystów zgubiło obsesyjne pragnienie zaskoczenia widzów. UWAGA SPOILER Zamiast postawić na któregoś z mieszkańców budynku zdecydowali się zrobić z zabójcy zdeformowanego okultystę, który miał nie żyć, ale żyje i ochoczo realizuje swoje czarnoksięskie praktyki KONIEC SPOILERA. Pomijając jednak tożsamość sprawcy pod koniec pojawia się kilka smaczków – charakterystyczne dla Hoopera przyjemnie kiczowate rekwizyty służące za rozczłonkowane trupy, oryginalne odcięcie czerepu i akcja z piłą tarczową, niestety nie sfinalizowana tak, jak bym chciała. Z bardziej subtelnych zabiegów spodobało mi się granie na wyrobionych przez lata obcowania z horrorami oczekiwaniach widzów podczas sceny z lustrem, kiedy to w momencie, kiedy powinna się w nim odbić sylwetka zabójcy muzyka wznosi się na wyższe tony.

„Krwawa masakra w Hollywood” z całą pewnością nie jest slasherem idealnym, ale na wzmożoną krytykę również nie zasługuje. Wiele rzeczy można było poprawić, ale nawet biorąc pod uwagę owe niedociągnięcia film ogląda się całkowicie bezboleśnie. Jeśli oczywiście nie oczekuje się od slashera skomplikowanych intryg, maksymalnie wynaturzonych scen i głębokiej treści. Grupie widzów z takimi zapatrywaniami polecam seans niniejszego obrazu, z zastrzeżeniem, że nawet w XXI wieku nakręcono dużo lepsze slashery, więc radzę nie oczekiwać niezapomnianych chwil.

4 komentarze:

  1. Nie mogę się zgodzić, że Tobe Hooper "gloryfikuje proste, konewncjonalne motywy". W przypadku Krwawej masakry w Hollywood rzeczywiście bym się pod takim stwierdzeniem podpisał, ale myślę, że twórca ten nie hołduje owym motywom "nadal". Powiedziałbym, że "zaczął" - na pewno od czasu Krokodyla. Co prawda nie widziałem jeszcze wszystkich dokonań Hoopera (mam w planach), ale filmy takie jak Teksańska masakra piłą mechaniczną, Siła witalna czy nawet z pozoru konwencjonalny Lunapark, mają dość nietypową narrację jak na horror. Z czystego czepialstwa wytknę tak poza tym tylko jedną rzecz - odmianę imienia reżysera. Tobe czytamy jako "toubi" (wybacz za brak bardziej profesjonalnego zapisu), a więc wydaje mi się, że w języku polskim należy odmienić jego imię (w tej sytuacji, w jakiej go użyłaś, 3. akapit) jako "Toby'ego". No ale głowy nie daję. Poza tym podpisuję się pod twoją recenzją. Często beszta się ten film z błotem, ale tak na dobrą sprawę wcale nie jest taki zły. Typowa rzecz na raz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, cześć Nukie. Dawno się nie odzywałeś:(
      Też nie widziałam wszystkich filmów Hoopera, ale te co widziałam, łącznie z tymi wymienionymi przez Ciebie jakieś skomplikowane dla mnie nie są. Chociaż "TCM" jak na tamte czasy klimat miała pomysłowy, ale ja akurat o fabułach tam prawiłam, tyle że nie sprecyzowałam. Sorki za niedopatrzenie.
      W artykułach i recenzjach częściej z taką odmianą jego nazwiska się spotykam, ale z góry przepraszam, jak jest błędna, bo szczerze mówiąc sama nie wiem, czy jego nazwisko odmienia się "Tobe'a" czy "Toby'ego", czy "Tobiego" - strzelam, być może błędnie...

      Usuń
    2. Jestem zaskoczony, że mnie pamiętasz. Bywałem tutaj przez ten czas, kiedy mnie nie było. Dość rzadko, więc nie wdawałem się w żadne dyskusje ani nie wypowiadałem. Że tak to określę, "wypadłem z obiegu", jeżeli chodzi o horrory. Niedługo zacznę nadrabiać zaległości. I postaram się częściej tu zaglądać.
      Fabuły tych filmów nie są skomplikowane, racja. Bardziej chodziło mi o sposób ich prowadzenia. Może mi się tylko wydaje, że jest coś innego w jego filmach.
      Z pisownią nie mas za co przepraszać gdyby okazała się błędna (przydałby się ktoś trzeci, kto rozwiałby wątpliwości). Tak tylko o tym wspomniałem, bo wymowa "Tobe'a" wydaje się dziwaczna uwzględniając to, w jaki sposób wymawia się to imię w formie neutralnej. Na marginesie, muszę przyznać, że też częściej spotykam się w Internecie z pisownią, której użyłaś.

      Usuń
    3. No wiesz. Jak mogłabym Cię zapomnieć? Nigdy nie zapominam ludzi obcykanych z horrorami. I tych, których lubię też nie mam w zwyczaju zapominać;)

      Pewnie, że w filmach Hoopera jest to coś. Mnie zawsze zachwyca nienapuszony styl opowiadania tego reżysera, Craven też to potrafił. Taka lekkość przekazu, magiczna wręcz.

      Usuń