Stronki na blogu

czwartek, 22 października 2015

„Dziewczyny śmierci” (2015)


Trzy lata po śmierci matki w wypadku samochodowym nastoletnia Max Cartwright nadal nie może pogodzić się ze stratą. Jej przygnębienie potęguje zbliżająca się rocznica śmierci Amandy Cartwright. W latach 80-tych matka Max wcieliła się w drugoplanową rolę w niskobudżetowym slasherze „Camp Bloodbath”, który wraz ze swoim sequelem ma być wyświetlony w kinie. Brat najlepszej przyjaciółki Max, Duncan, zagorzały wielbiciel „Camp Bloodbath” skłania dziewczynę do zawitania na podwójnym nocnym seansie w roli dodatkowej atrakcji. Max pojawia się w kinie z jego siostrą Gertie i Chrisem, który jest nią zainteresowany po zerwaniu z dziewczyną. Jego była, Vicki, również zjawia się na sali kinowej. W trakcie projekcji wybucha pożar. Podczas próby ucieczki pięcioro młodych ludzi przenika do filmu „Camp Bloodbath”, gdzie będą zmuszeni zmierzyć się z psychopatycznym mordercą, dziesiątkującym opiekunów obozu, z poszanowaniem konwencji filmów slash.

Wszyscy pamiętają tetralogię Wesa Cravena, składającą się z filmów zatytułowanych „Krzyk”, oddających należny hołd i jednocześnie wyśmiewających niektóre motywy filmów slash. Reżyser Todd Strauss-Schulson zapewne chciał się podobnie zabawić realizując scenariusz M.A. Fortina i Joshuy Johna Millera tyle, że zamiast zbierać ogół praw, jakimi rządzi się ten nurt, skoncentrował się na konwencji camp slasherów – niskobudżetowych rąbanek z prostymi fabułami umiejscowionymi na obozach, których okres świetności przypada na lata 80-te XX wieku. Odzew amerykańskiej opinii publicznej najprawdopodobniej przeszedł nawet najśmielsze oczekiwania samego Straussa-Schulsona. Zarówno wierni fani slasherów, jak i osoby jedynie oględnie zapoznane z tym podgatunkiem z krytykami włącznie zrozumieli i zaaprobowali koncepcję scenarzystów oraz niebanalną formę, jaką twórcy obrali do wyrażenia swojego zamysłu. Polski tytuł filmu Straussa-Schulsona, „Dziewczyny śmierci” jest albo wynikiem nieznajomości nomenklatury amerykańskich rąbanek, albo dowodem braku pomysłu na chwytliwe przetłumaczenie oryginalnej nazwy, chociaż z drugiej strony nie mam pojęcia dlaczego po prostu nie postawiono na „Finałowe dziewczyny”... W każdym razie już sam tytuł filmu, „The Final Girls” miał nasunąć widzom skojarzenia ze slasherami, których tradycja wykształciła postać tzw. final girl, dziewczyny wychodzącej cało ze starcia z mordercą bądź umierającej na końcu. Biorąc pod uwagę tradycję filmów slash, do której twórcy odwołują się już w tytule swojej produkcji polskie tłumaczenie jawi mi się w kategoriach czystej profanacji, dlatego też w dalszej części recenzji będę używała oryginalnej nazwy.

W 1980 roku światło dzienne ujrzał camp slasher Seana S. Cunninghama pt. „Piątek trzynastego”, który choć nie był pierwszym horrorem nawiązującym do realiów obozowych tak mocno osiadł w świadomości opinii publicznej, że zachęcił innych filmowców do kontynuowania tego typu motywów. Todd Strauss-Schulson w swoim pastiszu przede wszystkim odwołuje się do niniejszego projektu Cunninghama, czemu już na początku daje wyraz charakterystycznym szeptanym motywem muzycznym, zaczerpniętym z „Piątku trzynastego”, który w dalszej części seansu będzie zwiastował rychłe pojawienie się zabójcy. Scenarzyści „The Final Girls” w pierwszej kolejności pragnęli poeksperymentować z dwoma zgoła odmiennymi realiami. Zderzyć współczesność z wyimaginowanymi latami 80-tymi. Pięcioro nastolatków, żyjących w XXI wieku za sprawą bliżej niesprecyzowanego nadnaturalnego zjawiska przenosi się do filmu, którego akcję osadzono w 1986 roku na malowniczym obozie. W ten sposób dostajemy kilkoro reprezentantów dzisiejszego pokolenia, które nie tyle przenosi się w czasie do rzeczywistych lat 80-tych, ile do fikcyjnej interpretacji tego okresu, przełożonego na ekran z poszanowaniem reguł, jakimi rządzą się slashery. Strauss-Schulson nieustannie daje do zrozumienia zarówno widzom, jak i bohaterom produkcji, że znaleźli się w realiach filmowych, w których owszem można zginąć pomimo wyimaginowanego charakteru owej rzeczywistości (jak w snach z Freddym Kruegerem), ale już cała otoczka owego uniwersum nieustannie zaburza poczucie realizmu. Tuż po wniknięciu do „Camp Bloodbath” pięcioro oszołomionych młodych ludzi, co dziewięćdziesiąt dwie minuty widzi samochód z opiekunami zmierzający do obozu, co jest znakiem, że w danym momencie film wraca do początku. A kiedy już docierają na obóz odkrywają, że nie są w stanie wydostać się poza granice miejsca akcji. Nowatorski pomysł, w dodatku oddany z poszanowaniem dwóch odmiennych, acz przyjemnie się dopełniających stylistyk. Nowoczesność, przebijająca z ekranu za sprawą pastelowych barw, gdzie dominuje żółć i pomarańcz oraz zamierzenie przerysowany krajobraz mieniący się wściekłą zielenią, pełen kwiatów, jakby żywcem wyjętych z książek dla dzieci jest sygnałem dla widzów, że Strauss-Schulson dosyć swobodnie, w swego rodzaju „krzywym zwierciadle” przedstawił scenerię camp slasherów z lat 80-tych. Zamiast spodziewanego ziarnistego, przybrudzonego obrazu mamy feerię kolorów, które podobnie jak pięcioro „podróżników w czasoprzestrzeni” nie pasują do tego miejsca. W mojej ocenie to o wiele bardziej ryzykowny zabieg, aniżeli standardowa stylizacja na niskobudżetową rąbankę z poprzedniego wieku, ale o dziwo pomysłowa forma nie przeszkadzała w należytym odbiorze świata przedstawionego „The Final Girls”. Wręcz przeciwnie twórcom w przejaskrawionym stylu udało się oddać realia ubiegłowiecznych camp slasherów z wykorzystaniem nowoczesnej realizacji, dając do zrozumienia, że nawet dziś w erze HD i z zamiłowaniem filmowców do pastelowych barw można nakręcić godnego reprezentanta owego nurtu.

Scenarzyści „The Final Girls” nieporównanie bardziej swobodnie podchodzą do konwencji slasherów, aniżeli twórcy sławetnych „Krzyków”. Podczas, gdy Wes Craven w inteligentnym, stylu w podtekstach wtłaczał we właściwą akcję nawiązania do motywów tego nurtu, które w odpowiednich momentach błyskotliwie wykpiwał, Strauss-Schulson obrał bardziej wyrazistą formę przekazu. Swobodnego, żartobliwego podejścia do konwencji camp slasherów nie trzeba tutaj szukać, bo wszystko wyciągnięto na wierzch, dzięki czemu „oczka puszczane do widzów” będą zrozumiałe nie tylko dla długoletnich wielbicieli niniejszego podgatunku, ale również dla osób słabo znających prawa, jakimi się rządzi. Dla przykładu można przytoczyć kwestię rzuconą przez Vicki, która po zapoznaniu się z protagonistami „Camp Bloodbath” stwierdza, że ma do czynienia ze zwykłymi idotami, po czym do jednej z opiekunek zaczyna się odnosić, jak do domowego zwierzątka. To wyraźna sugestia scenarzystów, że pozytywni bohaterowie camp slasherów nigdy nie grzeszyli inteligencją – postacie rozpisane tak, aby za wszelką cenę trzymać się konwencji, nawet kosztem pogwałcenia logiki, naturalnie prowadzącej do śmierci. Identyczną rolę pełnią aluzje do seksu. Morderca pojawia się tylko w trakcie sekwencji erotycznych, w chwilach w których jakaś trzpiotka zdecyduje się oddać swoje ciało chłopakowi bądź zrobić striptiz. Przewagą bohaterów, którzy wniknęli do filmu jest znajomość reguł slasherów, co warunkuje między innymi kilka naprawdę zabawnych scen uniemożliwiania właściwym protagonistom „Camp Bloodbath” folgowania swoim szalejącym hormonom oraz wytypowania final girl, która jako jedyna jest władna zniszczyć mordercę. Mordercę, którego historię zainspirowały losy Jasona Voorheesa, i który podobnie jak ten kultowy antybohater obecnie mści się na opiekunach obozu za dawne krzywdy. Oprócz jednoznacznych nawiązań do konwencji filmów slash, jak wspomniałam wcześniej dodatkowym smaczkiem są reguły, jakimi rządzi się narracja filmu. Napisy sporadycznie pojawiające się znikąd, rozbrzmiewająca ścieżka dźwiękowa, zwolnione tempo, czy wreszcie najciekawsze retrospekcje – pojawienie się w czarno-białym okresie dzieciństwa mordercy, Billy’ego Murphy’ego, przypadającego na rok 1957, z głosem narratorki wybrzmiewającym w tle. Odkształcenie znanej nam rzeczywistości i doprawdy przenikliwe odczytanie nie tylko konwencji filmów slash, ale również ich narracji gwarantuje iście zwariowaną zabawę.

Jako, że w „The Final Girls” zderzają się dwie odmienne rzeczywistości członkowie obsady siłą rzeczy dostosowują swój warsztat do realiów, w jakich egzystują. Nastoletni bohaterowie, którzy przenikają do „Camp Bloodbath” reprezentują współczesne sposoby ekspresji, również w scenach, celowo przejaskrawionych (jak na przykład starcie superhero final girl z mordercą). Z tej grupy wyróżniają się szczególnie Taissa Farmiga i Nina Dobrev, przy czym kreacja tej drugiej sprawiła mi więcej frajdy, z uwagi na o wiele ciekawszą rolę nietaktownej, znerwicowanej piękności. Po drugiej stronie barykady stoją właściwi protagoniści „Camp Bloodbath”, z matką Max na czele, Malin Akerman, która podobnie jak reszta obsady owego kiczowatego slashera pilnuje się, aby w jej kreacji dominowała egzaltacja, tak często spotykana w niskobudżetowych rąbankach z lat 80-tych. Choć ta trójka dosłownie kradnie „The Final Girls” pozostałym aktorom również nie jestem w stanie niczego zarzucić - swoboda przebijająca z niewymuszonych kreacji opiekunów obozu, lekkie podejście do ról, aż rozczulają, przywołując w pamięci skojarzenia z nieśmiertelnymi protagonistami starych, dobrych slasherów i idąc za słowami Duncana ich „drętwych tekstów”, stojąc w przyjemnej opozycji do inteligentnej, nowoczesnej części obsady, z równą lekkością sportretowaną przez aktorów. Jedyny zarzut, jaki mogę wyartykułować pod adresem „The Final Girls” to zbyt dalece pociągnięty wątek relacji Max z postacią, w jaką w 1986 roku wcieliła się jej matka. Twórcy twierdzą, że chcieli w tym miejscu poruszyć wątek skutków dostania drugiej szansy, odzyskania namiastki matki i prób wyswobodzenia jej z filmowych realiów do rzeczywistego, współczesnego świata. I o ile na początku pomysł intrygował, jego rozbudowanie w drugiej połowie filmu, długie nudnawe rozmowy Max z rodzicielką grającą Nancy nieprzyjemnie wybijały z właściwej akcji filmu. Pozbawionej większej drastyczności i pomysłowości w eliminacji ofiar walce z psychopatycznym Billy’m z zabawną maską przykrywającą twarz, dzierżącym w dłoni tak samo jak Jason maczetę. To zapewne będzie poczytywane przez wielu widzów, jako kolejny mankament „The Final Girls”, bo jak wiadomo konwencja slasherów wręcz wymaga odrobiny makabryczności oraz innowacyjności w pozbawianiu życia ofiar, ale akurat w tym przypadku owy niedostatek jakoś szczególnie mi nie przeszkadzał. W końcu pastisze Wesa Cravena również nie grzeszyły tymi dwoma elementami i to wcale nie umniejszyło ich wartości. Analogicznie odebrałam „The Final Girls” – co z tego, że posoka lała się skąpo, a twórcy nie pokusili się o jakieś charakterystyczne sceny mordów, skoro tak zajmująco poeksperymentowali z formą? Tyle wystarczy, aby zagwarantować mi sentymentalny seans ku chwale camp slasherów.

Dotychczas niedane mi było zobaczyć lepszego tegorocznego horroru od „The Final Girls”. Co jest sporą pochwałą, jeśli weźmie się pod uwagę przemieszanie gatunków, celowy brak czystości klasowej, kompilację camp slashera z komedią, za czym z reguły nie przepadam. Toddowi Strausowi-Schulsonowi udało się wskrzesić ducha rąbanek lat 80-tych pomimo dowcipnej, przerysowanej narracji, a to niemała sztuka. Teraz tylko pozostaje mi czekać na kontynuację, która jak sugeruje zakończenie „The Final Girls” być może będzie nawiązywać do fabuły „Halloween 2”. Plany sequela nie są jeszcze sprecyzowane, według twórców jest to uzależnione od wpływów z jedynki, więc wszystkich fanów slasherów, którym zależy na powstawaniu takich smacznych pastiszy gorąco namawiam do oglądania. 

1 komentarz:

  1. Widziałam ostatnio trailer i obejrzałam go kilka razy pod rząd, tak mi się podobał! Muszę koniecznie zobaczyć film :)

    OdpowiedzUsuń