Trzy lata po śmierci matki w wypadku samochodowym nastoletnia Max
Cartwright nadal nie może pogodzić się ze stratą. Jej przygnębienie potęguje
zbliżająca się rocznica śmierci Amandy Cartwright. W latach 80-tych matka Max wcieliła
się w drugoplanową rolę w niskobudżetowym slasherze
„Camp Bloodbath”, który wraz ze swoim sequelem ma być wyświetlony w kinie. Brat
najlepszej przyjaciółki Max, Duncan, zagorzały wielbiciel „Camp Bloodbath”
skłania dziewczynę do zawitania na podwójnym nocnym seansie w roli dodatkowej
atrakcji. Max pojawia się w kinie z jego siostrą Gertie i Chrisem, który jest
nią zainteresowany po zerwaniu z dziewczyną. Jego była, Vicki, również zjawia
się na sali kinowej. W trakcie projekcji wybucha pożar. Podczas próby ucieczki pięcioro
młodych ludzi przenika do filmu „Camp Bloodbath”, gdzie będą zmuszeni zmierzyć
się z psychopatycznym mordercą, dziesiątkującym opiekunów obozu, z
poszanowaniem konwencji filmów slash.
Wszyscy pamiętają tetralogię Wesa Cravena, składającą się z filmów
zatytułowanych „Krzyk”, oddających należny hołd i jednocześnie wyśmiewających
niektóre motywy filmów slash. Reżyser
Todd Strauss-Schulson zapewne chciał się podobnie zabawić realizując scenariusz
M.A. Fortina i Joshuy Johna Millera tyle, że zamiast zbierać ogół praw, jakimi
rządzi się ten nurt, skoncentrował się na konwencji camp slasherów – niskobudżetowych rąbanek z prostymi fabułami
umiejscowionymi na obozach, których okres świetności przypada na lata 80-te XX
wieku. Odzew amerykańskiej opinii publicznej najprawdopodobniej przeszedł nawet
najśmielsze oczekiwania samego Straussa-Schulsona. Zarówno wierni fani slasherów, jak i osoby jedynie oględnie
zapoznane z tym podgatunkiem z krytykami włącznie zrozumieli i zaaprobowali
koncepcję scenarzystów oraz niebanalną formę, jaką twórcy obrali do wyrażenia
swojego zamysłu. Polski tytuł filmu Straussa-Schulsona, „Dziewczyny śmierci”
jest albo wynikiem nieznajomości nomenklatury amerykańskich rąbanek, albo
dowodem braku pomysłu na chwytliwe przetłumaczenie oryginalnej nazwy, chociaż z
drugiej strony nie mam pojęcia dlaczego po prostu nie postawiono na „Finałowe
dziewczyny”... W każdym razie już sam tytuł filmu, „The Final Girls” miał
nasunąć widzom skojarzenia ze slasherami,
których tradycja wykształciła postać tzw. final
girl, dziewczyny wychodzącej cało ze starcia z mordercą bądź umierającej na
końcu. Biorąc pod uwagę tradycję filmów slash,
do której twórcy odwołują się już w tytule swojej produkcji polskie tłumaczenie
jawi mi się w kategoriach czystej profanacji, dlatego też w dalszej części recenzji
będę używała oryginalnej nazwy.
W 1980 roku światło dzienne ujrzał camp
slasher Seana S. Cunninghama pt. „Piątek trzynastego”, który choć nie był
pierwszym horrorem nawiązującym do realiów obozowych tak mocno osiadł w
świadomości opinii publicznej, że zachęcił innych filmowców do kontynuowania
tego typu motywów. Todd Strauss-Schulson w swoim pastiszu przede wszystkim
odwołuje się do niniejszego projektu Cunninghama, czemu już na początku daje
wyraz charakterystycznym szeptanym motywem muzycznym, zaczerpniętym z „Piątku
trzynastego”, który w dalszej części seansu będzie zwiastował rychłe pojawienie
się zabójcy. Scenarzyści „The Final Girls” w pierwszej kolejności pragnęli poeksperymentować
z dwoma zgoła odmiennymi realiami. Zderzyć współczesność z wyimaginowanymi
latami 80-tymi. Pięcioro nastolatków, żyjących w XXI wieku za sprawą bliżej
niesprecyzowanego nadnaturalnego zjawiska przenosi się do filmu, którego akcję
osadzono w 1986 roku na malowniczym obozie. W ten sposób dostajemy kilkoro
reprezentantów dzisiejszego pokolenia, które nie tyle przenosi się w czasie do
rzeczywistych lat 80-tych, ile do fikcyjnej interpretacji tego okresu,
przełożonego na ekran z poszanowaniem reguł, jakimi rządzą się slashery. Strauss-Schulson nieustannie daje
do zrozumienia zarówno widzom, jak i bohaterom produkcji, że znaleźli się w
realiach filmowych, w których owszem można zginąć pomimo wyimaginowanego
charakteru owej rzeczywistości (jak w snach z Freddym Kruegerem), ale już cała
otoczka owego uniwersum nieustannie zaburza poczucie realizmu. Tuż po wniknięciu
do „Camp Bloodbath” pięcioro oszołomionych młodych ludzi, co dziewięćdziesiąt
dwie minuty widzi samochód z opiekunami zmierzający do obozu, co jest znakiem,
że w danym momencie film wraca do początku. A kiedy już docierają na obóz
odkrywają, że nie są w stanie wydostać się poza granice miejsca akcji.
Nowatorski pomysł, w dodatku oddany z poszanowaniem dwóch odmiennych, acz
przyjemnie się dopełniających stylistyk. Nowoczesność, przebijająca z ekranu za
sprawą pastelowych barw, gdzie dominuje żółć i pomarańcz oraz zamierzenie
przerysowany krajobraz mieniący się wściekłą zielenią, pełen kwiatów, jakby
żywcem wyjętych z książek dla dzieci jest sygnałem dla widzów, że
Strauss-Schulson dosyć swobodnie, w swego rodzaju „krzywym zwierciadle” przedstawił
scenerię camp slasherów z lat
80-tych. Zamiast spodziewanego ziarnistego, przybrudzonego obrazu mamy feerię
kolorów, które podobnie jak pięcioro „podróżników w czasoprzestrzeni” nie
pasują do tego miejsca. W mojej ocenie to o wiele bardziej ryzykowny zabieg,
aniżeli standardowa stylizacja na niskobudżetową rąbankę z poprzedniego wieku,
ale o dziwo pomysłowa forma nie przeszkadzała w należytym odbiorze świata
przedstawionego „The Final Girls”. Wręcz przeciwnie twórcom w przejaskrawionym
stylu udało się oddać realia ubiegłowiecznych camp slasherów z wykorzystaniem nowoczesnej realizacji, dając do
zrozumienia, że nawet dziś w erze HD i z zamiłowaniem filmowców do pastelowych
barw można nakręcić godnego reprezentanta owego nurtu.
Scenarzyści „The Final Girls” nieporównanie bardziej swobodnie podchodzą do
konwencji slasherów, aniżeli twórcy
sławetnych „Krzyków”. Podczas, gdy Wes Craven w inteligentnym, stylu w
podtekstach wtłaczał we właściwą akcję nawiązania do motywów tego nurtu, które
w odpowiednich momentach błyskotliwie wykpiwał, Strauss-Schulson obrał bardziej
wyrazistą formę przekazu. Swobodnego, żartobliwego podejścia do konwencji camp slasherów nie trzeba tutaj szukać,
bo wszystko wyciągnięto na wierzch, dzięki czemu „oczka puszczane do widzów”
będą zrozumiałe nie tylko dla długoletnich wielbicieli niniejszego podgatunku,
ale również dla osób słabo znających prawa, jakimi się rządzi. Dla przykładu
można przytoczyć kwestię rzuconą przez Vicki, która po zapoznaniu się z
protagonistami „Camp Bloodbath” stwierdza, że ma do czynienia ze zwykłymi
idotami, po czym do jednej z opiekunek zaczyna się odnosić, jak do domowego
zwierzątka. To wyraźna sugestia scenarzystów, że pozytywni bohaterowie camp slasherów nigdy nie grzeszyli
inteligencją – postacie rozpisane tak, aby za wszelką cenę trzymać się
konwencji, nawet kosztem pogwałcenia logiki, naturalnie prowadzącej do śmierci.
Identyczną rolę pełnią aluzje do seksu. Morderca pojawia się tylko w trakcie
sekwencji erotycznych, w chwilach w których jakaś trzpiotka zdecyduje się oddać
swoje ciało chłopakowi bądź zrobić striptiz. Przewagą bohaterów, którzy
wniknęli do filmu jest znajomość reguł slasherów,
co warunkuje między innymi kilka naprawdę zabawnych scen uniemożliwiania
właściwym protagonistom „Camp Bloodbath” folgowania swoim szalejącym hormonom
oraz wytypowania final girl, która
jako jedyna jest władna zniszczyć mordercę. Mordercę, którego historię
zainspirowały losy Jasona Voorheesa, i który podobnie jak ten kultowy antybohater
obecnie mści się na opiekunach obozu za dawne krzywdy. Oprócz jednoznacznych
nawiązań do konwencji filmów slash,
jak wspomniałam wcześniej dodatkowym smaczkiem są reguły, jakimi rządzi się
narracja filmu. Napisy sporadycznie pojawiające się znikąd, rozbrzmiewająca
ścieżka dźwiękowa, zwolnione tempo, czy wreszcie najciekawsze retrospekcje –
pojawienie się w czarno-białym okresie dzieciństwa mordercy, Billy’ego Murphy’ego,
przypadającego na rok 1957, z głosem narratorki wybrzmiewającym w tle. Odkształcenie
znanej nam rzeczywistości i doprawdy przenikliwe odczytanie nie tylko konwencji
filmów slash, ale również ich
narracji gwarantuje iście zwariowaną zabawę.
Jako, że w „The Final Girls” zderzają się dwie odmienne rzeczywistości
członkowie obsady siłą rzeczy dostosowują swój warsztat do realiów, w jakich
egzystują. Nastoletni bohaterowie, którzy przenikają do „Camp Bloodbath” reprezentują
współczesne sposoby ekspresji, również w scenach, celowo przejaskrawionych (jak
na przykład starcie superhero final girl
z mordercą). Z tej grupy wyróżniają się szczególnie Taissa Farmiga i Nina
Dobrev, przy czym kreacja tej drugiej sprawiła mi więcej frajdy, z uwagi na o
wiele ciekawszą rolę nietaktownej, znerwicowanej piękności. Po drugiej stronie
barykady stoją właściwi protagoniści „Camp Bloodbath”, z matką Max na czele,
Malin Akerman, która podobnie jak reszta obsady owego kiczowatego slashera pilnuje się, aby w jej kreacji
dominowała egzaltacja, tak często spotykana w niskobudżetowych rąbankach z lat
80-tych. Choć ta trójka dosłownie kradnie „The Final Girls” pozostałym aktorom
również nie jestem w stanie niczego zarzucić - swoboda przebijająca z niewymuszonych
kreacji opiekunów obozu, lekkie podejście do ról, aż rozczulają, przywołując w
pamięci skojarzenia z nieśmiertelnymi protagonistami starych, dobrych slasherów i idąc za słowami Duncana ich „drętwych
tekstów”, stojąc w przyjemnej opozycji do inteligentnej, nowoczesnej części
obsady, z równą lekkością sportretowaną przez aktorów. Jedyny zarzut, jaki mogę
wyartykułować pod adresem „The Final Girls” to zbyt dalece pociągnięty wątek
relacji Max z postacią, w jaką w 1986 roku wcieliła się jej matka. Twórcy
twierdzą, że chcieli w tym miejscu poruszyć wątek skutków dostania drugiej
szansy, odzyskania namiastki matki i prób wyswobodzenia jej z filmowych realiów
do rzeczywistego, współczesnego świata. I o ile na początku pomysł intrygował,
jego rozbudowanie w drugiej połowie filmu, długie nudnawe rozmowy Max z
rodzicielką grającą Nancy nieprzyjemnie wybijały z właściwej akcji filmu.
Pozbawionej większej drastyczności i pomysłowości w eliminacji ofiar walce z
psychopatycznym Billy’m z zabawną maską przykrywającą twarz, dzierżącym w dłoni
tak samo jak Jason maczetę. To zapewne będzie poczytywane przez wielu widzów,
jako kolejny mankament „The Final Girls”, bo jak wiadomo konwencja slasherów wręcz wymaga odrobiny
makabryczności oraz innowacyjności w pozbawianiu życia ofiar, ale akurat w tym
przypadku owy niedostatek jakoś szczególnie mi nie przeszkadzał. W końcu
pastisze Wesa Cravena również nie grzeszyły tymi dwoma elementami i to wcale
nie umniejszyło ich wartości. Analogicznie odebrałam „The Final Girls” – co z
tego, że posoka lała się skąpo, a twórcy nie pokusili się o jakieś
charakterystyczne sceny mordów, skoro tak zajmująco poeksperymentowali z formą?
Tyle wystarczy, aby zagwarantować mi sentymentalny seans ku chwale camp slasherów.
Widziałam ostatnio trailer i obejrzałam go kilka razy pod rząd, tak mi się podobał! Muszę koniecznie zobaczyć film :)
OdpowiedzUsuń