Stronki na blogu

środa, 18 listopada 2015

„Linia życia” (1990)


Studenci medycyny postanawiają przeprowadzić eksperyment, który może udzielić im odpowiedzi na odwieczne pytanie o życie po śmierci. Pierwszym ochotnikiem jest pomysłodawca projektu, Nelson. Koledzy zatrzymują pracę jego serca, a niedługo potem reanimują go. Po powrocie do świata żywych kolega informuje ich o niezwykłych rzeczach, jakim świadkował po drugiej stronie i niezapomnianym uczuciom, które mu towarzyszyły. Zachęcony relacją przyjaciela, Joe, również decyduje się na ten krok. Podobnie David i Rachel, aczkolwiek każdy z nich wraca z innymi wspomnieniami z życia po śmierci. Ostatni członek eksperymentu, Randy, nie zdąża jednak przeżyć tego, co koledzy, bo alarmują go pozostali, którzy niedługo po powrocie z tamtej strony doznają niepokojących halucynacji, które mają tendencję do przybierania fizycznej formy.

Nominowany do Oscara za montaż dźwięku horror Joela Schumachera, który podzielił krytyków. Reżyser między innymi „Straconych chłopców” i „Czasu zabijania” przeniósł na ekran scenariusz Petera Filardiego (późniejszego scenarzysty między innymi „Szkoły czarownic” i readaptacji „Miasteczka Salem” w formie miniserialu), ale pomimo sporych zysków i pozytywnych opinii rzeszy zwykłych widzów nie przekonał wszystkich krytyków. „Linii życia” zarzucano przede wszystkim zbytnie wycofanie w scenach grozy i niedopracowaną fabułę. Pomysł wyjściowy odrobinę przypomina „Odmienne stany świadomości” Kena Russella, przy czym o ile tamto dokonanie było ciężką psychodelią, niepróbującą wejść do kina głównego nurtu, o tyle „Linię życia” zrealizowano tak, aby sprostać oczekiwaniom szerokiej opinii publicznej. To niekoniecznie musi być mankamentem, szczególnie jeśli o narrację dbał Joel Schumacher, który potrafi zrównoważyć elementy atrakcyjne dla odbiorców mainstreamowego kina ze składnikami skierowanymi w stronę wielbicieli kina grozy. Nawet podejmując tematykę bądź co bądź często poruszaną przez filmowe horrory, choć innej w szczegółach. Zagadnienia życia po śmierci, jednej z ewentualności świata rozpościerającego się po tamtej stronie i potencjalnych zgubnych następstw śmierci klinicznej, ilekroć nie byłyby poruszane przez twórców niezmiennie budzą moje zainteresowanie. W końcu to ciekawe doświadczenie – obcować z różnymi wyobrażeniami życia po śmierci. Oglądając „Linię życia” w dzieciństwie nie byłam zachwycona i po latach to się raczej nie zmieniło. Ale choć Schumacherowi nie udało się wprawić mnie w ekstazę to i tak zaserwował mi kawałek dobrego kina, który jeśli już w całości nie zapada na długo w pamięci to przynajmniej dostarcza rozrywki na przyzwoitym poziomie w trakcie seansu. Tę pozycję dosłownie niesie kilka najważniejszych części składowych, nienastawionych na straszenie w dosłownym tego słowa znaczeniu tylko na generowanie aury tajemniczości, metafizycznych doznań nade wszystko rozbudzających ciekawość, bez uporczywych prób poderwania widza z fotela. Twórcy nie odwracają uwagi widza od istoty scenariusza tanimi technikami mającymi wprawić go w przerażenie, choć niewykluczone, że psychodeliczne wizje, jakich doznają bohaterowie miejscami wywołają u co poniektórych widzów delikatny niepokój.

Kreujący doprawdy ciekawe postacie gwiazdy kina, często współpracujący z Schumacherem Kiefer Sutherland, Kevin Bacon, William Baldwin, Oliver Platt i Julia Roberts, do której od zawsze czuję jakąś trudną do uargumentowania awersję, wcielili się w studentów medycyny, którzy kierowani trudną do odparcia ciekawością decydują się zaryzykować własnym życiem, aby dowiedzieć się, czy istnieje coś po śmierci. Jak można się tego spodziewać ich obsesja sprowadzi na nich zagrożenie w postaci grzechów z przeszłości. Ilekroć, któryś z nich na chwilę umiera twórcy serwują widzom ciąg niepojętych zdarzeń, fragmentaryczne obrazy z niechlubnych występków z ich przeszłości przemieszane z migawkową manifestacją niedalekiej przyszłości. Choć scenografia każdej podróży na tamtą stronę porwała mnie swoim minimalizmem to przygoda Nelsona i tak znacząco wybiła się ponad ogólny poziom. Sceny z okresu w dzieciństwie dziś dorosłego mężczyzny, w którym dopuścił się karygodnego czynu osnuto zdecydowanie najmroczniejszym klimatem. A silnie skontrastowane zdjęcia, jakby żywcem wyjęte z jakiegoś koszmaru sennego były na tyle charakterystyczne, że jako jedyne ostały się w mojej pamięci od czasu pierwszej projekcji. Schumacherowi udało się również dostarczyć mi sporych wrażeń oprawą wizualną w momentach konfrontacji bohaterów z nadnaturalnym zagrożeniem już po powrocie do świata żywych, hipnotyzując rażącą czerwienią i zimnym błękitem oraz aurą nieznanego dosłownie wiszącą nad bohaterami. Istota fabuły, wzbogaconej dobrze rozpisanymi, często dowcipnymi kwestiami postaci, zasadza się na problematyce winy i odkupienia, przez co jest taki przewrotny moment, w którym początkowo wzbudzający sympatię, acz bez wątpienia lekkomyślni protagoniści zaczynają wzbudzać naszą niechęć. Wydaje mi się, że to celowy zabieg, każący zastanowić się nad pojęciem przebaczenia za grzechy, pozostawiając w naszej indywidualnej ocenie kwestię sprawiedliwości. Czy nieustraszeni studenci medycyny zasłużyli sobie na los, który ich spotkał, czy raczej ich późniejsze czyny, determinowane przede wszystkim strachem, ale też pragnieniem katharsis zasługują na przebaczenie? Scenarzysta jednoznacznie opowiada się za jedną tezą i to w dość ckliwym stylu, moim zdaniem szkodzącemu zakończeniu (które mogłoby być mocniejsze), ale to wcale nie oznacza, że widz nie ma możliwości roztrząsania tej kwestii na własny sposób. Paru krytyków zarzuciło scenariuszowi „Linii życia” pewne niedopracowanie i w jednym aspekcie mogę się z tą opinią zgodzić. O ile perypetie Nelsona, Rachel i Davida z nieznaną siłą, konfrontującą ich z przeszłością zostają wiarygodnie sfinalizowane, o tyle koszmar Joego kończy wydarzenie nieprzystające do myśli przewodniej, tak jakby Filardi po prostu o tej postaci zapomniał. Ale to właściwie jedyne uchybienie w fabule, które rzuciło mi się w oczy, moim zdaniem nieistotne aż tak, żeby dyskredytować cały scenariusz.

„Linia życia” to w mojej ocenie całkiem zgrabny horror nastrojowy, który co prawda nie porusza szczególnie innowacyjnej problematyki i nie przyprawia o szybsze bicie serca efektami specjalnymi, czy trikami operatorskimi, ale ma w sobie, coś co angażuje odbiorcę praktycznie od pierwszej do ostatniej minuty. Być może jest to wyważone podejście do akcji i oprawy audiowizualnej, w którym jedno nie przyćmiewa drugiego, a w końcu akurat w tym przypadku nietrudno było zaserwować nam klasyczny przypadek przerostu formy nad treścią. Na szczęście Schumacher jest na tyle dobrym reżyserem, żeby nie przedobrzyć, dzięki czemu stworzył naprawdę godną uwagi pozycję, która owszem nie wbije w fotel wielu wyjadaczy kina grozy, ale istnieje spore prawdopodobieństwo, że przynajmniej zaintryguje ich na tyle, aby przyjemnie spędzili trochę czasu przed ekranem.

5 komentarzy:

  1. Bardzo fajny film. Klasyka. W latach mojej wczesnej młodości potrafił mnie naprawdę mocno przerazić. Rewelacyjne role Julii Roberts, Kevina Bacona i Kiefera Sutherlanda. Po tylu latach zawsze chętnie wracam do tego filmu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dobry film. Dobre aktorstwo. Bacona bardzo lubię i widziałem większość z nim filmów. Sam film wart obejrzenia.

    OdpowiedzUsuń
  3. Oglądałam go zaraz po tym, jak był dostępny w Polsce, czyli bardzo dawno temu:) Ogromnie mi się wtedy podobał. Kilka lat temu obejrzałam go ponownie. Nadal mi się podobał, więc coś w nim jest:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Oglądałam dawno temu i chętnie bym sobie odświeżyła.

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo lubię Flatlinersów! To jeden z tych filmów, po których bardzo mocno widać epokę, w której powstały, ale które zarazem wcale nie zestarzały się jakoś bardzo. Normalnie nie jestem wielką entuzjastką medycznej tematyki, ale tutaj była całkiem dobrze wkomponowana w horrorową fabułę (czy właściwie odwrotnie). Dodajmy do tego młodego Kevina Bacona i naprawdę nie mam się do czego przyczepić :).

    OdpowiedzUsuń